Andrzejewski - złoty lis.docx

(51 KB) Pobierz

Jerzy Andrzejewski   Złoty lis

1954 - Łukaszowi Abgarowiczowi

 

Lis zjawił się zupełnie niespodziewanie pewnego październikowego wieczora, kiedy Łukasz był w mieszkaniu sam jeden. Ojca wezwano właśnie do jakiejś nagłej operacji, matka miała w szkole nauczycielską konferencję, a Grześ poszedł z kolegami do kina, na seans o ósmej. Łukasz leżał już w łóżku i chociaż pomalutku ogarniała go senność, żal mu było zasnąć, ponieważ na dworze rozpadało się na dobre, więc w ciszy pokoju przyjemnie było nadsłuchiwać, jak za oknami, na mariensztackiej skarpie, wśród ciemności rozjaśnionych chybotliwymi poblaskami lamp, pluszcze deszcz, drzewa szumią i pogwizduje wiatr. Łukasz zamierzał właśnie poprowadzić na dobranoc cichą, mruczaną rozmowę z niedalekim wiatrem, gdy nagle skrzypnęły drzwi prowadzące z korytarza i do pokoju wszedł lis. Łukasz natychmiast zapomniał o senności, nie poruszył się jednak, nawet oddech w sobie ściszył, aby nie spłoszyć niespodziewanego gościa. Zresztą lis wcale nie robił wrażenia skrępowanego lub zaniepokojonego. Przeciwnie, zachowywał się bardzo naturalnie. Zrazu stał przy drzwiach, bystro rozglądając się dokoła błyszczącymi ślepiami, wyraźnie było widać, że nieco uniósł spiczastą mordkę, jakby się chciał zaznajomić z zapachami nowego pomieszczenia, potem zaś leciutko, lecz całkiem śmiało, bezszelestnie stawiając łapy, posunął się na środek pokoju. Mimo mroku, jaki dokoła panował, Łukasz od razu się zorientował, że wieczorny gość jest niezwykle piękny. Był to przede wszystkim lis bardzo duży, lecz smukły i gibki, wspaniale rozrośnięty, o ślepiach połyskujących w ciemnościach jak dwa rozżarzone węgielki, z wielką puszystą kitą, i co najbardziej zdumiewające: cały był złoty jakąś niezwykłą złocistością, miękką i jedwabistą, lśniącą w mroku zadziwiającym poblaskiem. Mimo pięciu lat Łukasz był chłopcem roztropnym i w tym momencie bynajmniej nie zamierzał zdradzić się ze swym zachwytem. A jednak stało się to, czego nie chciał, i naraz krótkie: "Ach!", bardzo donośne, zabrzmiało w ciszy. Usłyszawszy swój głos Łukasz zdrętwiał z przerażenia. "Koniec" — pomyślał z rozpaczą. I nie chcąc oglądać ucieczki lisa zacisnął powieki i dla pewności przysłonił je dłońmi. A jednocześnie szeptał w myślach: "Och, lisie, mój najdroższy, kochany lisie, nie uciekaj ode mnie, proszę cię, zostań tutaj, dobrze? a ja ci przyrzekam, że cię będę bardzo, bardzo kochał i będę myślał o wszystkim, czego ci trzeba, zawsze będę twoim pomaganiem, proszę cię, tylko nie odchodź..." Ciszy nie mącił najmniejszy szelest i Łukasz z całej siły przyciskając piąstkami powieki słyszał tylko przyśpieszony łomot własnego serca. Gdy odważył się na koniec otworzyć oczy, nie uwierzył zrazu własnemu szczęściu: lis nie uciekł, wciąż stał na środku pokoju, dokładnie w tym samym miejscu, w którym znajdował się był przed wiadomym okrzykiem. Łeb tylko w tej chwili obrócił ku Łukaszowi, dzięki czemu oba jego ślepia wydawały się jeszcze większe, bardziej ogniste i błyszczące. Łukasz nie wytrzymał i usiadł na łóżku.

— Och, lisie! — szepnął.

Wówczas lis skinął przyjaźnie głową, wyraźnie się przy tym do Łukasza uśmiechnął, po czym kołysząc puszystą, złotą kitą skierował się w stronę stojącej w głębi pokoju szafy. Tam, wspiąwszy się na przednie łapy, otworzył drzwi i bezszelestnie wsunął się do środka. Przez sekundę złotawa poświata rozjaśniała wnętrze szafy, następnie drzwi zamknęły się równie bezgłośnie, jak przed chwilą się otworzyły, i w pokoju znów się stało ciemno. Łukasz nie bardzo zdawał sobie sprawę, jak długo tego wieczora leżał bezsennie, wsłuchany w ciągle zbyt pośpieszne tik-tak swego serca. W każdym razie sporo czasu musiało upłynąć od pojawienia się lisa, ponieważ nie spał jeszcze i wtedy, gdy do pokoju wszedł Grześ, głośno, po swojemu, stukając narciarskimi butami. Zapaliwszy górne światło Grześ od razu zauważył, że Łukasz nie śpi.

— Nie śpisz? — spytał. — Dlaczego? Już po dziesiątej.

Łukasz instynktownie wyczuł, że w obecnej sytuacji nie należy swoich oczu wydawać na jakiekolwiek spojrzenie z zewnątrz. Któż wie, czy swoim wyrazem nie zdradziłyby natychmiast obecności lisa? Szybko je więc zamknął.

Śpię — mruknął.

Grześ usiadł na tapczanie i zabrał się do rozsznurowywania butów.

— Jak to śpisz? — oburzył się. — Przecież widzę, że nie śpisz. I jeszcze kłamiesz.

W normalnych warunkach Łukasz, dotknięty w ten sposób na honorze, z miejsca podjąłby przeciw bratu działania obronno-zaczepne. Ponieważ jednak wszelka taktyka podobnej akcji bezwarunkowo wymagała otwartych oczu, zrezygnował z walki i udał, że to, co zostało powiedziane, w ogóle nie odnosi się do jegoosoby. I być może Grześ, zajęty rozplątywaniem sznurowadeł, zrezygnowałby z dalszego śledztwa, gdyby w korytarzyku, przy którym mieściła się łazienka, nie rozległy się kroki matki.

— Mamo! — zawołał natychmiast Grześ.

Oczywiście matka zajrzała do pokoju. Była jeszczew płaszczu, musiała dopiero co wrócić do domu.

— Co się stało? ^— spytała. — Czego tak krzyczysz?

Łukasz nie śpi — wyjaśnił Grześ.

Gdy matka podeszła do łóżka Łukasza, Grześ, już: bez butów, też się tam znalazł.

— Musi mieć gorączkę — powiedział. — Popatrz, jakie ma czerwone uszy.

Matka przyglądała się chwilę Łukaszowi, potem dotknęła dłonią jego czoła.

— Gorące? — spytał Grześ ściągając przez głowęsweter.

Matce nie wydało się, żeby czoło Łukasza było szczególnie ciepłe.

— Ale uszy ma czerwone — powiedział Grześ.

Matka pochyliła się nad Łukaszem i poprawiła zsuniętą na bok kołdrę.

 

— Nic cię nie boli, synku?

Łukasz potrząsnął głową.

— A dlaczego nie śpisz?

Śpię — mruknął bardzo sennie.

 

— Kłamie! — stwierdził Grześ zdejmując spodnie. — Jak wszedłem do pokoju, to wcale nie spał.

I uszy ma czerwone. Matka jeszcze raz pochyliła się nad Łukaszem i pocałowała go w czoło.

— Spij, synku, późno już.

A potem zwróciła się do Grzesia: — Zgaś, Grzesiu, górne światło, Łukasz zaraz zaśnie.

W tym jednak momencie musiała coś dojrzeć, ponieważ Łukasz dosłyszał jej krótkie i pełne wyrzutu: "Grześ!" Nastawił uszu. Zaś matka mówiła:

 

— Grześ, ile razy była mowa, żebyś nie rozrzucał swoich rzeczy po wszystkich kątach?

— Ja rozrzucam? — zdziwił się Grześ.

— A kto?

— Przecież ja wcale nie rozrzucam.

 

— To spójrz, jak wygląda pokój. Łukasz przewrócił się cichutko na bok, twarzą do pokoju, i czując, że przestał być ośrodkiem zainteresowania, podniósł ostrożnie powieki. Grześ w przyfaótkiej koszuli i w kąpielówkach stał nie opodal stołu. Ze swymi zbyt chudymi nogami dwunastolatka i wzrokiem, który wyrażał tyleż zmieszania, co zdziwienia — wydał się Łukaszowi bardzo zabawny. "Masz za czerwone uszy" — pomyślał z zadowoleniem. I od razu stwierdził, że poszczególne części garderoby Grzesia rzeczywiście zawędrowały do miejsc raczej przypadkowych. Jeden but leżał przed łóżkiem, drugi — na środku pokoju, sweter znalazł się na stole, natomiast spodnie, niedbale rzucone na krzesło, wyraźnie zsuwały się na podłogę.

Tymczasem Grześ z powolnym namysłem oceniał sytuację.

 

— Więc? — spytała matka.

Tamten ciężko westchnął.

— Przecież to tylko na razie.

— Co na razie?

— Właśnie miałem zamiar poskładać wszystko.

— A buty?

Grześ spojrzał z ukosa na obłocone buty.

— Zaraz je zabiorę.

— Zdaje się, że należałoby je poza tym oczyścić. Jak sądzisz?

 

I nie czekając na odpowiedź Grzesia zapaliła nocną lampkę przy tapczanie, po czym zgasiła górne światło.

— Pośpiesz się, Grześ — powiedziała już przy drzwiach. — Jutro znowu nie będziesz się mógł obudzić. I nie zapomnij się umyć.

 

— A w czym ja mam spać? — jęknął Grześ.

— Jak to w czym?

— Przecież zabrałaś pidżamę do prania.

 

Matka pokiwała współczująco głową.

— To nie wiesz, że druga, czysta, leży w szafie?

Łukaszowi natychmiast mocniej zabiło serce. Szafa! Jak mógł zapomnieć, że w szafie znajdują się nie tytko jego rzeczy, lecz również Grzesia. Cóż więc teraz będzie? Co się stanie, jeśli Grześ zobaczy ukrytego lisa? Narobi oczywiście krzyku i lis się przestraszy i ucieknie. Może go zatem ostrzec? "Ale kogo? — ogarnęły Łukasza wątpliwości. — Kogo ostrzec, Grzesia czy lisa? Komu zaufać?" Tymczasem Grześ bardzo sobie musiał wziąć do serca uwagi matki, ponieważ starannie poskładawszy ubranie i pościeliwszy na noc tapczan poszedł z butami do łazienki i tam całkiem przepadł. Łukaszowi okropnie się ten czas wyczekiwania na powrót brata począł dłużyć. "Co on tam robi? — myślał. — Przecież nie myje chyba uszu..." Nie mógł się jednak zdecydować, aby wstać i coś przedsięwziąć. Leżał więc bez ruchu, z policzkiem wciśniętym w poduszkę, ale niepokój ogarniał go coraz większy i czuł poza tym, że uszy nie tylko mu nie stygną, lecz płoną i pieką coraz natarczywiej. Na koniec Grześ wrócił z łazienki. Tym razem Łukasz nie dał się zaskoczyć i tyle potrafił osiągnąć, iż Grześ przyjrzawszy się mu, spokojnie i równo oddychającemu, poprzestał na tym oczywistym dowo dzie snu i nie odezwawszy się słowem, począł zdejmować koszulę. Łukasz obserwował brata spod leciutko uniesionych rzęs. "Och, lisie, lisie!" — szepnął sobie bezgłośnie. W tym momencie Grześ podszedł do szafy. Stał przed nią chwilę, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał, po czym otworzył drzwi, następnie odemknął i drugą ich połowę i na górnej półce począł pomiędzy bielizną szukać pidżamy. Łukasz wstrzymał oddech. Nie stało się jednak to, czego się obawiał najwięcej: lis nie spłoszył się i nie wyskoczył z szafy. Lecz, co dziwniejsze, Grześ zdawał się zupełnie nie dostrzegać ukrytego tuż obok gościa. A ponieważ nie byłby sobą, gdyby potrzebną rzecz znalazł od razu, więc i to jego poszukiwanie pidżamy trwało dość długo. Łukasz dobrze wiedział, że obie pidżamy, i jego, i Grzesia, leżą na samym wierzchu drugiej półki od góry. Już się chciał odezwać, aby skrócić niebezpiecznie się przedłużającą sytuację, gdy wtem drgnął, jakby przemknął przez niego szybki płomień. Oto mimo światła, które padało z nocnej lampki Grzesia, głąb szafy wyraźnie rozjaśniał znajomy złotawy, bardzo delikatny i przedziwnie tajemniczy poblask. Było to tak piękne, iż Łukasz zapomniał nagle o wszystkich niepokojach i poczuł się równie bezgranicznie szczęśliwy, pełen obezwładniającego zachwytu, jakby i w nim niespodzianie zaświeciła jasność podobna do tamtej. Później, już w ciemnościach, kiedy Grześ zgasił lampę, dość długo leżał wypełniony aż po końce palców owym bezgłośnym, a przecież w jakiś niezwykły sposób śpiewającym światłem. Nagle poczuł, że bodaj cząstką tego swego szczęścia musi się z kimś podzielić, i to nie zwlekając, natychmiast. Podniósł więc głowę i zawołał półgłosem: — Grześ!

Ten poruszył się, skrzypnął pod nim tapczan.

— Jeszcze nie śpisz?

Głos Grzesia bynajmniej nie zabrzmiał życzliwie. Ale Łukasza wcale to nie zraziło.

 

— Grześ, powiedz...

Śpik.

— Widziałeś kiedy złotego lisa?

— Ze co?

— Złotego lisa?

— Co złotego lisa?

— Widziałeś kiedy?

Grześ usiadł na tapczanie.

— Coś ty, zwariował? Nie ma żadnych złotych lisów.

— Właśnie, że są.

 

— Gdzie? Głupstw ci ktoś naopowiadał. Lisy mogą być takie jak u nas, zwyczajne, rude, albo srebrne i niebieskie, z tym, że te niebieskie mają takie futro tylko latem, a w zimie są białe.

Łukasz wyrozumiale się uśmiechnął w ciemnościach.

 

— A ja widziałem złotego.

— Lisa?

— Lisa.

— Gdzie?

— Widziałem. Cały był złoty. I kitę miał złotą.

— Kłamiesz! — zdenerwował się Grześ. — Nie mogłeś widzieć złotego lisa.

— Właśnie, że mogłem.

 

Akcent przekornego tryumfu, jaki zabrzmiał w głosie małego, uświadomił Grzesiowi, że chyba niebacznie dał się wciągnąć w dyskusję kompromitującą nieco dla swego starszeństwa. Bardzo się tym poczuł dotknięty.

— Słuchaj — powiedział przez zaciśnięte zęby — radzę ci, żebyś mnie nie denerwował. Jeżeli w tej sekundzie nie przestaniesz się wygłupiać i nie zaśniesz...

 

— To co? — wykrzyknął Łukasz.

— Zobaczysz.

— Co mi zrobisz?

 

— Lanie ci spuszczę, smarkaczu! — wrzasnął Grześ ostatecznie wyprowadzony z równowagi. — Rozumiesz?

W pokoju zaległa cisza. I naraz wśród niej rozległ się ściszony cokolwiek, niemniej jednak bardzo wyraźny i dźwięczny głos Łukasza: — Nie widziałeś złotego lisa? Bo ja widziałem. Grześ momentalnie poderwał się na nogi i z rozmachem cisnął w głąb pokoju poduszkę. Nim jednak zdążył w ślad za pociskiem doskoczyć do Łukasza, ten skrył się pod kołdrę, i to tak chytrze zwinąwszy się w kłębuszek, iż zrazu przy pierwszym natarciu napastnik nie odnalazł go w ciemnościach. Niebawem wszakże cienki pisk Łukasza, jaki wydobył się spod kołdry, dowiódł, że mimo wszystko Grześ dosięgną! swojej ofiary. Przez moment zakotłowało się na łóżku, zakłębiło i szybki rozwój sytuacji wyraźnie począł się przechylać na niekorzyć Łukasza, gdy wtem otworzyły się drzwi i światło z korytarza rozgarnęło mrok pokoju. Na progu stał ojciec.

— Co się tu dzieje? — spytał półgłosem. — Co wy wyprawiacie?

Grzesia jakby zdmuchnęło. W mgnieniu oka znalazł się na swoim tapczanie. Natomiast Łukasz równie szybko dał nura pod kołdrę. Wszystko to dokonało się tak błyskawicznie i nieomal bezszelestnie, iż oko mniej wprawne od ojcowskiego musiałoby uznać całe to zdarzenie za wynik przywidzenia. Lecz ojciec rzeczowo spytał: — Więc?

Grześ, potargany i bardzo czerwony, zamrugał niespokojnie swymi długimi rzęsami.

 

Łukasz nie daje mi spać.

Łukasz?

— No pewnie! Opowiada głupstwa, że widział złotego lisa.

— Jakiego?

— Złotego. A przecież nie ma złotych lisów.

— I dlatego go biłeś?

 

— Ja go biłem? — oburzył się Grześ. — Wcale go nie biłem. Chciałem mu tylko wytłumaczyć, że złotych lisów nie ma. A on nie wierzy i upiera się, że widział złotego lisa.

— Nie krzycz tak — powiedział ojciec. — Cały dom obudzisz.

— To dlaczego on kłamie, że widział złotego lisa, kiedy nie mógł widzieć?

Spod kołdry wychyliła się kędzierzawa głowa Łukasza.

— Wcale nie kłamię!

— Tylko co? Nie mogłeś Widzieć złotego lisa — Spokój — powiedział ojciec. I usiadłszy na brzegu Łukaszowego łóżka pogładził małego po jasnych włosach. — śniło ci się coś?

Łukasz potrząsnął głową.

 

— A jakżeż było z tym lisem?

— Widziałem.

— Złotego?

— Aha!

 

Pod Grzesiem skrzypnął tapczan.

— Widzisz! I on mówi, że nie kłamie. Powiedz mu, że nie ma złotych lisów, bo mnie nie chce wierzyć.

— Spokój, Grześ — uciszył go ojciec. — Zachowujesz się, jakbyś miał mniej lat niż Łukasz.

— Ja? — oburzył się Grześ. — Dobrze, to w takim razie ja już nic więcej nie powiem. Ale niech on nie kłamie, że widział złotego lisa, bo nie widział.

I na znak protestu odwrócił się twarzą do ściany i naciągnął na głowę kołdrę. Ojciec pochylił się nad Łukaszem.

— I gdzież widziałeś tego lisa?

Mały się zawahał.

 

— Wszędzie — szepnął wreszcie.

— Jak to wszędzie?

— Naprawdę widziałem.

 

Przysunął się do ojca, po swojemu dotknął jego policzka nosem i objął za szyję.

— Powiedz — zaszemrał bardzo cicho — są złote lisy...

Ojciec się uśmiechnął.

 

— W bajkach, syneczku.

— Nie w bajkach. Naprawdę.

— Naprawdę nie ma.

— Nie ma?

— Bywają różne: rude, niebieskie, srebrne, ale złotych nie ma.

— I nie widziałeś nigdy złotego?

— Nigdy.

 

Łukasz milczał chwilę przytulony do ojcowskiej twarzy.

— No, Łukasz, spać — powiedział wreszcie ojciec. — Strasznie już późno.

Kiedy Łukasz bez słowa się położył, ojciec przykrył go i pocałował w czoło.

Śpij dobrze.

Po czym wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Słychać było, że przeszedł do łazienki. Wówczas w ciemnościach rozległ się głos Grzesia: — A zieloną krowę widziałeś?

Łukasz drgnął, lecz nic nie odpowiedział. Twarz tylko mocniej przytulił do poduszki i nogi pod siebie podwinął, w tej bowiem pozycji, mniej miejsca zajmując, czuł się pewniej i bezpieczniej. Zresztą Grześ więcej się nie odezwał, bardzo szybko musiał zasnąć, ponieważ niebawem dał się słyszeć jego równy oddech. Natomiast Łukaszowi do senności było jak najdalej. Leżał z otwartymi powiekami i gdy oczy jego oswoiły się z ciemnością, pokój znów się począł wypełniać dobrze znajomymi zarysami ścian, przedmiotów i mebli. Szczególnie szafa wyłaniała się z mroku bardzo wyraźnie obrysowanym kształtem. Lecz jakżeż martwa wydawała się teraz! Stała oto pod ścianą ciężka i sztywna, trudno było uwierzyć, że nie dawniej niż przed kwadransem wnętrze jej wypełniała najpiękniejsza złotawa poświata. I naraz w Łukaszu cichutko odezwała się wątpliwość, czy lis znajduje się jeszcze w szafie. A może dosłyszał kpiny Grzesia, obraził się i wyszedł nie zauważony? Ale kiedy, w jaki sposób, którędy? Czyż było do pomyślenia, aby mógł się przesunąć przez pokój niewidzialny? "Och, lisie, mój najdroższy, kochany lisie — szepnął w sobie Łukasz bezgłośnie — przecież ty nie wyszedłeś, nie opuściłeś mnie bez pożegnania, prawda?" Lecz im żarliwiej starał się umocnić tę nadzieję, tym dotkliwszy ogarniał go niepokó-j. Na koniec, nie mogąc znieść dłużej dręczącej niepewności, odrzucił kołdrę, usiadł na łóżku, chwilę uważnie nasłuchiwał, wreszcie upewniwszy się, że Grześ na pewno mocno śpi, na palcach począł się skradać w stronę szafy. Nigdy do tej pory nie przypuszczał, aby odległość pomiędzy łóżkiem a szafą mogła się okazać tak duża Za dnia przebywał ją zazwyczaj kilkoma skokami, teraz zaś kroków zdawało się wciąż przybywać i przybywać. Starał się stąpać, jak tylko potrafił najłżej, mimo to parokrotnie pod jego bosymi stopami skrzypnęła podłoga. Przystawał wtedy, wstrzymywał oddech, lecz gdy stał w ciemnościach, lekko drżąc z podniecenia i z chłodu, wydawało mu się, że serce bije w nim tak głośno, iż ono samo może Grzesia obudzić. Na domiar wszystkiego i deszcz przestał padać, i wiatr się uspokoił, więc cisza nocy rozpościerała się dokoła tak ogromna, jakby najgłębszy sen ogarnął całą ziemię i cały przestwór aż po dalekie i również uśpione niebo. Łukasz słuchał tej ciszy i chociaż nie był z natury bojaźliwy, nieokreślony lęk poczynał w niego wnikać. "A jeśli złoty lis naprawdę zniknął?" — pomyślał. I gdy sobie wyobraził szafę pustą wewnątrz i mroczną, poczuł się straszliwie samotny i nieszczęśliwy. Na koniec dotarł do celu. Szafa stała teraz tuż przed nim, wydawała się jednak o wiele szersza i wyższa niż zazwyczaj. Sprawiało to takie wrażenie, jakby z mroku wyłaniał się ciężki masyw ogromnej góry. Ostrożnie zatem wyciągnął przed siebie dłonie, lecz gdy pod palcami wyczuł drzwi, zawahał się, czy je otworzyć. Stał więc dłuższą chwilę niezdecydowany, z sercem bijącym coraz pośpieszniej i mocniej, aż naraz wydało mu się, że tuż obok, w środku szafy, coś się poruszyło i zaszeleściło. Nie będąc pewien, czy nie uległ złudzeniu, przysunął się bliżej, całym ciałem przycisnął się do drzwi i wstrzymał oddech. Ależ tak, nie mylił się chyba. Wnętrze szafy naprawdę nie było nieme i puste. Wyraźnie ożyło. Słychać było nikłe, bardzo delikatne szmery i wśród nich jakieś tchnienie wzruszającego ciepła. Łukasz od razu odgadł w nim oddech uśpionego stworzenia. Drżącymi palcami przekręcił klucz i zamarł w nagłym olśnieniu: w szparze nie szerszej od wskazującego palca świeciła na kształt najcieńszej smugi znajoma złota poświata. Zrazu Łukasz stał bez ruchu, bojąc się ją spłoszyć. Potem, ośmielony, przyklęknął i dotknąwszy wargami cudownego promienia szepnął:

"To ja, mój złoty lisie, Łukasz. Czy ty śpisz?" Lis nie odpowiedział, słychać było tylko jego oddech. "Śpi" — pomyślał Łukasz. I jak tylko potrafił najciszej, szepnął bardzo tkliwie: — Dobranoc, kochany lisie... pa, pa!

Potem ostrożnie przymknął drzwi. Kiedy jednak przekręcał klucz, przyszło mu do głowy, że na wszelki wypadek powinien go ze sobą zabrać na resztę nocy. Któż mógł wiedzieć, czy na przykład Grześ, domyślając się wszystkiego, nie czeka odpowiedniej chwili, aby po kryjomu wypędzić lisa na dwór? Podobna możliwość wydała się Łukaszowi tak prawdopodobna, więcej — prawie pewna, że zdecydował się natychmiast. Ostrożnie wyciągnął z zamka klucz i nie wypuścił go z mocno zaciśniętej dłoni nawet wówczas, gdy z powrotem znalazł się w łóżku. Wprawdzie w pewnej chwili pomyślał, że lisowi mogłoby być przykro, gdyby się dowiedział, że został na całą noc uwięziony, jednak nie zdążył znaleźć odpowiedzi na tę wątpliwość, całkiem nagle ogarnął go sen. Nazajutrz Łukasz przespał dźwięk budzika terkoczącego codziennie przy tapczanie Grzesia za kwadrans siódma. Zbudził się dopiero na odgłos hałasu innego wprawdzie, lecz również bardzo gwałtownego. W pierwszej chwili, jeszcze odurzony sennością, nie mógł się zorientować, co się stało. Skoro jednak otworzył oczy, ujrzał ku swemu przerażeniu Grzesia daremnie usiłującego dostać się do szafy. Walka Grzesia z opornymi drzwiami musiała już trwać od dłuższego czasu, ponieważ czerwony ze złości walił teraz pięściami i nogami całkiem na oślep i z takim zapamiętaniem, iż zdawało się, że za chwilę szafa pęknie i rozleci się na drobne kawałki. Na szczęście hałas ściągnął do pokoju matkę.

— Grześ! — zawołała — co ty wyprawiasz? opamiętaj się, dlaczego niszczysz szafę?

— A czy to moja wina, że nie ma klucza? — krzyknął rozpaczliwie Grześ. — Jak ja się mam dostać do szafy, kiedy nie ma klucza?

— A gdzie się podział?

Grześ ponuro spojrzał na zamkniętą szafę i wzruszył ramionami.

— Skąd ja mogę wiedzieć? Wczoraj wieczorem był, i teraz nie ma.

— Pewnie go gdzieś wsadziłeś.

— Ja go wsadziłem? — jęknął Grześ. — Dlaczego ja mam być zawsze winien?

Na to matka stwierdziła spokojnie: — Grześ, cudów nie ma. Jeżeli klucz był, to...

Nie zdążyła dokończyć, gdyż z łóżka Łukasza zsunął się i z brzękiem upadł na podłogę zagubiony klucz. W pokoju zapanowała cisza. I matka, i Grześ z wyraźnym zdumieniem przypatrywali się tak nieoczekiwanie odnalezionej zgubie. Wreszcie Grześ doskoczył do klucza.

— Widzisz, kto go zabrał? A ty od razu na mnie...

Łukasz — odezwała się matka — czy możesz nam powiedzieć, dlaczego schowałeś klucz?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin