36. Moore Margaret - Zwycięska miłość.pdf

(1305 KB) Pobierz
395902569 UNPDF
Moore Margaret
Zwycięska miłość
Anglia, okres średniowiecza
Okupione wielkim wysiłkiem zwycięstwo nie tylko oddaliło realne
zagrożenie. Pomogło obojgu odciąć się od traumatycznych
wspomnień i otworzyć na miłość, która nadała sens ich życiu.
Po śmierci ojca, pana na zamku Ecclesford, jego córki zostają same.
Zarówno piękna i łagodna Giselle, jak i niezbyt ładna, pełna
temperamentu Mathilde w pełni zdają sobie sprawę z tego, co im
grozi. Niepisane prawo wyklucza z dziedziczenia kobiety i
jedynych spadkobierców czyni z krewnych w linii męskiej. W
przypadku sióstr w grę wchodzi ich kuzyn, Roald, człowiek
okrutny, pazerny i niebezpieczny, z którym Mathilde ma osobiste
porachunki. Gotowa na wszystko, aby zachować rodową
posiadłość, wie, że potrzebuje sprzymierzeńca. Zwraca się więc do
sir Henry`ego D`Altona, znającego swoje rzemiosło rycerza. Honor
nie pozwala mu odmówić damom pomocy.
PROLOG
Londyn, święto Michała Archanioła, 1243 rok
Sir Roald de Sayres z obrzydzeniem zmarszczył nos, poślizgnąwszy się
na odpadach w alejce Targu Sukienniczego między rzeźniami Smithfields
a bryłą kościoła św. Bartłomieja. Pamiętając
o mieczu, przypasanym po lewej stronie ciała, zacisnął dłoń na rękojeści
wciśniętego za pas sztyletu i rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu
człowieka, którego przyszedł tu spotkać.
- Sir Roald! - rozległ się w pobliżu chropawy szept z wyraźnym akcentem
z Yorkshire. Rosły, krzepki mężczyzna wyszedł z cienia przy drzwiach.
Spod płaszcza wystawały mu tunika
i nogawice, wszystko połatane i niezbyt czyste.
Roald zerknął na tę postać, starając się rozróżnić rysy twarzy w gasnącym
świetle.
- Martin?
- Tak, panie - odrzekł mężczyzna i skinął kudłatą głową.
Roald nieco się odprężył, ale nie zdjął dłoni z rękojeści sztyletu.
- Nie wspomniałeś nikomu, że zamierzasz się tu ze mną spotkać?
- Nie, panie - zapewnił go były komendant straży w zamku jego stryja.
- I nie powiedziałeś nikomu w Ecclesford, że wybierasz się do Londynu?
- Czy to ja głupi jestem? - odparł Martin i parsknął gardłowym śmiechem.
Nie głupi, ale i nie za mądry, pomyślał Roald, przyglądając się temu
zdrajcy.
- Czy wszystko jest, jak mówiłeś? Straż...?
- Będą jak jagnięta prowadzone na rzeź. Nie nauczyłem ich prawie
niczego, a broń mają z czasów, kiedy jeszcze mojej matki nie było na
świecie. Zapłaciłem za najgorszą, jaka była, a lordowi Gastonowi
powiedziałem, że jest przednia. On i tak nie odróżniał miecza od włóczni.
Nieuczciwy zarobek bez wątpienia schował do kieszeni, pomyślał Roald.
- Ci, którzy zostali, nie mają pojęcia, jak organizować się do obrony -
chełpliwie stwierdził Martin. Widać było, że los towarzyszy broni nie
obchodzi go nic a nic. - W razie ataku rozbiegną się jak spłoszone
kurczęta.
- A lady Mathilde i Giselle? Umierają ze smutku, jak rozumiem?
Martin skinął głową, rechocząc pod nosem.
- Żałośnie łkały, kiedy odchodziłem. Im się wydaje, że ich ojciec był
święty. - Martin uśmiechnął się paskudnie. - Powiedziałem im, że roz-
kazów od kobiet nie przyjmuję. Ani chybi nie przyjmuję, zwłaszcza od tej
lady Mathilde.
Roalda mało interesowało, jaki pretekst przedstawił dowódca straży,
odchodząc ze służby. Liczyło się tylko to, że nie wymienił jego imienia.
- I nikomu nie powiedziałeś o naszym dzisiejszym spotkaniu?
- Nie, panie.
Zadowolony, że sojusz ze zdrajcą pozostaje sekretem, Roald sięgnął pod
starannie utkaną wełnianą tunikę i wydobył stamtąd skórzaną sakiewkę.
Dzięki pożyczkom nie musiał tymczasem martwić się o pieniądze, dawał
mu je chętnie każdy, kto dowiedział się, że ma przed sobą dziedzica lorda
Gastona z Ecclesford, który wkrótce wejdzie w posiadanie jednego z
najlepiej prosperujących majątków w Kencie.
Jednak nie tylko myśl o bogactwie i władzy była miła jego sercu. Bardzo
chciał zobaczyć tę sekut-nicę Mathilde, jak skamle o litość, zanim
zostanie odesłana na resztę życia do klasztoru. Co do Giselle, odda jej
rękę temu, kto zapłaci najwięcej. Ale nie od razu, o nie!
Martin odchrząknął, wyraźnie nie mogąc się doczekać, kiedy dostanie
nagrodę. Roald wyciągnął rękę z sakiewką, jednocześnie w myślach
oceniając jego sprawność. Bez wątpienia był szko-
lony do walki, ale każdy człowiek ma słabe punkty. Rośli mężczyźni są
powolni, a głupków najłatwiej oszukać.
Żołnierz chciwie chwycił sakiewkę i wysypał jej zawartość na sękatą
dłoń. Monety zabłysły w świetle księżyca. Zaczął je skrupulatnie liczyć, z
powrotem wkładając po jednej do woreczka.
- Podejrzewasz, że próbowałbym cię oszukać? Martin wrzucił do
sakiewki resztę monet, nie
zwracając uwagi na to, że połowa jest poniżej przepisanej wagi, a więc i
wartości.
- Nie, panie.
Roald przebierał palcami po kamieniach, którymi inkrustowana była
rękojeść jego sztyletu.
- Co teraz planujesz, skoro nagle stałeś się całkiem zamożny?
- Trochę podokazuję, a potem znajdę sobie żonę. Może kupię zajazd.
- Mnie wyćwiczony zbrojny zawsze się przyda - oznajmił Roald.
- Za przeproszeniem, ale z tym już skończyłem, panie. Nie młodnieję i
szybkości też mi nie przybywa. Czas wziąć to, co dotąd zarobiłem, i
gdzieś osiąść.
- Jak koń wypuszczony na pastwisko, co?
Martin zmarszczył w zamyśleniu czoło, porównanie wyraźnie mu się nie
spodobało. Mimo to skinął głową.
- Ano, można i tak powiedzieć.
- Szkoda, ale skoro tak chcesz... - odparł życzliwym tonem Roald. -
Wobec tego dobrej nocy. Jeśli kiedyś będę mógł ci w czymś pomóc, nie
wahaj się zwrócić do mnie z prośbą.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin