Briskin Jacqueline - Nagie serce.pdf

(2409 KB) Pobierz
The Naked Heart
Jacqueline Briskin
Nagie serce
Przełożyła Teresa Tarkowska
Wreszcie, po czterech latach walk o wyswobodzenie Grobu Pańskiego z rąk niewiernych
Maurów, waleczny rycerz Guy de Permont, wrócił do domu. Tam zastała go wiadomość, że
jego kuzyn, Arnaud, któremu baron powierzył był pieczę nad rodziną i posiadłościami, pod
nieobecność barona przywłaszczył sobie jego ziemie, a żonę pana Guy i jego syna wygnał do
odległej, bezludnej doliny. Najłaskawsza pani niebawem wydała z siebie ostatnie tchnienie,
jednak dziecię przeżyło bez opieki, na podobieństwo zwierząt żywiąc się padliną i jagodami.
Posłyszawszy te wieści, baron Guy wpadł w szał i poprzysiągł, że za bezmiar wyrządzonych
krzywd Arnaud odpłaci nie tylko własnym życiem. Przeto wraz z synem złożyli ślubowanie,
że dołożą najgorętszych starań, by na kolejne pokolenia rodu Arnauda spadały cierpienia
równe cierpieniom, jakie były udziałem ich rodziny. I tak gałąź Arnaudów upadła niżej
najpodlej urodzonych niewolników, podczas gdy Guy de Permont i jego potomkowie kwitną
po dziś dzień.
fragment rècits Godfreya d’Angers (1290-1338)
170075837.001.png
Przejeżdżając boulevard Arago, na odcinku kilku przecznic widzi się długi mur,
przypominający mur twierdzy. Nawet dziś, kiedy Paryż na powrót stał się Miastem Światła,
gigantyczna masa nieforemnych kamieni sprawia przygnębiające wrażenie. W latach okupacji
szare, chropawe kamienie były uosobieniem trwogi. Mur okala więzienie Santé.
Na początku grudnia tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku, po południu, na
podłodze celi śledczej w niemieckiej części więzienia siedziała siedemnastoletnia
dziewczyna. Krzywo pozapinany mundurek szkolny, cały w wilgotnych plamach, odsłaniał
ciało. Opierała się o solidne drewniane krzesło, do którego przywiązany był jej ojciec.
Strażnik, mężczyzna w lśniących butach i czarnym mundurze SS, leniwie ćmił przy drzwiach
papierosa, najwyraźniej nie dostrzegając rozmowy między ojcem i córką.
– Obiecasz mi coś – poprosił ojciec, z trudem poruszając popękanymi wargami.
– Wszystko.
– Nigdy, przenigdy nie będziesz się wstydzić tego, co ci dzisiaj zrobili.
– Kiedyś ich wszystkich pozabijam.
– Nie mam nic przeciwko temu – Papa – wyszeptała. – Czy ktoś cię wsypał?
– Wsypał? – Krzywiąc boleśnie pokaleczoną twarz, spojrzał w kierunku esesmana,
niedbale strzepującego popiół na podłogę. Wyglądał, jakby nie znał francuskiego, jednak
nigdy nie można było mieć pewności. – Ktoś... ktoś, kto mnie dobrze zna, musiał mieć coś
przeciwko mnie i złożył donos.
– Naprawdę wierzysz, że ktoś cię podał na gestapo?
– Nie widzę innego wyjaśnienia, znali zbyt wiele szczegółów z mojego życia. Ten, kto to
zrobił, musiał mnie śmiertelnie nienawidzić.
– Niemcy nie mają nic przeciwko tobie?
– Oczywiście, że mają. Ten donos jest jednak również próbą porachunków osobistych.
Człowiek, który dobrowolnie denuncjuje przyjaciela, godzien jest najwyższej pogardy.
– On, czy też ona, powinien cierpieć tak samo jak ty.
– Postaram się o to, jak tylko się dowiem, kto to był.
– A jego rodzina powinna doświadczyć tyle samo bólu, co twoja. – Jej niebywale
świetliste oczy o barwie złocistego topazu rozbłysły. – Tak jak ślubowali Guy de Permont i
jego syn.
Ojciec zaczął wymawiać imię Gilberte, ale zamilkł gwałtownie na widok otwierających
się drzwi. Pulchny kapitan SS o skupionej twarzy polecił strażnikowi odprowadzić
mademoiselle do celi.
W progu odwróciła się i zawołała do ojca:
– Przysięgam, tato, że póki żyję, cierpieć będzie rodzina zdrajcy!
170075837.002.png
Ann i Gilberte
Paryż 1941
W październikowe popołudnie tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku, kiedy
to Gilberte de Permont popełniła błąd przedstawiając kuzyna z drugiej linii, Quenta Dejonga,
swojej przyjaciółce, Ann Blakely, Paryż tonął w strugach chłodnego deszczu.
Miasto z pewnością nie zasługiwało na udręki ze strony pogody. Od ponad roku, od
chwili gdy czerwonoczarna flaga ze swastyką załopotała nad północną Francją, paryżanie
wegetowali na skąpych racjach niestrawnej żywności – mówiło się niekiedy o „czasach
rzepy”. Brakowało węgla i gazu. Mieszkańcy Paryża dusili się w gąszczu niezliczonych
przepisów, uginali pod nieludzkimi obciążeniami. Na ich barkach spoczywał ciężar
utrzymania dwumilionowej rzeszy francuskich jeńców wojennych za drutami niemieckich
obozów, na ich barkach spoczywał ciężar utrzymania okupantów. Gestapo siało postrach w
mieście. Nieszczęście pogłębiały przedwczesne jesienne chłody, zwiastujące nawrót
zeszłorocznych mrozów – pierwsza zima okupacji była najmroźniejszą zimą, jaką Paryż
przeżył od ponad stu lat.
Deszcz odarł z liści kasztanowce ocieniające rue Daguerre. Przybrudzone kamienice,
pozbawione liściastej zasłony, ukazały swoje prawdziwe oblicze przechowalń, w których
tłoczyły się rzesze niższych urzędników państwowych, kupców, nauczycieli, lekarzy,
niewydarzonych cwocats... Okna domów starannie pozaklejano na krzyż papierową taśmą,
chroniąc szyby przed wstrząsami nalotów bombowych RAF-u. Czerwona lista straconych, w
czarnej obwódce, roniła na brąz tynku szaroróżowe łzy. Wodoodporny znak na oparciu
zabraniał Żydom korzystania z ławki.
Gilberte de Permont trzymała wielki parasol, który chronił ją i niższą o sześć cali Ann
Blakely przed lekkim, lecz nie słabnącym deszczem. W ciężkich szkolnych płaszczach i
fildekosowych pończochach, lawirujące wśród stert zgniłych liści dziewczęta wtapiały się
idealnie w ponurą rue Daguerre.
Ann roześmiała się nagle i delikatnym, uroczym głosem rozproszyła posępny nastrój
popołudnia. Tyłem rzuciła się w podskokach w mżawkę, a jej drobne stopy poruszały się z
pewnością zawodowej tancerki – najwyraźniej nie obawiała się, że upadnie na swój derrière.
Siedemnastoletnia Ann nie była piękna, na niektórych nie sprawiała nawet wrażenia
ładnej – jej wysokie, wypukłe czoło wydawało się nieproporcjonalne w stosunku do
delikatnego podbródka. Chociaż wskutek wojennych niedostatków była zbyt chuda,
rozsiewała wokół siebie aurę witalności. Kiedy jej miękkie, pełne wargi rozciągały się wokół
białych zębów w radosnym, zachęcającym uśmiechu, wyglądała uroczo. Jednak największym
atutem Ann były oczy. Gęste rzęsy, ciemniejsze nieco od kasztanowych włosów, ocieniały
płynną przejrzystość wielkich piwnych oczu, w których teraz tliły się iskierki przekory.
170075837.003.png
– Skąd wiesz, że oni wszyscy tego chcą – spytała. – To znaczy, czy nie istnieją
mężczyźni, którym odpowiada normalny stosunek?
– Normalny? – parsknęła Gilberte de Permont. – Droga przyjaciółko, czy zawsze musisz
być aż tak naiwna?
– Od kiedy podawanie w wątpliwość głębokiej wiedzy de Permontów na tematy płci
męskiej nazywa się naiwnością?
– Chyba nie muszę ci przypominać – wycedziła Gilberte – że tonęłaś w mrokach
niewiedzy, dopóki nie objaśniłam ci fizjologii męskiego członka.
Teraz cała twarz Ann oblekła się takim samym szkarłatem jak jej policzki. Złościła ją
łatwość, z jaką się rumieniła. Strząsnęła z ramion krople deszczu i schroniła się z powrotem
pod osłonę parasola.
– Miałam wtedy piętnaście lat. Poza tym, skoro żadna z nas nie poszła dotąd na całość –
określiła to po angielsku: all the way – skąd możesz mieć pewność, że nie istnieją mężczyźni,
którzy wolą stosunek w normalnej pozycji?
– Chyba tylko Amerykanka może kwestionować soixante neuf!
– Urodziłam się w Paryżu!
– Niemniej jesteś w prostej linii potomkinią purytanów, podczas gdy ja, droga
przyjaciółko, jestem twoim skrajnym przeciwieństwem...
Tym razem w śmiechu Ann zabrzmiała nuta niedowierzania. Ciągle jeszcze zdumiewał ją
fakt, że ich przyjaźń mogła pokonać taką przepaść.
Gilberte, jak słusznie sugerowało jej imię, wyglądała, jakby wyszła z kart powieści
Prousta. Nazwisko jej rodziny figurowało w Almanachu Gotajskim; Louise de Permont, jedna
z dam dworu i zausznic Marii Antoniny, kilka dni po swojej pani uklękła pod gilotyną, a
legenda o dalekim przodku, Guy de Permont, przetrwała wieki w wierszach średniowiecznego
trouvere Godfroya d’Angers. Gilberte była cudowna. Zaczesane do tyłu długie, połyskliwe
czarne włosy odsłaniały nieskazitelny profil. Przejrzyste oczy barwy jasnego topazu miały
kształt migdałów, co w połączeniu z lekko uniesionymi czarnymi brwiami przydawało jej
urodzie egzotyczności. Połyskliwa skóra barwy kości słoniowej wzbudzała zawiść classe de
premiere na kursach madame Bernard. Większość uczennic cierpiała na trądzik młodzieńczy
albo miała szarą matową cerę wywołaną niedoborem tłuszczu w okupacyjnej diecie. Nie było
mężczyzny, młodego czy starego, który nie odwróciłby się za Gilberte, gdyby ją spotkał na
rue Daguerre – bynajmniej nie z powodu twarzy, lecz z powodu zachwycającej sylwetki. Była
wysoka jak modelka i nawet pod paroma warstwami znoszonych ubrań można było wyśledzić
smukłe, zmysłowe kształty, niezwykle zgrabne nogi, pełne, pięknie zarysowane piersi.
Jej uroda i niedbała wyniosłość postawy zdradzały, że nie urodziła się tutaj, w
drobnomieszczańskim getcie Montparnasse’a. Istotnie, mieszkała w tej okolicy niewiele
ponad rok. Kiedy trzypiętrową rezydencję de Permontów przy boulevard Suchet
zarekwirowano dla generała hrabiego von Hocherer, rodzina przeprowadziła się do
mieszkania położonego nad mieszkaniem Blakelych. Gilberte, podobnie jak Ann, zapisała się
na kursy madame Bernard. Pełen rezerwy uśmiech nie zdobył jej sympatii ani wśród
koleżanek, ani wśród nauczycieli, również głęboka wiedza i żywy intelekt, którymi się
170075837.004.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin