Silverberg Zamek lorda Valentin'a t 1.txt

(468 KB) Pobierz
ROBERT SILVERBERG

ZAMEK LORDA VALENTINE'A TOM I

Podzi�kowania
Za pomoc przy opisach techniki �onglowania mam d�ug wdzi�czno�ci wobec Catherine 
Crowell z San Francisco i tych niezwyk�ych artyst�w Flying Karamazov Brothers, 
kt�rzy by� mo�e do tej chwili nie wiedz� jak wielk� okazali mi pomoc. Jednak�e, 
u�yte w tej ksi��ce poj�cia z zakresu teorii i praktyki �onglowania, szczeg�lnie 
te dotycz�ce umiej�tno�ci czteror�kich �ongler�w, pochodz� g��wnie ode mnie, i 
ani pani Crowell, ani Karamazovowie nie ponosz� �adnej odpowiedzialno�ci za 
jakiekolwiek niewiarygodne czy nieprawdopodobne historie opisane na tych 
stronach. Nieocenion� pomoc przy innych problemach w trakcie pisania ksi��ki 
okaza�a mi Marta Randall. Wk�adem pani Randall s� mi�dzy innymi teksty kilku 7 
umieszczonych tu pie�ni. Za krytyczne uwagi do r�kopisu w jego trudnych, 
pocz�tkowych stadiach jestem wdzi�czny Barbarze Silverberg i Susan L. Houfek, 
jestem r�wnie� winny podzi�kowanie Tedowi Chichak ze Scott Meredith Literary 
Agency za jego wsparcie, zach�t� i profesjonaln� wnikliwo��.
Robert Silverberg
KSI�GA KR�LA SN�W
Rozdzia� I
I wtedy, po ca�odziennym marszu przez z�ociste opary wilgotnego ciep�a, 
oblepiaj�cego cia�o niczym delikatne runo, Valentine znalaz� si� na odkrytej 
skalistej grani. Tam w dole le�a�a stolica prowincji, Pidruid, najwi�ksze 
miasto, do jakiego dotar� od... od... od kiedy? No, w ka�dym razie najwi�ksze w 
czasie ca�ej w�dr�wki.
Przysiad� na kraw�dzi bia�ej kruchej ska�y i grzebi�c butem w zwietrza�ym 
kamieniu patrzy� w d�. Zdawa�o mu si�, �e wci�� ci��� mu na powiekach resztki 
d�ugiego snu. Zamruga�. Do zmierzchu letniego dnia by�o jeszcze bardzo daleko, 
chocia� s�o�ce przesz�o ju� na zachodni� stron� Pidruid i wisia�o teraz nad 
Morzem Wielkim. Odpoczn� chwileczk�, pomy�la�, a potem zejd� na d� i poszukam 
noclegu.
I kiedy tak odpoczywa�, us�ysza� stukot tocz�cych si� z g�ry kamyk�w. 
Niespiesznie spojrza� za siebie. Drog�, kt�r� przed chwil� przyszed�, jecha� 
konno m�ody pastuch, ch�opiec o s�omianych w�osach i piegowatej twarzy. Za nim 
pod��a�o pi�tna�cie, mo�e dwadzie�cia purpurowosk�rych wierzchowc�w, spasionych 
i l�ni�cych, niew�tpliwie dobrze dogl�danych. Wierzchowiec ch�opca by� starszy i 
chudszy od tamtych, sprawia� za to wra�enie roztropnego, nawyk�ego do trud�w 
stworzenia.
- Hej! - zawo�a� ch�opiec. - Dok�d pod��asz?
- Do Pidruid. A ty?
- Ja te�. Jad� sprzeda� konie na targu. Pi� si� chce cz�owiekowi przy takiej 
robocie. Masz mo�e wino?
- Troch� - odrzek� Valentine. Stukn�� palcem w butelk� uwi�zan� na biodrze, w 
miejscu, w kt�rym bardziej krewcy m�czy�ni nios� bro�. - Dobre czerwone wino z 
g��bi kraju. Szkoda tylko, �e si� ko�czy.
- Daj mi �yk, to zabior� ci� do miasta.
- Zgoda - powiedzia� Valentine.
Podni�s� si� i wyci�gn�� butelk� w stron� ch�opca, kt�ry tymczasem zsiad� z 
konia i zbli�a� si� do niego. Pastuch nie mia� wi�cej ni� czterna�cie, 
pi�tna�cie lat i cho� by� muskularny, z dobrze rozwini�t� klatk� piersiow�, 
Valentine'owi si�ga� zaledwie do �okcia. A przecie� Valentine, silny, barczysty 
m�czyzna o du�ych zr�cznych r�kach, by� wzrostu zaledwie nieco powy�ej 
�redniego.
Ch�opiec potrz�sn�� butelk�, pow�cha� ze znawstwem wino i skin�wszy g�ow� na 
znak aprobaty poci�gn�� du�y �yk. Westchn�� z ulg�.
- Przez ca�� drog� z Falkynkip na�yka�em si� niema�o kurzu. I ten parny upa� - 
mo�na si� udusi�! Jeszcze godzina o suchym gardle, a zupe�nie bym si� wyko�czy�. 
- Zwr�ci� butelk� Valentine'owi. - Mieszkasz tutaj?
Valentine zmarszczy� brwi. - Nie.
- Idziesz na festyn? - Jaki festyn?
- To ty nic nie wiesz?
Valentine potrz�sn�� przecz�co g�ow�. Czu�, �e ch�opiec przewierca go bystrym, 
kpi�cym wzrokiem. Zmiesza� si�.
- Podr�owa�em - powiedzia� wymijaj�co. - Nie �ledzi�em nowinek. To w Pidruid 
b�dzie festyn?
- Tak, w tym tygodniu - odrzek� ch�opiec. - Zacznie si� w Dniu Gwiazdy. B�dzie 
wielka parada, cyrk, prawdziwie kr�lewska uroczysto��. Sp�jrz na d�! Nie 
widzisz, �e o n w�a�nie wkracza do miasta?
Valentine pod��y� wzrokiem za wyci�gni�t� r�k� ch�opca i mru��c oczy wpatrywa� 
si� w po�udniowe obrze�a Pidruid, ale zobaczy� tylko ciasno spi�trzone zielone 
dachy dom�w i gmatwanin� starych w�skich uliczek. Potrz�sn�� g�ow� raz jeszcze.
-Tam! - powiedzia� ch�opiec niecierpliwie. - Obok portu. Widzisz okr�ty? Pi�� 
pot�nych okr�t�w, z powiewaj�cymi na dziobach jego banderami? Troch� dalej 
wida� orszak, popatrz, w�a�nie mija Smocz� Bram� i wkracza na Czarny Go�ciniec. 
A ten rydwan pod �ukiem Marze�, to chyba jego. Naprawd� nie widzisz? Czy co� 
jest nie tak z twoimi oczami?
- Nie znam miasta - odpar� �agodnie Valentine. - Ale oczywi�cie widz� i port, i 
pi�� okr�t�w.
- �wietnie. No to popatrz troch� dalej, w g��b l�du. Widzisz kamienn� bram�? A 
przebiegaj�cy pod ni� szeroki go�ciniec? A tamten �uk powitalny?
- Tak, teraz widz�.
- A jego proporzec na rydwanie?
- Czyj proporzec? Wybacz, nie bardzo wiem, o co chodzi, ale...
- Czyj, czyj! Proporzec Lorda Valentine'a! Rydwan Lorda Valentine'a! Stra� 
przyboczna Lorda Valentine'a, maszeruj�ca ulicami Pidruid! To nic nie wiesz o 
przyje�dzie Koronala?
- Nie, nie wiem.
- A festyn? Z jakiego powodu urz�dzano by festyn o tej porze, je�li nie na jego 
cze��?
Valentine u�miechn�� si�.
- Podr�owa�em. Jak wida�, omin�y mnie najnowsze wie�ci. Chcesz jeszcze wina?
- Niewiele ci zosta�o - powiedzia� ch�opiec.
- Bierz. Wypij do ko�ca. Kupi� sobie w Pidruid.
Poda� ch�opcu butelk� i zn�w pow�drowa� spojrzeniem w d� zbocza, poprzez 
drewniane przedmie�cia, poprzez rojowisko �r�dmiejskich dom�w i dalej, ku 
zabudowaniom portu, ku wielkim okr�tom, banderom, maszeruj�cym wojownikom, 
rydwanowi. Musia�a to by� podnios�a chwila w dziejach Pidruid, poniewa� w�adza 
Koronala zaczyna�a si� gdzie� hen daleko, na G�rze Zamkowej, na drugim ko�cu 
Majipooru i obejmowa�a tak rozleg�e przestrzenie, zar�wno w�adca, jak i �wiat, 
kt�rym rz�dzi�, zdawa�y si� boskie, bardziej legendarne ni� rzeczywiste. Koronal 
Majipooru niecz�sto zjawia� si� na zachodnim kontynencie. Dziwne, ale Valentine 
wcale nie by� poruszony obecno�ci� tam w dole swojego znamienitego imiennika. On 
to on, a ja to ja, pomy�la�. On tej nocy b�dzie spa� w jednym ze wspania�ych 
pa�ac�w w�adc�w Pidruid, a ja na jakiej� stercie siana. Polem odb�dzie si� 
wielki festyn. Ale co to mnie obchodzi? Poczu� si� jednak nieco winny, i� nie 
podziela� podniecenia ch�opca. Chyba by� niezbyt uprzejmy.
- Wybacz mi - rzek�. - Tak ma�o wiem o tym, co dzia�o si� na �wiecie przez 
ostatnie miesi�ce. Dlaczego Koronal tu przybywa?
- Robi wielki objazd - odpowiedzia� ch�opiec. - Odwiedza ka�dy zak�tek 
kr�lestwa, by obwie�ci� o obj�ciu przez siebie w�adzy. Rozumiesz, dopiero od 
dw�ch lat zasiada na tronie. To brat nie�yj�cego Lorda Voriaxa. O tym, �e Lord 
Voriax umar� i �e Lord Valentine jest naszym Koronalem, musia�e� ju� chyba 
s�ysze�.
- No tak, s�ysza�em - odpowiedzia� Valentine z niepewny min�.
- Wi�c to on w�a�nie jest tam na dole, w Pidruid. Obje�d�a kr�lestwo po raz 
pierwszy, od kiedy osiad� na Zamku. Poprzedni miesi�c sp�dza� na po�udniu, w 
prowincjach pokrytych d�ungl�; wczoraj za� przybi� do brzegu w Pidruid, a 
dzisiaj uroczy�cie wkracza do miasta, gdzie z tej okazji odb�dzie si� festyn: 
du�o jedzenia i picia dla ka�dego, gry, ta�ce, r�ne uciechy i wielki jarmark, 
na kt�rym dobrze sprzedam moje wierzchowce. Po tym wszystkim ruszy dalej, przez 
ca�y Zimroel, od stolicy do stolicy, i przejedzie tyle tysi�cy mil, �e na sam� 
my�l o tym boli mnie g�owa, a ze wschodniego wybrze�a kontynentu po�egluje z 
powrotem na Alhanroel i osi�dzie na G�rze Zamkowej, i nikt z nas nie zobaczy go 
na Zimroelu przez nast�pnych dwadzie�cia lat albo i wi�cej. By� Koronalem. to 
dopiero co�. - Ch�opiec za�mia� si�. - Mia�e� dobre wino. Nazywam si� Shanamir. 
A ty?
- Valentine.
- Valentine? Valentine? Z takim imieniem mo�na zaj�� daleko.
- Jest raczej do�� pospolite.
- Dodaj "Lord" na pocz�tku i b�dziesz Koronalem!
- To nie takie �atwe. A poza tym, po co mi to?
- Jak to, po co? - zdziwi� si� Shanamir. - W�adza, pi�kne stroje, jedzenie, 
wino, klejnoty, pa�ace, kobiety...
- Odpowiedzialno�� - dorzuci� pos�pnie Valentine. - Ci�ar. Czy my�lisz, �e 
Koronal nic nie robi, tylko pije z�ociste wino i uczestniczy w procesjach na 
swoj� cze��? My�lisz, �e ta podr� sprawia mu przyjemno��?
Ch�opiec pomy�la� chwil�.
- Mo�e i nie.
- On rz�dzi miliardami ludzi, na obszarach, kt�rych ogromu nie jeste�my w stanie 
ogarn�� umys�em. Wszystkie obowi�zki spadaj� na jego barki. Wprowadzanie w �ycie 
dekret�w Pontifexa, utrzymywanie porz�dku, przestrzeganie sprawiedliwo�ci w 
ka�dym kraju... Ju� samo my�lenie o tym mnie m�czy, ch�opcze. I musi pilnowa�, 
�eby �wiat nie pogr��y� si� w chaosie. Nie zazdroszcz� mu. Ach, zostawmy w 
spokoju jego i jego sprawy!
Shanamir milcza� chwil�, zanim si� odezwa�.
- Nie jeste� tak g�upi, jak mi si� zdawa�o, Valentine - Naprawd� s�dzi�e�, �e 
jestem g�upi?
- No, mo�e naiwny, beztroski. Masz przecie� swoje lata, a tak ma�o wiesz o 
pewnych rzeczach, ze ja, o po�ow� od ciebie m�odszy, musz� ci je t�umaczy�. Ale 
mo�e si� myl�. No, to zje�d�ajmy do Pidruid.
Rozdzia� 2
Valentine m�g� przebiera� w prowadzonych na targ wierzchowcach, ale nie 
dostrzega� mi�dzy nimi r�nicy, tote� wzi�� pierwszego z brzegu i lekko wskoczy� 
na jego grzbiet. Po tak d�ugim marszu jazda okaza�a si� prawdziw� przyjemno�ci�. 
Wierzchowiec by� wygodny, to zrozumia�e, gdy� te zwierz�ta od tysi�cleci 
hodowano w�a�nie dla ludzkiej wygody. Wynalezione w dawnych czasach, nada� by�y 
silne, spokojne, nie okazywa�y zm�czenia i zadowala�y si� byle jak� straw�. Ale 
umiej�tno�� ich sztucznego wytwarzania dawno ju� posz�o w zapomnienie i teraz 
rodzi�y si� same, tak jak zwierz�ta naturalne. Poruszanie si� po Majipoorze 
inaczej ni� na ich grzbiecie by�o w�a�ciwie nie do pomy�lenia.
Jes...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin