Kraszewski J I-Dzieje Polski 12 - Krakow za Lotka.rtf

(637 KB) Pobierz

Józef Ignacy Kraszewski.

 

 

 

Kraków za Łoktka

 

Powieść historyczna


Aż do XVI wieku pisarze nasi zowią Władysława Łoktek, nie Łokietek; trzymaliśmy się tradycji, choć dla brzmienia twardego ją zaniedbano1[1].

 

Autorowi ducha wojewody, panu Ludwikowi Grossmanowi2[2], wywdzięczając się za dar jubileuszowy, przesyła autor.

 

Drezno

1880 r. Kwiecień.


Tom pierwszy.

I

 

Pod Krakowem, około Balic, które naówczas do rozległych majętności Toporczyków z Tęczyna3[3] należały, stał w lesie dwór, zwany Łowczą4[4], gdyż w nim dawniej na łowy zbierano się i po łowach odpoczywano. Zbudował go był przed laty wielu Jaśko z Tęczyna, ale później dwór, zaniedbany, opustoszał, kołem go podparto i pastusi się leśni tylko tulili w słoty pod strzechę, gdyż zubożały ziemianin, który ojcowizny pozbył, a w jakimś stopniu dalekim z rodem Starżów był spowinowacony, wyprosił sobie chatę za czynsz mały, z kawałkiem lasu i pola. Warowali tylko panowie z Tęczyna, aby w lasach nie polował, zwierza im nie płoszył, a po trosze od szkody pilnował.

Stary, wojak niegdyś, teraz już niedołęga, ubożuchno żyjący, podjął się wszystkiego, co od niego chciano, byle zyskać kąt spokojny, i dworek na Łowczej oblepiwszy, podparłszy, od lat kilku w nim z żoną i synem przemieszkiwał. Nieszlachecka to była, nierycerska rzecz w takiej zagrodzie, cudzej jeszcze, biedę klepać, ale wolał już to Zbyszek Suła, niż w Krakowie wśród mieszczan i Niemców pospołu żyć, bo ci ziemianina nie szanowali. Wójtowi zuchwałemu i lada wiertelnikowi5[5] ulegać było trzeba. Na Łowczej jeśli przyszło się komu pokłonić, to równemu sobie ziemianinowi, nie Szwabowi lub Sasowi, zresztą swobody mógł zażywać jak największej. Dostatku wielkiego u Suły nie było, ale i nędzy nie doznawali.

Syn Zbyszka, którego Marcikiem zwano, bo mu na imię Marcin było, a matka go tak spieściła, nie młodzieniaszkiem już był, ale też nie starym; miał lat ze trzydzieści. Jak ojciec sługiwał rycersko, ale się przerzucał od jednego do drugiego pana, skarżąc się, że mu wszędzie nie po myśli było, że go krzywdzono. Przeto też często do ojca powracał, wyczekując jakichś lepszych czasów i ludzi lepszych, a w Łowczej przesiadując.

O półtorej milki od Krakowa, który podówczas już rósł bardzo, mógł stąd zawsze, gdy chciał (a zachciewało mu się tego prawie codziennie), dojeżdżać do miasta, spędzić tam dzionek z dobrymi przyjaciółmi, dużo się nasłuchać, dobrze napić nie płacąc i z wesołą myślą a plotkami wieczorem do rodziców powrócić.

Zbyszek Suła niekoniecznie był rad temu, że syn tak miejsca nigdzie nie zagrzewał. Chciałby go był widzieć przy możnym panu jakim, zapracowującego sobie na łaskę i opiekę, ale z drugiej strony on i matka Zbita cieszyli się, iż go przy sobie miewali, bo z nim im w pustym dworze raźniej i weselej było.

Krom starego Zbyszka, matki Zbity, starej baby, co im jeść gotowała, parobka do posług i wyrostka sieroty, z Krakowa przybłąkanego, pary koni na stajni, krowy i psa podwórzowego, nie było w Łowczej więcej nikogo. Wśród głuchego lasu nie bardzo by bezpiecznie było tak siedzieć, dla włóczęgów i zbójów, których zawsze dokoła miasta dużo bywa, ale o Zbyszku i łotrzykowie wiedzieli, że się u niego pożywić nie było tak dalece czym, a guza złapać łatwo. Stary żołnierz w potrzebie jeszcze raźno obuchem wywijał. On i syn jego Marcik ludzie byli niepłochliwi, do korda i do topora szparcy.

Zbliżał się wieczór jesienny, niebo było pochmurne dnia tego, więc i ciemno się zawczasu robić poczęło. Wiatr szumiał w borze, liście już poschłe z drzew opędzając. W izbie około ognia siedział Zbyszek, dalej nieco drzymała Zbita, która już wieczorami prząść nie mogła, bo jej nie służyły oczy, a i ręce się trzęsły. Na ławie, w kącie, z kądzielą siedziała gospodyni Marucha, w drugim parobek Chaber, nie mając co robić, skałki łupał. Przy ognisku w garnkach się coś gotowało. Dym, któremu wiatr nie dawał przez dymnik wychodzić, często się do izby wracając, rozwlekał po niej, ale do niego przywykli byli wszyscy. Wieczór był smutny, Marcik, który swym zwyczajem powlókł się był do Krakowa, jakoś nie wracał. Czekano nań z wieczerzą. Zbita niespokojna coraz to się wiatrowi przysłuchiwała, czy jej tętentu konia nie przyniesie, który by powrót syna zwiastował. Miała się o co troskać, bo Marcik czasem z Krakowa pokrwawiony i potłuczony powracał. Różnie się trafiało, jak zwyczajnie człowiekowi rycerskiego rzemiosła, co się rad mieszać, gdzie gorąco.

Wiatr, który jesienią dziwnymi odzywał się głosy, dnia tego strachem przejmował, tak zawodził przeraźliwie. Słychać w nim było wycie ludzkie, jęki dziecięce, niby okrzyki tłumów i wrzawę swarliwą, to śmiechy szatańskie, to zbójeckie gwizdania, to urągające się śpiewy jakichś ptaków niebywałych. Głosy te oddalały się, przybliżały, uciekały kędyś i jakby gnane powracały spiesznie, dając słyszeć z różnych stron domu, od jednego, to od drugiego węgła. Zaskakiwały od komina, szeleściały w strzesze. Jakaś siła szatańska łomotała drzwiami, szelpotała w słomianym pokryciu, dobijała się do okiennic, pełzała po ścianach.

Zbita, która pobożną była, żegnała się, słysząc to, i żegnała krzyżem świętym wszystkie cztery świata strony. Nie pomagało to nic, wietrzysko dokazywało, a wiadomo, że jest w nim siła nieczysta i diabelskie tańce i wesela innej nad tę gędźby nie znają. Drzewa bliskie, miotane tą złą mocą, trzeszczały i skrzypiały, gałęzie ich upadały na strzechę, słychać było liście szeleszczące po ścianach. Czasem z wiatrem sypnął deszcz gęsty, ale wprędce, rozbity wichrem, ustawał.

Mieszkańcy lasu oswojeni byli z tymi głosami, które czasem po całych nocach spać im nie dawały, a jednak tego dnia strach ich jakiś przejmował. Nastawiali uszu, czekali, aby się skończył ten taniec diabelski i burza poszła na dalsze bory. Lecz wietrzysko, jakby sobie upodobało wyrąbaną nieco około Łowczej polanę, szumiało w niej, a im wieczór był późniejszy, tym siły i ochoty większej nabierało do szaleństwa.

Teraz już i Marcika przybywającego z dala posłyszeć było trudno, z taką wściekłością burza około dworku wyła. Ogień, choć od wichru zakryty, słaniał się i przypadał do ziemi, ściany dygotały, a drzwi trzęsły się ciągle i wiązanie na dachu trzaskało.

Stary Zbyszek ze wszystkich we dworku zebranych najmniej był czułym na to. Wojak, obyty z życiem, nawykły pod gołym niebem obozować, doznawał niemal jakiegoś błogiego uczucia, czując się pod dachem w taką porę. Przypominał sobie, jak nieraz burze jesienne namioty im znad głów i szałasy precz roznosiły, a ognisk nie dawały rozpalić. Stary pamiętał przygód niemało i sam ich doznał wiele. Przed dwudziestą kilką laty zaciągnął się był do wojska księcia kujawskiego Władysława6[6], służył u niego długo i dzielił z nim różne losy. W końcu, lat temu już było ze sześć, musiał, zaniemógłszy, powrócić do żony i osiedlić się w Łowczej.

Książę Władysław, którego Łoktkiem zwano, mały, ale dziarski mąż, żelazny człek, wojował długo, aż go wreszcie zazdrośni i nieprzyjaźni książęta, a w ostatku Czechy, co Polskę opanowali, wygnali gdzieś z kraju. Słychać już o nim od lat kilku nie było. Jedni twierdzili, że kędyś został zabity, drudzy, że się błąkał po obcych krajach, a od czasu, jak Wacław7[7] czeski objął panowanie nad całą niemal Polską, miano Łoktka i sprawę jego za zgubioną.

Książę już i niemłody był, bo lat czterdzieści kilka liczył, znużony też, gdyż lat dwadzieścia przeszło ciągle wojował. Dobił się był panowania, niemal korony po Przemysławie8[8], aż naraz naposiedli się nań Wielkopolanie; duchowni zaczęli go wyklinać za to, że im ich ziemie pustoszył i klasztorom nie przepuszczał. Czecha wezwano w pomoc, a waleczny książę zniknął i jakby zapadł pod ziemię.

Zbyszek właśnie o nim sobie myślał, bo go kochał bardzo. Lepszego pana dla swoich żołnierzy nie było nad niego, żył on tak samo jak i oni, z jednego kociołka jadał z nimi, śmiał się i dawał śmiać ochotnie, pyszny nie był, ludzki bardzo. Prawda, że żołnierz u niego rzadko grosz zobaczył, bo on sam nigdy go nie miał, ale po wsiach i dobrach duchownych żywili się i rwali, jak chcieli, a i na plebanie zaglądali.

Dobry ten pan wprawdzie, gdy mu się kto sprzeciwiał, wieszał bez sądu, ścinał bez miłosierdzia, a jednak ludzie miłowali go, bo gdy kazał wieszać albo ścinać, pewnie było za co, a dla dobrych był ojcem rodzonym. W tych ziemiach, których był panem, osobliwszym sposobem miał najzajadlejszych wrogów i najlepszych przyjaciół, co zań gotowi byli dać życie. Miłowano go bez miary i nienawidzono srodze.

Takim był, że i sam nic pomiernie czynić nie umiał i w ludziach też budził albo niechęć wściekłą, lub miłość ogromną.

Zbyszek myślał o tym dawnym swym wodzu, z którym się dużo po Szląsku, Wielkopolsce, po sandomirskiej i krakowskiej ziemi nawłóczyć, gdy pomimo wichru dał się słyszeć tętent konia tuż pod oknem. Pies leżący w progu (wabił się na Kruczka) szczekać począł zerwawszy się, parobek skałki łupać porzucił, a Zbita zawołała, z drzemki się budząc:

— Ot i Marcik!

Szedł Chaber do drzwi, bo te na wszelki wypadek wieczorem drągiem zakładano, aby podsłuchawszy w sionce, młodemu panu otworzyć. Ten się już, w znany wszystkim sposób kułakiem tłukąc, do drzwi dobijał.

On ci to był sam. Ruszyło się wszystko w chacie: stara Marucha do garnków, Zbita na przyjęcie syna, nawet Zbyszek głowę podniósł i zwrócił się ku wnijściu.

Marcik, oddawszy konia, wchodził właśnie. Chłop był dorodny, silny, szerokoramienny, co się zowie tęgi, twarzy krągłej i rumianej, cale niebrzydkiej, a gdy była wesołą, piękniejącej. Z całej postawy i ruchu znać było, że się rodził na wojaka, ale nie na takiego, co by, nogami wrósłszy w jedno miejsce, trwał w nim, na ruchawego i potrzebującego co dzień nowej sprawy.

Okryty szeroko opończą dość wyszarzaną, miał pod nią kawałek zbroi i mieczyk, na głowie czapkę z obręczami żelaznymi i spiczastym wierzchem okutym, bo onego czasu z domu się wybierać bez zbroi i oręża niebezpieczno było. Każdej godziny mogło coś niespodzianego spotkać. Marcik dobrze wiedział o tym i w ręku też trzymał od siodła odjęty koszturek z siekierką i obuszkiem, który w jego dłoni mógł się dobrze dać we znaki.

Pokłonił się rodzicom, zdejmując z wolna opończę i na ścianie ją wieszając, gdzie miejsce dla niej na kołku było.

— Psi czas! — zawołał. — Żeby marcha nie miała lepszych nóg, a ja dobrych rąk, wicher by ją obalił, tak szaleje. Drzewa ogromne kłaniają się jak kłosy. Psi czas!

— A trzeba ci to było siedzieć tak do późna? — zamruczał ojciec.

— Nie mogłem bo się wyrwać z gospody od Szeluchy, takiego tam dziś było ludu i gadania!

— Ho! ho! — odparł ojciec, a matka stanęła, gotując się już słuchać opowiadania i ręce na piersi zakładając.

— Co tam ludzie pletli, aż strach! — rozśmiał się Marcik. — Żebyście to wy byli mogli posłuchać, ojczulu, dopiero byście się radowali. Mnie się zda, że to wierutne baśnie.

— Cóż to? Co? — przerwał ojciec ciekawie.

— No — rzekł Marcik, wyciągając się, jakby go siedzenie na koniu zmęczyło — plotą ludzie, że się kędyś znowu Łoktek pokazał.

To rzekłszy, śmiać się począł, a Zbyszek, choć stary, choć w nogach niemocen, porwał się piorunem i przyskoczył do syna.

— Łoktek! Mój pan! — zawołał radośnie. — Widzisz, a tom ci ja mówił zawsze, przysięgałem się, że pan ten zginąć nie mógł, że on się zabić nie dał, że wypłynie jeszcze i panować musi!

— Ho! ho! — śmiał się syn, siadając na ławie i nogi ku ogniowi wyciągając. — Ojczulu! Ojczulu! Już mu tu nie bywać! Z czeskich mocnych rąk już my się nie wydobędziemy! Wacław się królem koronował, ma za sobą pół świata, potęgę ogromną. Cesarze i króle z nim, a ten twój biedota książę Łoktek goły, co nigdy denara przy duszy nie miał, gdyby ci wypłynął gdzie, co on zrobi przeciw takiemu mocarzowi, jak król czeski?

Stary zasmucił się mocno. Nie mógł synowi prawdy nie przyznać, a serce inaczej pragnęło i czuło. Przeciw wszystkiemu miał jakąś nadzieję.

— E, e — rzekł cicho — niechaj no się on tylko pokaże. Zobaczysz, Marcik, da on sobie rady i z tym mocarzem. Ty go nie znasz. Ja u niego służyłem, ja na niego patrzałem. Mały człeczek, nie ma spojrzeć na co, a jak bije! Jaką ma siłę i jaką moc daje swoim, gdyby czary miał. Ludzie już słaniają się i padają, niech on krzyknie na nich tylko, wnet nowa dusza w nich wstępuje. Miecz jego dobry, ale serce jeszcze lepsze.

Przerwał w końcu Zbyszek pochwały i przystąpiwszy do syna, naglił nań.

— No, gadajże ty mnie, gadaj, skąd ludzie wzięli, że on się znowu pokazał. Widział go kto? Blisko lat cztery go nie było ani słychu, jak w wodę wpadł. Mówiono, że zabili go, że na Węgrzech zginął, że do klasztoru wstąpił na pokutę, że go Czechy czy Niemcy zamordowali. A jam temu nigdy nie wierzył, bo ja go znam!

— Kto tu teraz prawdy dojdzie? — odezwał się Marcik obojętnie, wcale zapału ojca nie biorąc do serca. — At, prawią ludzie, jakoby się zjawił. To by nie znaczyło nic, bo czego nie prawią? Ale Czechy czegoś niespokojne. Mówią, że pan Ulrych Boskowicz, co na zamku siedzi, dał pilne rozkazy, aby go szukano. Trzęsiono po kątach, łapano, a za głowę jego naznaczył moc grzywien czy wielkich tych groszy praskich.

Stary ręce załamał.

— Uchowaj, Panie Boże, nieszczęścia, gotów się jaki łotr ułakomić — zawołał — i zdradzić go! Miłosierny Panie!

— A co by w tym dziwnego było? — rzekł Marcik. — Nie każdego dnia trafi się taka zwierzyna.

Zbyszek aż się wstrząsnął ze zgrozy.

— Milczałbyś! — krzyknął. — Ja bym swoje życie za tego pana dał. — Oh! oh! Gdyby się on zjawił, a poszczęściło mu się, ty i ja nie siedzielibyśmy w tej mizernej chacie na Łowczej, ale na krakowskim zamku albo na własnym ziemi kawałku.

Marcik ręką zamachnął, jakby tę przepowiednię lekko sobie ważył.

— Tak by było. Tak — ciągnął stary dalej. — Pan to jest taki, że żadnego ze swoich starych żołnierzy, gdyby go raz widział, nie zapomni. Spojrzawszy jeno na mnie, powiedziałby ci zaraz, gdzieśmy razem bywali i co robili. Choćby miał tysiąc ludzi, gdy im raz popatrzył w oczy, każdego poznał, bodaj po dziesięciu latach. Każdemu wdzięczen był.

— A co dziś ta jego wdzięczność warta, kiedy on sam kąta i przytułku nie ma i mieć nie będzie — rzekł Marcik spluwając. — Jeżeli prawda, że żyw włóczy się kędyś, a Czechy za nim w tropy, kto do niego dziś przystanie? Ani łomu, ani domu, ani grosza w kalecie. Co po takim panu?

— Co ty wiesz? Co ty znasz? — gorąco ofuknął go stary. — Widziałem ja go już w dziesięć koni jeżdżącego po dworach, w lichej zbroiczce powiązanej sznurkami, z kaletą pustą, a w miesiąc, we dwa — ludzi już miał, grody brał i bił się, i zwyciężał.

— Tak ci to, może, bywało — odparł Marcik — póki u nas małe książątka trzymały ziemię. Rwać od nich było łatwo, nie od Czecha! To siłacz wielki!

— A ja ci mówię — porwał się Zbyszek — że tym Czechom u nas długo nie gościć! Już się ziemianie skrobią po głowach, już po miastach Niemcy, choć się im kłaniają, a stękają. Dłużej nikt nie strzyma.

— A co ziemianie dziś znaczą? — rozśmiał się Marcik. — Albo to oni ci, co byli? Niegdyś oni rej wodzili, teraz miasta górą, Niemcy górą, grody poobsadzane najemnikiem, żołnierza cudzego dosyć!

Zbyszek głową potrząsał.

— Gadaj ty mi lepiej, co w mieście słychać. Tego od ciebie chcę.

— Mówiłem już — odparł syn. — Plotą, jakby się znowu skądeś wyrwał wasz Łoktek; dodają, że najwyższy biskup rzymski o jego prawa się upomina, że on w Rzymie u niego był i stamtąd wraca.

— Widzisz — zatryumfował ojciec — widzisz! Ho! Niedarmo on w świat szedł! Rozumny pan! Wiedział, gdzie uderzyć. Był tego czasu właśnie w Rzymie wielki odpust na świat cały, kędy i zbójom wszelakim odpuszczano. Ty myślisz, że biskup rzymski to mała rzecz? Taki prosty biskup jak nasze? On ci przecie koronę nosi i korony rozdaje. A jak on się upomni? Jak zaklnie?

Marcik głową kręcił.

— To co? — rzekł. — Wszystko babskie gadanie, aby ludzie mieli co językiem mleć. Czechów ktoś chciał nastraszyć, bajkę im puścił, a na nich czapka gore, popłoszyli się. Skąd by on po czterech leciech wziął się tu znowu, kiedy już wracać nie ma do czego!? Kujawy, nie Kujawy — zabrali mu wszystko, piędzi ziemi nie ma. Prawią ci, co dobrze wiedzą, że księżnę, żonę jego, mieszczanin do domu przez miłosierdzie wziął i żywi ją, przytułek jej daje. Nie czekałby on tyle lat, gdyby o czym myślał. Czechy tymczasem gospodarują… Na granicy od Węgier, w Kamienicy9[9] nad Dunajem twierdzę, słyszę, budują, że aż strach!

— W Kamienicy? nad Dunajem? — spytał stary. — Toć ona biskupia była?

— Biskupowi dali za nią Biecz — rzekł Marcik. — Tam gród chcą mocny i wielkie miasto zakładać. Cóż wasz Łoktek z rękami gołymi zrobi przeciw nim?

Zbyszek nie dał się pożyć, zwiesił trochę głowę i mruknął uparcie:

— Gadaj, gdzie go widzieli. Kto o nim mówi?

Marcik, uśmiechając się miłosiernie, w głowę się poskrobał.

— Jam ci to myślał sobie — rzekł — jak się tatulo dowiedzą o tym swym zmartwychwstałym Łoktku, spokoju mi o niego nie dadzą. Dlategom u Szeluchy od jednego do drugiego chodził, nastawując uszu, ale bredzą, każdy co innego.

— A prawże mi, co gadają.

— Każdy swoim smakiem — śmiał się Marcik. — Jedni, jak ja, drwią i wiary nie dają, drudzy gotowi by iść tropić, aby Czechom wydać za pieniądze.

— To łajdaki są i zbóje! — krzyknął głośno oburzony Zbyszek. — Psy niepoczciwe, dałbym je wywieszać!

— Niektórzy pomrukiwali, że go widziano w okolicy, kędyś niedaleko — ciągnął Marcik. — Mówią, że po dworach do ziemian zaglądał około Ojcowa, do tych, co mu dawniej sprzyjali i chadzali z nim. Ci go pono przyjmują ni źle, ni dobrze: goszczą, karmią, przez zęby coś cedzą, a z pomocą nieradzi.

— Tacy oni wszyscy, tacy! — westchnął Suła. — Im Czech dobry, i Niemiec dobry, a gdyby Tatar przyszedł panować, i temu by się kłaniali. Co im! — A ja sobie mówię, słyszysz Marcik, ten mały był dla nas na pana stworzony! Z nim ksiądz, ziemianin, chłop, najlichsza gadzina rozmówić się mogła, zrozumiał każdego, nie przegnał precz nikogo! To był pan — nasz! On tej biedy podczas zażywał, co i my wszyscy! Czarny chleb jadał, na ziemi legał, po lasach się tułał, w siermiędze chodził, głowy gdzie przytulić nie miał, a jak było potrzeba, panem potrafił on być i łeb uciąć, i krwi utoczyć gorącej. Gdy dobry bywał, choć do rany, gdy się namarszczył, stój z dala albo nogi za pas. Żartu z nim nie ma. To był pan dla nas! Trzymał twardo, gdy potrzeba było, a wiedział, gdzie i kogo głaskać i dać dobre słowo.

Zbyszek westchnął.

— Co ty wiesz? — dodał do syna. — Tyś nic nie widział, a mało co słyszał ode mnie, ale gdybyś patrzał na to, co ja…!

Syn się uśmiechał po trosze, stary rozgadywał tak, że już utrzymać nie mógł i choć pewnie raz nie pierwszy puścił się w opowiadanie, gdy tymczasem wieczerzę im przygotowywano.

— Ja, jam go z maleńka znał — mówił. — Nie miał wówczas może nad lat piętnaście, a rwał się już wojować i panować. Jam naówczas służył przy medyku Mikołaju, co go pilnował, żeby nie chorzał. Ale gdzie on kiedy chory mógł być! Bywało, zdaje się, że słabuje, niech no mu powiedzą, że trzeba w pole, zerwie się na równe nogi, zdrów jak ryba! Wówczas na swą rękę jeszcze nie mógł wojować, to się czepiał, gdzie się szczęknęło. Chodził z nieboszczykiem kaliskim Pobożnym1[10]0 i przy innych, byle się wojny uczyć. Z Przemkiem, co na Poznaniu siedział, choć nie bardzo byli zgodni, a i temu pomagał. Lat kilkanaście, jak się Czarnemu Leszkowi1[11]1 zmarło, co też żołnierz był dobry, a potomstwa po nim nie zostało, choć żaby i węże na to jedli oboje, i nic im nie pomogło. Ziemianie sobie na Kraków wzięli mazowieckiego Bolka1[12]2, a mieszczanie krakowscy z Wrocławia Szlązaka1[13]3. Wówczas Mazurów sobie ściągnął i Wielkopolan, i Pomorzan. Jam tam był, gdy Henryka napadł pod Siewierzem1[14]4 w parę niedziel po Gromnicach! Tośmy się tłukli, to siekli, to gnali! Przemko jeden padł zabity, młodziuchne chłopię, Bolko opolski, ranny, dostał się nam w niewolę. W drugiej bitwie pod Skałą, w trzeciej pod Świątnicą biliśmy się a bili. Ten mały tak sam dokazywał, że stał za dużych dziesięciu. On ci nie będzie patrzał z dala, ręce założywszy, jak się ludzie rąbią za niego; żeby go przywiązano na łańcuch, urwie się, leci w samą gąszcz, w upał, a siecze. Trzeba na to patrzeć! Po Świątnicy szliśmy do Krakowa prosto. Tu nam wrota otwierają szeroko, Niemcy się do ziemi kłaniają, ksiądz biskup Paweł1[15]5, co to wiecznie wichrzył a smrodził, z krzyżem i święconą wodą wychodzi naprzeciw: „Witajże, hospodynie”! Przyszliśmy, jak swoi, wziąć gród, ano zaraz prędko, kto w mieście stał u tych Niemców paskudnych, zwąchał, że oni ze strachu, nie z miłości się poddali. W mieście było nieswojo. Patrzali na nas jak na wrogów, po kątach się już zmawiali. Pan, o tym wiedząc, lekce sobie ważył. Jednak straże wokół wałów i wrót miejskich obchodził sam, aby być pewnym, że się nie stanie nic. Niemcy prawili ciągle: Ja! Ja! Kłaniali się, a diabła za kołnierzem mieli. Posłali po swoich cichaczem na Szląsk. My tymczasem w Krakowie siedzieli jak w uchu. Pamiętam tę noc, bom na straży był, a właśnie Łoktek sam obszedł czaty i opatrzył. Naraz, kiedy on już był blisko zamku, pod Świętym Franciszkiem zrobił się hałas. Niemcy wrota otwarli, puścili wewnątrz Szlązaków! Ci wprost na nas, bij, zabijaj! Ledwieśmy z życiem uszli. Jam popędził za panem i dognałem go przy klasztorze. Nie więcej nas z nim było jak sześciu. Wpadliśmy do franciszkanów. Mnichy za nami drzwi zawarli. Co tu począć? Ino patrzeć, jak tu nas Niemcy pobiorą, gdyby w gnieździe pisklęta. Myślicie, że się uląkł albo serce stracił? Wziął na się mniszy habit, co mu go od jakiegoś wyrostka dobrali, obciąwszy od dołu, i na mur, który do klasztoru przytykał! Dawaj drabinę, podawaj sznury! Spuściliśmy się tak szczęśliwie i uszli, koni dostawszy.

W tej to zawierusze zgłosił się Czech1[16]6, że jemu należy Polska, bo Gryfiny wdowy kleryk1[17]7 coś tam na skórze fałesznie napisał. Przemko wielkopolski przez zazdrość dla naszego wolał oddać Kraków Czechowi.

Myślisz, że nasz mały się poddał i uszy stulił? Szli Czechy na Sandomierz, a my też przeciw nim. Znowuśmy się tłukli a gnali, bo nie były to Czechy też same, co dziś są. Jednak my im z Łoktkiem podołali. Poszliśmy do Wiślicy i wzięli. Podstąpiliśmy pod Kraków, zajęli przedmieścia, siedzieliśmy im pod nosem, nie dali się. Nie mógł naówczas żaden Czech na krok się za wał ważyć, bośmy na nich czatowali i rwali ich wszędzie. Przyciągnął z Pragi biskup1[18]8 z wojskiem, bo oni sobie z biskupa wojewodę zrobili, i ten nam rady nie dał. Łoktek z nami krył się po lasach, po wąwozach, po górach i polował na nich. Wówczas nieraześmy obłowili się dobrze, tak że już oni sami się prosili u niego, aby zgodę zrobił. „A dobrze — rzekł — idźcie precz, będzie zgoda”.

I rwaliśmy ich po kawalcu.

Dopiero jak sam król przyciągnął z mocą wielką, a jeszcze tamtych Sasów sobie z Brandenburga dobrał, co się to nim opiekowali, musieliśmy od Krakowa odstąpić, aleśmy poszli do Sieradzia i do Sandomierza. Przeciw takiej sile co było robić? Rozumny pan był! Rozumny!

Bitwy się im chciało, prosili o nią, nie dał im jej. Staliśmy znowu po lasach i na czatach. Wymkną się Czechy, z głodu mrąc, na picownika1[19]9, puszczamy. Gdy się ubezpieczą i zapuszczą głębiej, dopiero my na nich i z tyłu, i z przodu. Mało który nam uchodził. Snu tam nie było ani spoczynku. A i on też nie zasypiał, dworu sobie ani dachu nie szukał. Wszędzie sam był z nami. Musieli Sieradz oblegać i tego nie wzięli, tylko miasto same. Cały następny rok nie dawaliśmy im spokoju. Boże miłosierny! Gdyby człowiek chciał powiedzieć, co przez te czasy przecierpiał i robił, nikt by nie wierzył!

Biliśmy się, gdzie ino było można, aż do samego końca, póki nas taka garść była, żeśmy w pole wyciągać mogli. Aż obrali sobie w Poznaniu króla, dopiero my spoczęli. Mały nasz przycupnął, wiedział, że chyba on długo tam nie posiedzi, na niego bo się odgrażali dawno. I zabili go w Rogoźnie.

W Poznaniu na święty Wojciech, wiosną, naszego pana okrzyknęli księciem i tylko co mu korony nie dali. Królem go chcieli mieć. Dopieroż Szlązaki sobie drwić z łokciowego pana! Że mały, że znosek, a odgrażać się.

Zasłyszał, że Szlązacy go tak i owak przezywają, a lekce sobie ważą. „Pójdziemyż na Szląsko” — rzekł. Poszliśmy i spustoszyli je, aby znali, co łokciowy pan może.

Stary westchnął ciszej.

— Wróciwszy my z tego Szląska do Polski — nie ma co się zapierać — prawda, że nasi ludzie srogo sobie poczynali w domu, ale nie było sposobu, płaca nie dochodziła, pieniędzy nie było, żyć musieli. Więc się nie patrzało, czyja wieś, czy księża, czy kościelna. A i do klasztorów młodzież zaglądała, do młodych mniszek, że niejedną wyciągnęli z sobą. Za to Pan Bóg pokarać musiał, bo tam na swawolę dużo dziewcząt pobrali.

Jam precz szedł, na sumieniu nic nie mam. Szlązacy się zaraz z biskupem poznańskim zwąchali, więc choćby z tego nie było nic, począł biskup klnąc, nie tyle za mniszki, co za snopy i grosze. Szlązakowi chcieli się poddać. Połatało się, przyszła zgoda, gdy licho Czechów nadało…

Zamilkł Zbyszek nagle, podparłszy się smutnie na ręku.

— Tamtych to lat go widzieć było potrzeba — dodał — gdyśmy w polu ciągle byli. Wszyscy jako jeden człek, pułkowódcy i ciury, o głodzie i chłodzie, a gdy wróg się pokazał, jak wcieśli! W złej czy dobrej doli nigdy się on nie zmieniał, zawsze ten sam, noc i dzień we zbroi, miecza nie odpasując. Namiotu sobie rozbić nie dał, na gołej ziemi spał. Ledwie się ozwało hasło, pierwszy na nogach. Konie pod nim padały, on się tylko przesiadał i dalej! Nam siły ustawały, jemu nigdy! I jakim on był, takim będzie, gdy powróci! — zakończył stary Zbyszek.


II

 

Po chwili dodał Suła:

— Gdyby on czy z nieba spadł, czy spod ziemi wyszedł, wojowałby i zawojowywał jak wprzódy.

Marcik słuchał z uwagą, oczy mu czasem pobłyskiwały. Wierzył czy nie w opowiadanie, brało go ono za serce, rozgrzewał się, zajmował, uśmiechał. Stary mówił coraz żywiej, a gdy skończył i zadumał się, Marcik rzekł cicho:

— Któż ich wie? Choć mnie się wierzyć nie chce, aby on się zjawił znowu, któż wie? Czechy się niepokoją i ruchają. Coś to znaczy. Biegają po okolicy, porozsyłali ludzi, trzęsą po dworach.

W ciągu rozmowy wiatr ucichł był nieco, szumiały tylko lasy w dali poważnie, głucho, niby sobie rozpowiadając, o tym, co przeszło.

O tej godzinie nigdy prawie nikt do Łowczej się nie zjawiał, nie spodziewano się też nikogo, gdy pies naprzód okrutnie, do drzwi przyskakując, ujadać zaczął, co wszystkich nastraszyło, bo Kruczek słynął z roztropności i nigdy darmo nie napędził popłochu, chyba albo się wilcy zbliżali, których czuł z dala, albo człek przywlókł obcy.

Chaber pobiegł nasłuchiwać, gdy razem we drzwi i okiennice bić zaczęto. O tej porze nocnej z otwieraniem dobrze się trzeba było namyślać. Wyprawiano więc Marcika do sieni, aby przez otwór w ścianie rozpatrzył się, co to było. U progu już krzyki jakieś rozlegały się półniemieckie, pół niby polskie. Domyślano się Czechów Boskowicza2[20]0.

Byli to podówczas straszni panowie, którym posłuch dawać musiano, bo nie folgowali nikomu. Stary Zbyszek już wołał, aby im otwierano, nie czekając, gdy Marcik jeszcze się rozpytywał. Na ostatek po krótkim targu drzwi otwarto, bo je już łamać chcieli, i wparł się mąż uzbrojony, wzrostu słusznego, z mieczem w ręku, który z czeska łajał, że śmiano go trzymać u progu, opowiadając się, że był posłany od wielkorządcy Boskowicza, aby po okolicy tropił włóczęgów. Zbyszek koso nań spojrzał spode łba.

Za nim tuż ciągnęło dwu pachołków z toporami i mieczami. Wcisnęli się do chaty, a drugich dwu na straży przy drzwiach zostało. Wysoki mąż w sieni zaraz począł się pilno rozglądać. Zawołali ognia. Zobaczywszy, że drabina stała wiodąca na wyżki, jednemu ze skałką kazali wleźć zobaczyć, czy się tam kto nie ukrywa.

Sam dowódca wszedł do izby niespokojnie, badając wszystkie kąty.

— Nie masz kogo obcego u ciebie? — zapytał gospodarza, który ramionami tylko poruszył. — Łotrzyska się po okolicy błąkają.

— Cóż to wy macie dworek ziemianina za łotrowską gospodę? — odbąknął Suła.

Czech dumnie i opryskliwie odwrócił się ku niemu wołając:

— Albo to u was po dworach, po ziemianach nie było rozbójniczych szajek? Czyśmy to nie musieli tych gniazd wywracać? Nie łupiło wasze rycerstwo po gościńcach?

Zbyszek odpowiedział mu tylko gniewnym spojrzeniem i uszedł na bok. Nie mówiąc więcej, Czech powlókł się po izbie, a drzwi do komory zobaczywszy, zajrzał i tam. Wrócił mrucząc i siadł na ławie, z dala od ognia.

— Nie macie co pić? — spytał po chwili.

— U mnie tu nie szynk ni gospoda — rzekł stary. — Wody, kiedy chcecie, dam, piwo pono wyszło, miodu ja nie sycę ni piję, a na wino mnie nie stać.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin