Holmberg Ake Robert - Ture Sventon 02 - Ture Sventon w Sztokholmie.rtf

(182 KB) Pobierz
AKE HOLMBERG

Åke Robert Holmberg

TURE SVENTON W SZTOKHOLMIE

(Przełożyła: Teresa Chłapowska)

ROZDZIAŁ PIERWSZY
Grudniowa niedziela u jubilera Erikssona

Ulica Krasnoludków w Sztokholmie jest wyjątkowo sympatyczna. Już sama jej nazwa brzmi przyjemnie. Trudno nawet uwierzyć, że może istnieć ulica nazywająca się tak ładnie. A jednak na niej właśnie zdarzyła się kilka lat temu najbardziej dziwna i niepokojąca historia, z jaką prywatny detektyw Ture Sventon miał kiedykolwiek do czynienia. Rozwikłał ją oczywiście we właściwy mu, szybki i zręczny sposób. Jubiler Eriksson byłby najchętniej zatuszował całą sprawę, ale tego nie dało się zrobić, bo pisano o niej w każdej gazecie.

Ulica Krasnoludków leży w pięknej dzielnicy Vasastad. W tej części miasta spotyka się przeważnie sklepy nabiałowe, pasmanterie i piwiarnie. Tak samo jest na ulicy Krasnoludków, z tą jednak różnicą, że znajduje się tam również sklep jubilerski. Szyld nad jego oknem wystawowym głosi:

 

HENRYK ER1KSSON

Jubiler

 

Mimo wszelkich uroków ulicy Krasnoludków można by pomyśleć, że nie jest to zbyt dobre miejsce dla jubilera. Ale myśląc tak, popełniłoby się zasadniczy błąd. Bo gdy tylko ktoś w sąsiedztwie żeni się lub wychodzi za mąż, ludzie zaraz mówią: “Pójdziemy do Erikssona poszukać jakiegoś prezentu ślubnego. Chyba kupimy coś z platerów”[1]. Pan Eriksson znany jest na całej ulicy Krasnoludków dzięki swoim pięknym prezentom ślubnym. Nigdzie nie dostanie się tak ślicznych platerowanych półmisków, lichtarzy czy salaterek. Nie mówiąc już o widelcach.

“Czy wystarczy pół tuzina, czy też damy im cały tuzin?” - zastanawiają się kupujący.

Ale jubiler Eriksson marzył najchętniej o sławnych klejnotach i brylantach. Czytywał książki o szlachetnych kamieniach światowej klasy i wszystko wiedział na temat ich szlifu, ilości karatów, właścicieli i ceny. Najbardziej lubił czytać o kamieniach tak dużych, że aż nie mających ceny. Zgromadził całą półkę książek o diamentach. Wiedział wszystko o Koh-i-noorze i o Wielkim Mogole.

Pani Eriksson nieraz mu wypominała:

“Znów siedzisz i czytasz o Wielkim Mogole zamiast zabrać się do czegoś pożytecznego”.

Podczas niedzielnych przechadzek po mieście jubiler Eriksson lubił zatrzymywać się przed najbardziej znanymi sklepami jubilerskimi, mającymi olbrzymie okna wystawowe. Wpatrywał się tam w drogocenne kamienie i gdy tylko zobaczył coś naprawdę wyjątkowego, pogrążał się w myślach. Wróciwszy na ulicę Krasnoludków, zawsze rzucał okiem na swoją wystawę z platerami, a dopiero potem szedł na górę zjeść sznycel cielęcy i szarlotkę.

Rodzina Erikssonów mieszkała bowiem nad sklepem. Trudno wyobrazić sobie lepsze warunki dla jubilera: wystarczyło wejść do windy i wjechać trzy piętra. Mieli przestronne, nowoczesne mieszkanie składające się z trzech pokoi i kuchni oraz przylegającego do niej małego pokoiku. Trochę było ciemne i ponure, niemniej mieszkało się w nim wyjątkowo przyjemnie i wygodnie.

W prawie każdą niedzielę jubiler Eriksson mówił przy obiedzie: “Widziałem dziś wspaniały brylant na mieście. Piękna rzecz, ale szlif niewłaściwy. Ja bym go nigdy nie ciął w ten sposób”.

- Jak byś go ciął w takim razie? - zapytała pani Eriksson w którąś taką niedzielę. - Szkoda, że nie ma dziś ciotki Agdy, ona tak lubi szarlotkę. U niej jest zawsze taka dobra szarlotka.

- Szarlotka? - odezwał się pan Eriksson podnosząc półprzytomny wzrok znad talerza. - Chcesz powiedzieć: rubiny?

- Nie, nie chcę - odparła jego żona, ściągając lekko wargi - wcale ich nie miałam na myśli.

Jej mąż wpatrywał się w nią ze szczerym zdziwieniem.

- Ależ, kochanie, wiesz przecież dobrze, że ciocia Agda ma pierścionek z trzema rubinami. Najwyższej klasy. Z tych rzeczywiście najlepszych na świecie. Koloru krwi, o jedwabistym połysku.

- Tak, wydaje mi się, że wiem - odparła pani Sonja Eriksson.

- Ale ja myślałem, że powiedziałaś... - zaczął jej mąż z półotwartymi ustami.

Sonja Eriksson odpowiedziała powoli, dobitnie, z ledwo dostrzegalną groźbą w głosie:

- Powiedziałam, że ciocia Agda powinna tu być teraz. Bo bardzo lubi szarlotkę.

- I ja też. Ale nie szarlotkę - dodał pośpiesznie roztargniony jubiler. - Chciałem powiedzieć...

Państwo Eriksson mieli dwoje dzieci: Elżbietę i jej brata, Henryka Erikssona juniora. Oboje przysłuchiwali się chętnie rozmowom rodziców. Uważali, że to równie zabawne jak pójść do kina, i oboje wiedzieli dokładnie, jak takie rozmowy podtrzymywać.

- Co chciałeś powiedzieć, tatusiu? - spytała Elżbieta. Miała jasnoniebieskie oczy, blond włosy uczesane w koński ogon i niedzielną sukienkę w kratkę.

- Co takiego, dziecko? - spytał ojciec trochę zirytowanym głosem.

- Mama właśnie mówiła, że u cioci Agdy jest zawsze taka doskonała szarlotka. Wtedy tata powiedział, że jest prawie światowej klasy - włączył się Henryk marszcząc czoło, cały zatopiony w myślach.

- Tak, tak powiedziałeś, tatusiu! - dodała Elżbieta.

- Trzy sztuki - rzekł Henryk. - Trzy szarlotki o światowej sławie. - Zmarszczył jeszcze bardziej czoło. Widać było, jak głęboko się zastanawia.

- Cicho bądźcie, jedno z drugim! - odezwała się pani Eriksson.

Taka to scena rozegrała się w tej całkiem zwyczajnej rodzinie jubilera, siedzącej pewnej grudniowej niedzieli przy kolacji, na ulicy Krasnoludków. Na dworze zaczął padać śnieg. Zbliżało się Boże Narodzenie. Latarnie uliczne były już zapalone. Nikt absolutnie niczego nie przeczuwał. A jednak tego właśnie wieczoru zaczęła się owa tajemnicza i niepokojąca historia.

W holu zadzwonił telefon. U Erikssonów panował taki rodzinny zwyczaj, że ile razy dzwonił telefon, wszyscy zrywali się i zaczynali krzyczeć.

- Telefon! - wołała pani Eriksson.

- Ktoś dzwoni! Ja odpowiem! - krzyczał Henryk junior zrywając się z miejsca i przewracając krzesło.

- Nie! Ja! - krzyczała Elżbieta i też się zrywała, ale trochę za późno.

- Wydaje mi się, że słyszałem dzwonek - mówił jubiler podnosząc wzrok znad talerza. - To chyba telefon.

Każda rodzina jubilera ma swoje szczególne przyzwyczajenia. Erikssonowie stawali niemal na głowie, gdy tylko zadzwonił telefon.

- Halo! - powiedział teraz Henryk podnosząc słuchawkę.

Cała rodzina słuchała.

- Tak jest. Dzień dobry - słychać było z holu głos Henryka. Potem nastąpiła krótka przerwa.

- Kto to może być? - spytała pani Sonja cicho, nie wstając od stołu.

- Tssss! - syknęła Elżbieta.

- Ciekaw jestem, kto to dzwoni - powiedział jubiler.

Po czym wszyscy siedzieli w milczeniu i nadsłuchiwali.

- Czy ciocia chce mówić z tatą, czy z mamą? - doszedł ich głos Henryka.

- Ciocia Agda - powiedziała pani Eriksson.

- Ciocia Agda? - spytał jubiler. Pani Eriksson wstała i wyszła do holu. Jej mąż też wstał i wyszedł do holu, z serwetką w ręku. Elżbieta już była przy telefonie.

- Mama zaraz podejdzie - powiedział Henryk. - Do widzenia, ciociu - i podał matce słuchawkę.

- Halo - powiedziała pani Eriksson. - Czy to ciocia Agda? - mówiła dalej serdecznym, telefonicznym tonem. - Na Boże Narodzenie? - rzekła w chwilę później nieco innym już głosem. - Oczywiście... jasne, że ciocia może... - Wszyscy słuchali. - To jest trochę niewygodne, tak, ale oczywiście będzie nam miło widzieć ciocię. - Pani Eriksson bardzo się starała odzyskać swój telefoniczny ton, ale niezbyt jej to wychodziło. Zrobiła jeszcze jeden duży wysiłek. - Mam nadzieję, że ciocia zadowoli się tym, co u nas zastanie - powiedziała. A potem nie było już po co więcej się wysilać, bo telefonistka oznajmiła, że minęły trzy minuty, ciocia Agda zdążyła więc tylko powiedzieć ,,do widzenia” i odłożyła słuchawkę.

W holu zapanowała cisza.

- Dzień dobry - odezwał się Henryk.

- Piękny dzień mamy dzisiaj - powiedziała Elżbieta. - Jakeście spali?

- Czy ona naprawdę przyjeżdża? - spytał Henryk. - Na Boże Narodzenie i tak dalej?

- Wygląda na to, że tak - odparła pani Sonja Eriksson. Milcząc, wszyscy wrócili gęsiego do rozpoczętej szarlotki.

- Więc to była ciocia Agda? - spytał jubiler spokojnie, chcąc przerwać panujące w jadalni milczenie.

Pani Eriksson nie miała dość energii, żeby. odpowiedzieć. Dalej nikt nic nie mówił. Słychać było tylko lekkie mlaskanie, które w domu jubilera zawsze towarzyszy jedzeniu szarlotki z sosem waniliowym.

ROZDZIAŁ DRUGI
CIEŃ

Sześć godzin później w całym domu Erikssonów było ciemno. W sypialni rodziców słabe światło lamp ulicznych przedzierało się przez story, padając na ściany i sufit. Oboje państwo Erikssonowie oddychali wolno i głęboko. Na stoliku nocnym jubilera leżała otwarta książka o brylantach, a pod materacem jego niedzielne granatowe spodnie z kamgarnu[2], które w ten sposób same się odprasowywały. Na stoliku pani Eriksson leżała lista rzeczy do kupienia przed Bożym Narodzeniem. Co jakiś czas przejeżdżał ulicą samochód.

Elżbieta spała w swoim pokoiku za kuchnią. Koło jej łóżka leżała gramatyka angielska, a na kołdrze otwarty ilustrowany tygodnik, który spadł, kiedy panna Eriksson przewróciła się we śnie na bok.

W saloniku spał na kanapie jej brat. Na krześle leżały trzy aksamitne poduszki i narzuta, zdejmowane co wieczór z kanapy, kiedy młody Eriksson szedł spać. Obok kanapy stał mały, okrągły stolik z metalowym, otwieranym blatem. Na nim leżała gramatyka angielska i portmonetka zawierająca siedemdziesiąt pięć ore[3], oraz dwa zagraniczne znaczki z Afryki w osobnej przegródce. Na kołdrze leżał otwarty ilustrowany tygodnik, który spadł, kiedy młody Eriksson przewrócił się we śnie na bok.

Cała rodzina jubilera spała. Zegar na wieży w mieście wybił dwunastą. Godzinę później wybił pierwszą. Pół godziny później wybił wpół do drugiej.

Do mieszkania Erikssonów prowadziły z sieni dwa wejścia. Na jednych drzwiach widniało nazwisko: Erikssonowie, na drugich - napis: Kuchnia.

Drzwi kuchenne zaopatrzone były w staroświecki zamek, tak zwany patentowy. Te zamki są praktyczne i wygodne z różnych względów. Jeżeli na przykład zapomniało się klucza, zamek można dość łatwo otworzyć innym kluczem. Na zamek patentowy zawsze można liczyć.

Kiedy zegar wybił wpół do drugiej, w zamku patentowym, znajdującym się w kuchennych drzwiach państwa Erikssonów, coś zachrobotało ledwo dosłyszalnie. Potem nastąpiły jeszcze dwa milutkie uderzenia, których nikt nie usłyszał. A potem drzwi otworzyły się powoli i jakiś nieprzyjemny cień wsunął się do kuchni. Cień zamknął za sobą drzwi, ale zamek zostawił otwarty. Doświadczony cień nigdy nie zamyka drzwi na zamek, bo nigdy nie wie, jak prędko będzie musiał je znów otworzyć.

Doświadczony cień stanął tuż za drzwiami i zapalił latarkę elektryczną. Światło padło na zlew.

Ukazał się w przeraźliwej jasności stos talerzy z okruchami szarlotki i resztkami znakomitego, bardzo zaschniętego sosu.

Cień przeszedł przez kuchnię, zgasił latarkę i wszedł do holu. Tam stanął nadsłuchując. Cisza była absolutna. Tak jak i ciemność. Cień nie widział własnej ręki przed sobą. Więc znów zapalił latarkę i zobaczył, że ma dwoje drzwi do wyboru. Zgasił latarkę i ostrożnie otworzył jedne drzwi, a ponieważ dalej było zupełnie cicho, oświetlił pokój. Światło padło na stół jadalny. Stała na nim salaterka z kilkoma mandarynkami, obok leżała wieczorna gazeta. Wtedy cień otworzył drugie drzwi i znów słuchał, ale wszędzie było cicho. Dochodziło tylko jakieś posapywanie, lekkie i regularne. W świetle latarki cień jął przypatrywać się z wielkim zainteresowaniem śpiącej na kanapie postaci Henryka Erikssona juniora.

Potem przesunął się przez pokój do następnych drzwi, zgasił latarkę i otworzył je bezgłośnie.

Usłyszał w ciemności chrapiący duet - jednostajny, pełen spokoju.

Znów zapalił latarkę. Światło padło prosto na spodnie jubilera zwisające spod materaca aż na dywanik przy łóżku.

Cień zgasił latarkę, podszedł po ciemku do spodni, stanął i nadsłuchiwał.

Chrapanie było teraz tuż obok. Z bliska zdawało się jeszcze spokojniejsze, niewiarygodnie równomierne.

Cień pochylił się i zaczął grzebać w kieszeniach spodni pana Erikssona.

ROZDZIAŁ TRZECI
KAPELUSZ

Nastał poniedziałkowy ranek na ulicy Krasnoludków.

- Kto tu chodził? - spytała pani Eriksson, pokazując podłogę w holu. Jej podłogi były zawsze przepięknie utrzymane, nigdy nie było na nich śladu mokrych butów. - To ty? - zwróciła się do Henryka, wskazując szereg wyraźnych śladów idących od jadalni do saloniku i tam znikających na dywanie.

- Na pewno nie - odparł Henryk. Siedział razem z Elżbietą przy śniadaniu, przed pójściem do szkoły. Pili czekoladę i jedli szwedzki chleb. - Nie wychodziłem dziś na dwór - stwierdził.

- A wczoraj? - spytała pani Sonja.

- Wczoraj tak - odparł Henryk.

Pani Eriksson zastanowiła się. Przecież wczoraj nie było śladów!

- Może to ty? - zawołała w stronę pokoju sypialnego.

- O co chodzi, kochanie? - spytał jej mąż. Szukał właśnie czegoś w bieliźniarce.

- Chcę wiedzieć, czy to ty zostawiłeś ślady na podłodze.

- Co takiego? - spytał jubiler, dalej grzebiąc w bieliźniarce.

- Ślady! - krzyknęła pani Eriksson na całe mieszkanie.

W końcu jubiler przyszedł do holu z pęczkiem kluczy w ręku.

- Nie mogę dojść, gdzie są moje klucze - powiedział.

- Czy to ty zostawiłeś te ślady na podłodze? - spytała go żona.

- Nie pamiętam, kochanie. O jakich to śladach mówisz od samego rana? Wtedy wtrąciła się Elżbieta.

- To nie może być tatuś. Wczoraj ich przecież nie było, a tatuś dziś nie wychodził.

Pani Eriksson spojrzała na męża. Miał na sobie szary szlafrok i pantofle nocne. Zobaczyła od razu, że nie był jeszcze na dworze tego ranka. Ale nie chciała dać za wygraną. Przecież jej parkiety znane były z pięknego połysku. Znów spojrzała na ślady stóp. To musiała być dziesiątka, jeśli chodzi o numer, i dość szeroka.

- Czy to ty? - spytała Elżbietę dla porządku.

- Jak jest dziś na dworze? - Henryk zwrócił się prędko do Elżbiety. - Wychodziłaś już, więc powiedz.

Panią Eriksson mocno to wszystko zastanowiło.

- Ktoś to jednak musiał zrobić - stwierdziła.

- Trzeba wycierać nogi, dzieci - oświadczył jubiler. - Musicie pamiętać, żeby zawsze pamiętać.

Dzieci poszły do szkoły. Pan Eriksson pobrzękując pękiem kluczy zapytał:

- Czy widziałaś klucze od biurka? Nigdzie ich nie ma.

- Które klucze? Od szafy?

Pani Eriksson całkiem zapomniała o śladach.

- Nie. Mam je tutaj. Ale te drugie, od domu i od biurka. Ten mały pęczek.

Pani Eriksson uspokoiła się nieco. Szafa oznaczała u nich sejf w pokoju za sklepem, gdzie trzymali część towarów, a także dzienny utarg,

- Ach tak, klucze domowe - powiedziała. - Gdzie je miałeś ostatnio?

- W moich popielatych spodniach, tych na co dzień. Nie powinny tam być, oczywiście, to moja wina, kochanie. Ale znalazłem je właśnie - powiedział jubiler, machając pęczkiem kluczy. - W bieliźniarce.

- Pytam, gdzie miałeś ten drugi pęczek kluczy, ten, który zginął, którego nie możesz znaleźć. Gdzie go miałeś ostatnio?

- W granatowych spodniach. Wsadziłem je jak zwykle pod materac, żeby się odprasowały.

- Chcesz powiedzieć, że pęczek kluczy domowych był w granatowym garniturze, który miałeś na sobie wczoraj?

- Tak. Granatowy pęczek niedzielny. Właśnie o nim mówię. Ale teraz go nie ma!

Pani Eriksson spojrzała na ślady stóp. Wydało się jej, że widzi ducha idącego po parkiecie.

Pan Eriksson spojrzał na żonę, potem na podłogę. I on jakby zobaczył ducha na parkiecie.

- Nie myślisz chyba?... - zaczął.

- Nic nie rozumiem - odparła pani Eriksson cichym, lecz stanowczym głosem. Poszła do kuchni i wyjęła z kredensu dwie filiżanki.

Nagle głośno krzyknęła.

Jej mąż, spodziewając się najgorszego, wbiegł do kuchni.

- Co się stało, na litość boską? - spytał.

Pani Eriksson z przerażoną miną wskazała krzesło koło drzwi. Na krześle leżał kapelusz.

Pan Eriksson podniósł go ostrożnie. Co za nieprzyjemny kapelusz! Ogromny, bardzo zniszczony, w kolorze ni to brudnożółtym, ni to buraczkowym. Trudno uwierzyć, że taki kolor może istnieć, a co dopiero taki kapelusz. Nie miał żadnego kształtu, cały był w tłuste plamy. Przypominał zgniły trujący grzyb.

Ktokolwiek znalazł kiedykolwiek kapelusz tego rodzaju na krześle w kuchni, wie, jakie to nieprzyjemne. Najgorsze jest to, że czuje się pełznącą zapowiedź bliskiego niebezpieczeństwa. Ten, kto znalazł cudzy kapelusz na swoim krześle kuchennym, wie, że to dopiero początek czegoś złego.

ROZDZIAŁ CZWARTY
TWARZ JAK KSIĘŻYC W PEŁNI

Na ulicy Krasnoludków panował ruch przed-świąteczny. We wszystkich sklepach było wyjątkowo dużo kupujących, a w całej dzielnicy bardzo się wszystkim spieszyło. Kiedy na ulicach Vasastad pada śnieg, ten pośpiech i nerwowa atmosfera nabierają szczególnego uroku. O zmierzchu platerowane wyroby w oknie wystawowym u jubilera Erikssona lśniły poprzez płatki śniegu prawdziwie świątecznym blaskiem.

W środku okna stał mały krasnoludek, mniej więcej wielkości świecznika, za dwanaście koron i trzymał małą tabliczkę z napisem UPOMINKI GWIAZDKOWE. Inne dwa małe krasnoludki, mniej więcej wielkości widelców, siedziały - każdy z łyżeczką do herbaty w ręku - i udawały, że jedzą kaszę z małej platerowanej miseczki.

W sklepie panowało wielkie ożywienie. Obsługiwano równocześnie trzech zaśnieżonych klientów. Jubiler i jego pomocnica, panna Hansson, mieli pełne ręce roboty. Sprzedawali kółka do serwetek, noże do tortów, a także owalne i okrągłe patery na ciastka. Drzwi prowadzące do pokoju na zapleczu były szeroko otwarte. Widać było przez nie biurko, stół do pracy i staroświecki zielony sejf.

Panna Hansson, która od wielu lat pracowała u Erikssona, sprzedawała jedną rzecz po drugiej. To była prawdziwa przyjemność kupić u niej pół tuzina łyżek deserowych typu Gustaw Waza i otrzymać je zapakowane w etui[4] z marszczonym jedwabiem wewnątrz.

Pan Eriksson sprzedając platery miał zazwyczaj nieco roztargniony wyraz twarzy. Gdy natomiast sprzedawał pierścionek ze szlachetnym kamieniem, zachowywał się niemal jak lekarz przy badaniu. Stawiał diagnozę i udzielał wyjaśnień na temat połysku i szlifu. Zdarzało się niekiedy, że roztargniony jubiler tak skrytykował pierścionek lub broszkę, którą chciał sprzedać, że klient na wszelki wypadek mówił, że musi tę rzecz przemyśleć, i odchodził.

Nic podobnego nigdy się nie zdarzało, gdy sprzedawała panna Hansson. Kupić u niej szczypce do cukru typu Kajsa i otrzymać je zapakowane w różową bibułkę - to dopiero była radość!

Teraz pokazywała właśnie tuzin łyżeczek klientowi w zaśnieżonym płaszczu. Klient był wyjątkowo duży. Jego płaszcz też był wyjątkowo duży. Na szklanej płycie lady położył ogromną czapę z baranka, pokrytą śniegiem. Śnieg zaczął topnieć i spływał cienkimi strumyczkami na szkło chroniące naszyjniki i pierścionki w gablocie. Jego twarz przypominała duży, sympatyczny księżyc w pełni.

Wziął do ręki błyszczącą łyżkę i trzymał ją w gigantycznych palcach podobnych do bananów.

- Jaka śliczna łyżka - powiedział.

- Tak. Ten model ma duże powodzenie - odparła panna Hansson.

- I wygodnie się nią je - mówił dalej człowiek o twarzy jak księżyc.

Popatrzył na sześć noży do ryby (model Saltsjón). Wyjął jeden z pudełka i powiedział:

- Wspaniały! Do gotowanego miętusa, co? Zawsze twierdzę, że nie ma jak gotowany miętus, jeśli chodzi o ryby.

Panna Hansson, uśmiechając się uprzejmie, lecz jakby w pośpiechu, zgodziła się z nim, że gotowany miętus jest dobrą rzeczą.

Potem człowiek o twarzy księżyca w pełni zaczął badać ceny solniczki, jednego owalnego i dwóch okrągłych półmisków, a także noża do sera. Wszystko mu się podobało. Trudno by sobie wyobrazić bardziej zachwyconego klienta. Ale nie mógł się na nic zdecydować.

Na krześle siedziała jakaś pani i czekała, a z jej śniegowców spływały strużki roztopionego śniegu. Widać było po niej, że z jakiegoś powodu nie podobały jej się noże do sera. Można się też było domyślić, że nigdy nie jadła gotowanego miętusa.

- Czy wybrał pan coś odpowiedniego? - spytała w końcu panna Hansson.

Człowiek drapał się w brodę wodząc błędnym wzrokiem po półkach w oszklonej szafie za ladą. Rzucił też okiem do pokoju na zapleczu. W tym momencie otworzyły się drzwi od ulicy i weszła starsza pani, dość wysoka i tęga, w starym, przerabianym, lecz dobrze zachowanym futrze. W jednej ręce niosła walizkę, którą postawiła na ziemi, zamykając za sobą drzwi. W drugiej ręce też miała walizkę, a poza tym jeszcze parasolkę i torbę.

Postawiła to wszystko na podłodze i zaczęła strzepywać z siebie śnieg.

- Uf! - powiedziała, otrząsając się. - To była najgorsza podróż w moim życiu.

Wszyscy odwrócili się patrząc na nią. Wyglądało na to, że zamierza pozostać w sklepie na nieokreślony czas.

Wycierała twarz chusteczką.

- Nigdy jeszcze nie miałam takiej podróży - powiedziała zupełnie tak, jak gdyby była U siebie w domu.

Pan Eriksson zajęty był klientem, który wahał się między srebrnym medalionem z małą i akwamaryną a pierścionkiem z małym topazem. Jubiler właśnie wyliczył wszystkie wady topazu i zamierzał skrytykować z kolei akwamarynę, gdy wzrok jego padł na panią w futrze. Stała ścierając resztki śniegu z twarzy.

Patrzył na nią osłupiałym wzrokiem, z taką miną, jakby się chciał schować pod ladę. Nieznajoma odsłoniła teraz całą twarz i Henryk Eriksson stwierdził z przerażeniem i bez żadnej wątpliwości, że jest to ciocia Agda.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin