Sanders CH Śmierć na rozdrożu.txt

(278 KB) Pobierz
Charles Wesley Sanders

�mier� na rozdro�u

I ~ Czy m�g�bym panu pom�c? Promienie wschodz�cego s�o�ca pad�y uko�nie na twarz 
cz�owieka le��cego na ziemi. Otworzy� oczy. Wzrok jego wzni�s� si� ku wzg�rzom 
na wschodzie. Nie nosi� z sob� zegarka i orientowa� si� w czasie wed�ug stanu 
nieba. Stwierdziwszy, �e musia�a dochodzi� pi�ta, oswobodzi� si� z br�zowej 
derki, kt�ra s�u�y�a mu od pewnego czasu za pos�anie i zerwa� si� ra�no na nogi. 
Wzg�rze to wybra� sobie wczorajszego wieczora na miejsce spoczynku ze wzgl�du na 
ch�odniejsze powietrze i traw� porastaj�c� �agodne zbocze; to ostatnie z 
troskliwo�ci o konia. W�drowiec by� bardzo wysoki. Wzrost jego wynosi� sze�� 
st�p i jeden cal, wskutek czego wydawa� si� wysmuk�y. Jednak�e gdyby by� o sze�� 
cali ni�szy, uchodzi�by za kr�pego. Ramiona mia� barczyste, a reszt� tu�owia 
prawid�owo zw�on�, g�ow� pokrywa�y kr�tko ostrzy�one br�zoworudawe w�osy. 
Bardzo szczup�a twarz, z troch� wystaj�cymi ko��mi policzkowymi, by�a lekko 
zapadni�ta. Du�y, prosty, regularny nos dope�nia� si� harmonijnie z szerokimi, 
pe�nymi, lecz mocno zaci�tymi ustami i energiczn� brod� z do�kiem po�rodku. By�a 
to twarz z grubsza tylko wyciosana, zdolna prawdopodobnie do bogatej gry uczu�, 
cho� w danej chwili spokojna i nic nie m�wi�ca. Obok siod�a, kt�re s�u�y�o w 
nocy za poduszk�, le�a� ogromny popielaty kapelusz. M�odzieniec nakry� nim g�ow� 
i j�� si� krz�ta� ko�o konia. W odleg�o�ci pi��dziesi�ciu st�p od miejsca 
noclegu podr�nego s�czy�o si� ma�e �r�de�ko. Zaprowadzi� do niego konia i 
na�o�ywszy mu siod�o i uzd�, zaj�� si� z kolei sob�. Umy� si�, zjad� �niadanie, 
wypali� papierosa i w ci�gu kwadransa znalaz� si� w drodze. Wzg�rze przeby� 
st�pa. Celem jego jazdy by� g�rski szlak, prowadz�cy do miasteczka po�o�onego na 
r�wninie. S�o�ce wyp�yn�o tymczasem nad kraw�dzie g�r, obiecuj�c pi�kny, gor�cy 
dzie�. Je�dziec ze wzg�rza obj�� wzrokiem le��c� u jego st�p krain�. - Pi�kny 
kraj - mrukn�� i zacz�� zje�d�a� po stoku. Pochy�o�� by�a jednak tak nieznaczna, 
�e ujechawszy p� mili znalaz� si� zaledwie pi��dziesi�t st�p ni�ej od miejsca 
noclegu. Tu szlak skr�ca� nieco w bok i oczom m�odzie�ca ukaza� si� daleki cel 
jego drogi. Od tego punktu �cie�ka bieg�a stromo w d�, ko�cz�c si� 
zag��bieniem, w kt�rym kry�o si� niewielkie miasteczko. Nigdy tu nie by�, ale 
wiedzia�, czego si� spodziewa�. Wiedzia�, �e wszystkie ma�e siedziby ludzkie na 
Zachodzie podobne s� do siebie jak krople wody. Wiedzia� r�wnie�, �e w promieniu 
siedemdziesi�ciu pi�ciu mil nie przechodzi�a t�dy �adna kolej �elazna. �rodki 
komunikacji sprowadza�y si� przy dobrym stanie dr�g do samochod�w, a przy z�ym - 
do wierzchowc�w. - Dalej, m�j ma�y - rzek� g�o�no do konia. - Ciekaw jestem, co 
nas spotka. Zebra� w�a�nie cugle, chc�c ruszy� galopem, kiedy zobaczy�, �e ko�o 
drogi siedzi cz�owiek. Zatrzyma� konia. W wyrazie twarzy nieznajomego malowa�o 
si� jakie� rozpaczliwe napi�cie. Siedz�cy przy drodze by� niew�tpliwie jednym z 
aktor�w jakiego� dramatu. Oczy jego wygl�da�y tak, jakby p�aka� bez �ez. 
Je�dziec wiedzia�, co to by� za dramat. Czu�, jak bardzo niew�a�ciw� rzecz� jest 
wtr�ca� si� w sprawy obcych ludzi. W tym zabitym deskami zak�tku wolno by�o 
zachowywa� swoje smutki dla siebie. Dumaj�cy przy drodze najwidoczniej pragn�� 
by� sam. Inaczej nie oddala�by si� tak od miasteczka. Z drugiej strony nowo 
przyby�y wiedzia�, �e b�dzie musia� post�powa� bezceremonialnie. Zrozumia� to 
jeszcze wczoraj wieczorem. Opr�cz tego domy�la� si� ju�, kogo ma przed sob�. - 
Czy m�g�bym panu w czym� pom�c? - zapyta� �agodnym g�osem. Jak wielu prostych, 
odwa�nych i silnych ludzi by� dobry i uczciwy. Nie my�la� tylko o zaspokojeniu 
swoich pragnie� i kaprys�w. Mia� du�o wyrozumia�o�ci dla drugich, chocia� go 
tego nie uczono. Nie wiedzia� naturalnie, jak ten cierpi�cy cz�owiek przyjmie 
jego pytanie. By� przygotowany na wszystko: na gniew, ozi�b�o��, obraz� czy 
nieuprzejme zniecierpliwienie cz�owieka zmagaj�cego si� z rozpacz�. Ale w 
br�zowych oczach, kt�re podnios�y si�, nie odbi�o si� �adne z tych uczu�. Mog�o 
si� zdawa�, �e b�l odj�� im wszelki wyraz. Kiedy si� odezwa�, je�dziec 
spostrzeg�, �e uchwyci� s�owa, lecz ich nie zrozumia�. - Co pan powiedzia�? - 
Zdaje mi si�, �e pan ma jakie� zmartwienie - odpar� m�ody cz�owiek. - Czy 
m�g�bym panu w czym� pom�c? Nieznajomy uchyli� powoli kapelusza i d�wign�� si� z 
miejsca. Przez chwil� sta� nieruchomo, spogl�daj�c tym samym t�pym wzrokiem na 
bielej�ce w dole miasteczko. - Obcy cz�owieku - odezwa� si� wreszcie - nie 
spa�em ju� nie wiem od jak dawna i ledwie �yj�. Na tym miejscu siedz� od 
p�nocy. Nie wiedzia�em nawet, �e wzesz�o s�o�ce. By�em ca�kiem zamroczony. My 
wszyscy �yjemy tu od d�u�szego czasu jak nieprzytomni. Potar� brod�, na kt�rej 
widnia� czarny kilkudniowy zarost, i podni�s� oczy na je�d�ca. - Obcy w tych 
stronach? - zapyta�. - Tak. Mieszkam za tamtymi g�rami na p�noc, sto mil st�d. 
Ze�lizn�� si� z siod�a i podszed� do nieznajomego. - Nazywam si� bert Mcgregor - 
rzek� - i jestem rz�dc� na ranczo ko�o Scanlonu. Gospodarstwo idzie dobrze w tym 
roku, wi�c korzystaj�c z wolnego czasu wybra�em si� na objazd okolicy. Pi�kna to 
kraina, �yzna i malownicza! W oczach nieznajomego zapali�a si� przelotna 
iskierka jakby zainteresowania i dumy, ale momentalnie zgas�a. - Panie - rzek� - 
cierpi� jak pot�pieniec! - Niech si� pan uspokoi - odpar� Mcgregor. - Widz�, �e 
dzieje si� z panem co� niedobrego. Prosz� postara� si� zapanowa� nad nerwami, bo 
inaczej pan zwariuje. Skrzywdzili pana ludzie? Czy m�g�bym si� panu przyda�? Mam 
du�o wolnego czasu. Jestem na urlopie. Przez miesi�c mog� robi�, co mi si� 
podoba i mam troch� pieni�dzy. Jestem odwa�ny i umiem sobie dawa� rad�. W tonie 
jego nie by�o ani cienia samochwalstwa. Wyczu� to nawet ten st�piony cierpieniem 
cz�owiek. - Wierz� - rzek�. - Wygl�da pan na takiego. - Kiedy pan jad� ostatni 
raz? - zapyta� Bert. - Nazywam si� Hammersley - odpowiedzia� zagadni�ty jakby 
sobie przypomnia�, �e si� jeszcze nie przedstawi�. - Mamy ranczo za tymi 
wzg�rzami. Nie jad�em chyba od przedwczoraj wieczorem. Chocia� nie pami�tam. - 
Pali� pan? Palce Hammersleya zag��bi�y si� w kieszeni na piersiach. - Zdaje si�, 
�e nie mam tytoniu - rzek�. Mcgregor poda� mu tyto� i bibu�k�. W�a�ciciel ranczo 
skr�ci� sobie dr��c� r�k� papierosa. Korzystaj�c z tego, �e przy tej czynno�ci 
pochyli� g�ow�, Mcgregor przyjrza� mu si� uwa�nie. Hammersley by� od niego 
znacznie ni�szy i odznacza� si� kr�p� budow�, harmonizuj�c� z du��, dobrze 
osadzon� g�ow�. Musia� by� niezwykle silny, jakkolwiek w danej chwili robi� 
wra�enie cz�owieka �ci�tego z n�g. I nic dziwnego. Przybysz wiedzia�, �e tego 
typu ludzie nie dr�� przed osobistym niebezpiecze�stwem, lecz w razie 
niemo�no�ci po�pieszenia z ratunkiem komu� z bliskich, wpadaj� w stan depresji, 
kt�ra mo�e sko�czy� si� �mierci� lub ob��dem. Hammersley w�o�y� papierosa do 
ust, zapali� go i zaci�gn�� si� dymem. - Przyrz�dz� dla pana troch� jedzenia - 
rzek� Bert. Hammersley nie odpowiedzia�. Nikotyna w tym stanie os�abienia 
podzia�a�a na niego jak jaki� narkotyk. Mcgregor rozpali� ma�e ofnisko i 
wydobywszy z torby przy siodle �ywno�� i kaw�, przyrz�dzi� szybko posi�ek. 
Hammersley rzuci� papierosa. Nagle spostrzeg�, �e go nie zgasi� i powiedzia�: - 
Przydepnij go pan nog�, dobrze? Po czym chwyci� buchaj�cy par� kubek i chleb ze 
s�onin�. Jad� i pi� w milczeniu. Kiedy sko�czy�, otar� usta i podni�s� g�ow�. - 
Lepiej mi - odetchn�� z ulg�. - Czy m�g�bym prosi� jeszcze o jednego papierosa? 
Skr�ci� sobie drugiego papierosa ju� prawie pewn� r�k�. Zarz�dca du�ego 
hodowlanego ranczo staje si� w pr�dkim czasie nieomylnym znawc� ludzi. Musi si� 
orientowa�, do czego jest zdolny dany cz�owiek i jak post�pi w konkretnej 
sytuacji. Mcgregor mia� trzydzie�ci dwa lata i swoje odpowiedzialne stanowisko 
obj�� bardzo m�odo, bo w wieku dwudziestu pi�ciu lat. Ponadto urodzi� si� w 
kraju hodowli byd�a i nauczy� si� je�dzi� konno prawie jednocze�nie z 
chodzeniem. Mia� wi�c dobr� praktyk�. Otaksowawszy w my�li Hammersleya os�dzi�, 
�e pe�ne wsp�czucia milczenie obudzi w nim ch�� zwierze�. Ludzie przebywaj�cy 
du�o w samotno�ci lubi� obdarza� przygodnych przyjaci� zaufaniem. Mcgregor 
milcza� cierpliwie, czekaj�c na rezultat swych przewidywa�. Hammersley pali� w 
zadumie papierosa. Nagle rzuci� niedopa�ek, przycisn�� go obcasem i zapyta�: - 
Okropna rzecz, morderstwo, prawda panie? Mcgregor nie okaza� najmniejszego 
zdziwienia. Patrzy� ch�odno w kwadratow� twarz z czarnym zarostem. Nowy znajomy, 
jakby tego nie dostrzegaj�c, patrzy� w bok. - Okropna - potwierdzi� Bert, 
widz�c, �e nie trzeba si� �pieszy�. Jego wzrok spotka� si� ze wzrokiem 
Hammersleya, na kt�rego twarzy malowa� si� teraz gniew. Widocznie przypomnia� 
sobie pocz�tki dramatu. Hammersley by� z natury cz�owiekiem odwa�nym i 
uczuciowym. - Nic to, je�eli cz�owiek zginie w walce - ci�gn�� dalej w�a�ciciel 
ranczo. - Ka�dego to mo�e spotka�. Dw�ch ludzi za�atwia porachunki i jeden 
ginie. Zwyczajna rzecz. Ale to morderstwo, o kt�rym m�wi�, to by�o co innego. 
Nie �adna honorowa walka, tylko najpodlejsze morderstwo! Morderstwo dla 
pieni�dzy. W g�owie mi si� nie mie�ci, jak mo�na zabi� cz�owieka dla pieni�dzy. 
Nietrudno zrobi� pieni�dze. Mamy z naszego ranczo spore dochody. Praca wzbogaca. 
Stara prawda. nie pojmuj�, jak taki �otr mo�e pos�a� kul� bli�niemu po to tylko, 
�eby mu zabra� gar�� pieni�dzy. - Dziej� si� takie rzeczy - zauwa�y� �agodnie 
Mcgregor. - Dziej�! Wiem o tym! W naszych stronach zdarzy�a si� taka rzecz, 
niedaleko, na szlaku Camas. Ten, kt�rego zamordowano, mia� przy sobie pieni�dze 
i wszyscy o tym wiedzieli. Przyjecha� do miasteczka z pe�n� kabz�. G�upi, nie 
robi� z tego tajemnicy. Pyszni� si�, �e taki bogaty. Zamierza� kupi� ranczo. 
M�wi�, �e objedzie wszystkie w okolicy i wybierze sobie na...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin