Maria Rodziewicz�wnaFarsa panny Heni Redakcja "Gazety" znajdowa�a si� w ciemnym, brudnym, okopconym pokoju od dziedzi�ca, na parterze trzypi�trowej kamienicy. Pok�j ten dzieli� si� na dwa rodzajem sta�ego parawanu, okratowanego i oszklonego. Wprost drzwi by�o okienko zakratowane, w g��bi, r�wnie� w tym przepierzeniu, drzwiczki prowadz�ce do sanctuarium dziennika. Przestrze� od drzwi wchodowych zajmowa�a d�uga �awka pod �cian�, stolik z brudnym ka�amarzem, wzd�u� parawanu od �ciany do �ciany ci�gn�a si� p�ka wytarta �okciami interesant�w, ozdobiona szeregiem skarbonek. W biurze nad okienkiem pali� si� gaz przez pierwsz� cz�� dnia, do nory tej bowiem s�o�ce wstydzi�o si� zajrze�; go�cie, roznosiciele, cz�onkowie redakcji, listonosze, wszyscy wsp�lnymi si�ami robili, co mogli, by ten przybytek narodowej inteligencji i o�wiaty uczyni� niezno�nym dla pi�ciu zmys��w w komplecie. B�oto utworzy�o skorup� na nigdy nie mytej pod�odze, kope� z lamp powleka� �ciany ��toszar� pow�ok�, dym cygar przys�ania� wszystko, zabija� oddech, rzucanie i zgrzyt drzwi z blokiem rozstraja�y nerwy. Pewnego wieczora, w same wiosenne roztopy, zimne, d�d�yste i czarne, drzwi wypoczywa�y od pi�ciu minut, czekaj�c na dalsze szamotanie. Sekretarz dziennika siedzia� z pi�rem w z�bach nad stosem �wie�o przyniesionej korespondencji i gatunkowa� mozolnie t� r�norodn� mieszanin� ��da�, doniesie�, artyku��w, skarg itd. Przez wp�otwarte drzwi dalszych pokoj�w dochodzi� g�uchy odg�os drukarni i gwizdanie roznosicieli, przez �cian� sapa�y pompy od s�siednich parowych �a�ni, na podw�rzu wygrywa� kataryniarz, deszcz pluska�, hucza�o miasto, w r�kach sekretarza szele�ci� papier, zreszt� nic nie przerywa�o ciszy biura. Kto� targn�� drzwi s�abo, delikatnie, potem z si� ca�ych, widocznie kobiecych, i w otworze stan�a drobna, nik�a posta� z ociekaj�cym parasolem, w eleganckim futerku i sobolowej czapeczce. Po kr�tkiej walce z blokiem zdoby�a szturmem drzwi, rzuci�a parasol na �awk� i wsun�a g��wk� w okienko przepierzenia. - Wujaszku! - zawo�a� cienki, srebrzysty g�osik. Sekretarz podskoczy� na krze�le, spojrza� w tamt� stron� i wsta� automatycznie. - Czym mog� s�u�y�? - rzuci� zwyk�e pytanie. - Niech mi pan tu wujaszka sprowadzi - powt�rzy� g�osik spod g�stej woalki. - Co takiego? - Wujaszka! No, wszak pan wie, redaktor "Gazety" nosi ten tytu� dla mnie. - Zaraz!w Sekretarza nie zarazi� weso�y ton odpowiedzi. Chmurnie przyst�pi� do elektrycznego dzwonka w �cianie, przycisn�� go trzy razy i wr�ci� na swoje miejsce. Dama obejrza�a szybko �ciany redakcji, zakrztusi�a si� dymem, a uspokoiwszy rozdra�nione gard�o, zacz�a nuci� p�g�osem, drobn� r�czk�, obci�gni�t� w jelonkow� r�kawiczk�, wybijaj�c lekko takt po pierwszej skarbonce z brzegu. Redaktor wszed�. By� to cz�owiek �rednich lat, podobny do biust�w Szekspira, z ostro zako�czon� brod�. - A co tam znowu? - spyta� z d�wi�kiem niecierpliwo�ci w g�osie. - Interes - odpar� lakonicznie sekretarz, ruchem g�owy wskazuj�c kobiet�. - To ja, wujaszku - ozwa�a si� przechylaj�c g�ow� przez okienko i wyci�gaj�c r�k�. - Henrysia? Co ty tu robisz, trzpiocie? Redaktor u�cisn�� podan� sobie d�o� i u�miechn�� si� zapominaj�c o niech�ci, z jak� wszed�. - Przysz�am z pro�b� do wujaszka. - Na przyk�ad! - Wujaszku, prosz� mi znale�� jakiego m�a. - Co?! - No, m�a, ma��onka, un mari, einen Mann, a husband, jak wuj chce. - Daj�e pok�j. Nie mam czasu �artowa� z tob�. Czego chcesz? - Powiedzia�am ju�: m�a! - Co� ty? w malignie? Szukaj go sama. Do�� si� znajdzie, s�dz� amator�w na tw�j �adny pyszczek, bez mojej pomocy. - Na tym w�a�nie polega ca�y interes. M�j m�� nie powinien mnie chcie�; niech mi wujaszek takiego wynajdzie. Mo�e by� �lepy, kulawy, niemy, garbaty, byle si� zgodzi� na �lub natychmiast! - Co to za heca! Sfiksowa�a� do reszty! - Nie ja, c� znowu! ale m�j opiekun i stryj jednocze�nie. - Nic nie rozumiem. - Ach, jaki wujaszek niedomy�lny! Mam wszak�e g�os cudowny, dyrektor konserwatorium przepowiada mi s�aw� europejsk�, ale nie tu, w tej mie�cinie. Trzeba mi w �wiat, do Pary�a, Londynu, gue sais_je! (fr. wiem o tym.) By�am pewna, �e na pierwsze s�owa stryj z wdzi�czno�ci� wy�le mnie, gdzie pieprz ro�nie. Robi�am, co mog�am, by na to zas�u�y�: przewraca�am i �ama�am meble, t�uk�am talerze, wyrzuca�am lub dar�am nie doczytan� gazet�, u�cie�a�am pod�og� �upinami od orzech�w. Nic nie pomog�o. Ach, ci emeryci! - Bardzo szanowni ludzie, moja droga! - przerwa� redaktor. - C� dalej? Stryj ci nie pozwoli� jecha�? - Owszem, ale pod warunkiem, bym za m�� posz�a. W�wczas umywa sobie r�ce od moich szale�stw, jak je raczy nazywa�, wyp�aca mi m�j fundusz... to nie �arty, wujaszku, trzydzie�ci tysi�cy rubli, i nie chce o mnie s�ysze� wi�cej. - No, zatem rzecz sko�czona. Wychod� za m��. Ka�dy ci� we�mie, z posagiem szczeg�lnie. - Ale� ja nie chc� wychodzi� za m��! - zawo�a�a z p�aczem prawie. - �e te� wuj tego nie rozumie! Ja chc� swobody, ale to zupe�nej; ja nie ch� tego nieodst�pnego towarzysza, ja chc� zosta� kap�ank� sztuki tylko. - C� ja w tej sprawie mog� poradzi�? - Niech mi wuj da m�a, kt�ry by, wzi�wszy �lub, poszed� sobie w prawo, a ja w lewo; kt�ry by si� pi�miennie zobowi�za� �adnych praw do mnie nie ro�ci�, ani do moich fundusz�w, ani do niczego, i nigdy nawet wspomnie�, �e jest niby moim panem; s�owem m�� tylko na czas �lubu! Zap�ac� mu za to, co zechce; nazajutrz gotowam si� o rozw�d wystara�... wszystko, wszystko! Wujaszku, tyle tu os�b bywa, mo�e si� kto taki znajdzie. Niech wuj pomy�li. - Et, bredzisz! - oburzy� si� wreszcie redaktor. - Za kogo mnie masz? Za wariata podobnego tobie? Rozumny projekt, nie ma co m�wi�, godzien zbiega od bonifratr�w. Na ksi�ycu szukaj g�upca, co by na to si� zgodzi�!... A potem rozw�d... Tfy, �eby� cho� przeczyta�a powody do rozwodu, kiedy o nim pleciesz. �licznie! Moje imi� w takiej awanturze, redaktor "Gazety" wmieszany w skandal... - Panie redaktorze, prosz� pana, numer wr�ci� z cenzury, trzeba zmienia� - ozwa� si� za drzwiami gruby g�os. - Ot i masz, a ja tu czas trac�! B�d� zdrowa, Heniu. Dobra z ciebie dziewczyna, ale ten tw�j dyrektor konserwatorium przewr�ci� ci w g�owie. - Wujaszku m�j drogi! - zawo�a�a prosz�co - ja tu przyjd� jutro! Prosz� si� namy�li�. Los m�j od tego zale�y. Ach, ci emeryci! Ju� by�a za drzwiami i na ulicy. Deszcz pada� jak z wiadra, wicher wydziera� z r�k parasol, drobne n�ki ton�y w �liskim b�ocie. Bieg�a tak szybko, �e nie spostrzeg�a, i� kto� szed� za ni� w �lad, z widocznym postanowieniem towarzyszenia do ko�ca. Zwraca�a si� w prawo i lewo - m�czyzna zwraca� si� tak�e, zagl�da�a do wystaw - czeka�, cho� nie mia� parasola i deszcz strumieniami oblewa� jego wytarte palto; wesz�a w bram� - i on; wbieg�a na schody - szed� za ni�; stan�a na prz�le - i on si� zatrzyma�. Teraz dopiero spostrzeg�a natr�tnego towarzysza; usun�a si� s�dz�c, �e p�jdzie na drugie pi�tro - nie ruszy� si�. - Pan szuka pana Dobrzy�skiego? - Nie, pani, panny Dobrzy�skiej! - Mnie? - Tak, pani. - Czego pan potrzebuje? - Mam interes do pani. - Jaki? - spyta�a ostro. - W sprawie pani ma��e�stwa, o kt�rym pani m�wi�a przed chwil� w redakcji "Gazety". - Ach, co? Wujaszek pana tu przys�a� do mnie? - zawo�a�a z �ywo�ci� dziecinn�. - Znalaz� kogo? - Nie, pani, przychodz� sam jako kandydat... - Pan? Kto pan taki? - Je�eli pani pozwoli wej�� do mieszkania, rozm�wimy si� dok�adniej. Tu, na schodach... - Ach, prawda. Gdzie� to klucz? Aa, jest. Niech pan tu wejdzie i zaczeka chwil�, o tutaj. Zaraz lamp� zapal�. Mo�e pan bardzo brzydki? - Zdaje mi si�, �e to pani� nic nie obchodzi w okoliczno�ciach wymaganych - odpar� spokojnie i ch�odno, jak wszystko, co dot�d m�wi�. Panna Henryka Dobrzy�ska, nie dos�uchawszy odpowiedzi, nie pami�taj�c zapytania, zaj�a si� poszukiwaniem lampy i zapa�ek. Go�� sta� nieporuszony ko�o drzwi, na wskazanym miejscu. - Jak�e si� pan dowiedzia� o moim ��daniu? - spyta�a po chwili milczenia, przerywaj�c nucenie jakiej� piosenki. - S�ysza�em rozmow�. Jestem sekretarzem redakcji. Lampa by�a wreszcie zapalona. Sekretarz spostrzeg�, �e sta� w eleganckim miniaturowym saloniku, �e mia� dywan pod nogami, pianino przed sob�, w powietrzu czu� �w nieokre�lony delikatny zapach, w�a�ciwy buduarom uroczych kobiet. Panna Henryka wysz�a do drugiego pokoju, rzucaj�c: - Pardon! Zaraz s�u��! Zdj�� palto i stan�� u sto�u. By� to ch�opak wysoki, bardzo szczup�y i bardzo m�ody. Lekki cie� pierwszego zarostu osypa� mu ledwie policzki, twarz by�a do�� mi�a, gdyby nie wyraz bezmiernej powagi czy zastyg�ego b�lu, co ze� zrobi� mask� lodow�, bez �ycia; oczy, wsuni�te g��boko pod czo�em, patrzy�y pos�pnie i wygl�da�y bardzo zm�czone. Usta mia� czarne, jakby spalone gor�czk�, u�miech zna�y rzadko; ci�gle �ci�gni�te brwi przerzyna�y czo�o bruzd� g��bok�, co wszystko sprawia�o, �e cz�owiek ten, dopiero od roku pe�noletni, wygl�da� raczej na trzydziestoletniego m�czyzn�. Patrzy� przed siebie w pr�ni�, gdy dzieweczka wesz�a na powr�t. Stan�a przed nim i obejrza�a ciekawie. Nie zmru�y� oka ani si� wzruszy�, cho� by� to bardzo objecuj�cy pocz�tek - ta m�oda, siedemnastoletnia posta�, jeszcze niezgrabna, jeszcze ostra, ale wysoka i smuk�a. Twarzyczka drobna, o cienkich, jak na kamei wyr�ni�tych rysach, teraz mia�a jeszcze zbytni� okr�g�o�� dziecka, swawol� w oczach, pustot� na ustach, �lep� odwag� i zapa� na czole. Czarne, bujne w�osy i ciemna p�e� robi�y z niej Cygank�. Popatrzy�a chwil� na swego przysz�ego ma��onka, spowa�nia�a i uk�oni�a si� lekko. - Z kim mam przyjemno��? - ozwa�a si� etykietalnie. - Tytus Chojecki - rzek� kr�tko. - Zatem, przyst�puj�c do interesu, pan si� chce �eni� ze mn� wedle podanych warunk�w. - Tak, pani. - C� pan ��da w zamian? Twarz Chojeckiego nabieg�a krwi�; z nies�ychanym wysi�kiem wym�wi� po chwili: - Pieni�dzy. Pani...
pokuj106