Major Ann - Meksykańska Wenus.doc

(644 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Ann Major

Meksykańska Wenus

Tłumaczyła Hanna Milewska

 

 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Florencja (Włochy)

-              Uciąć mu to i owo! Niech cierpi!

Ręka Casha znieruchomiała na drzwiach prowadzących na parking i lądowisko helikopterów. Dobiegające z zew­nątrz krzyki sprawiły, że się zawahał.

Roger, jego osobisty asystent, wyjrzał przez okno, ob­serwując wrzeszczący tłum.

-              Coraz więcej ludzi zbiera się na placu - stwierdził zbyt radosnym głosem. - Masz szczęście, że nie żyjemy w śred­niowieczu i nikt już nie nosi miecza u pasa. Sądzę, że jest bezpiecznie na tyle, abyś spróbował ucieczki...

-              Co się z nimi dzieje? Mieli parę miesięcy na przy­zwyczajenie się do mojego projektu - stwierdził Cash.

Cash McRay nie należał do tchórzy, ale ryk pięciu tysięcy wściekłych florentyńczyków, grożących mu ucię­ciem cennych części ciała, mroziła krew w żyłach. Nagle poczuł się bardzo niewygodnie w swoim długim, kancia­stym ciele. Duże stopy (rozmiar dwunasty!) zdawały się wrastać w podłogę.

Pogróżki pobrzmiewały coraz głośniej. Do licha, może jednak nie powinien przeciągać struny? Wiedział, że ultra­nowoczesny projekt muzeum wyprzedza tendencje świa­towe o całą epokę, ale czy gra była warta świeczki? Zde­cydowanie tak.

-              Cóż za ironia losu, że poczciwi obywatele Florencji chcą mojej śmierci akurat w tej chwili, gdy znów nabrałem ochoty do życia - oznajmił gorzko.

Pamięć wciąż podsuwała mu koszmary. Powrócił bo­lesny obraz ukochanej Susany i małej Sophie, leżących w trumnach. Nie mógł zrobić nic, by je ocalić.

Roger położył dłoń na szerokich plecach Casha i po­pchnął go do przodu.

-              Wyluzuj, stary. Ci ludożercy mają tylko jedną za­chciankę: zobaczyć ciebie na półmisku.

Cash wzdrygnął się, słysząc ów okrutny dowcip, a Ro­ger posłał mu uśmiech zwycięzcy. Właśnie dzięki temu uśmiechowi dostał przed rokiem posadę u McRaya. Jed­nak tego wieczora śnieżnobiałe perfekcyjne uzębienie chłopaka wywołało u szefa gniew i zaciśnięcie pięści.

-              Za dużo gadasz - rzucił posępnie Cash. -I za często się uśmiechasz. Niebezpieczny nawyk. Czy już ci ktoś mówił, że mógłbyś reklamować pastę do zębów?

-              Tak. Ty. Na okrągło. Zaczyna mnie to nudzić.

-              Cóż, wolałbym wyszczerzać głupawo zębiska niż patrzeć, jak moje klejnoty przerabiają na szaszłyk.

-              No, nareszcie jakiś żart z twoich ust!

-              Zycie toczy się dalej - mruknął Cash, usiłując uwie­rzyć we własne słowa.

-              Zwłaszcza odkąd w Mexico City napatoczyła się Isabela Escobar, prawda? - Roger znów odsłonił imponujący garnitur zębów. - Plotka biurowa głosi, że zamierzasz się oświadczyć.

-              Czemu Bóg mnie pokarał najzłośliwszym persone­lem na kuli ziemskiej?

-              Dostajesz ostatnio dużo pachnących listów.

Cash z trudem opanował gniew. Jego ewentualne plany matrymonialne nie powinny nikogo obchodzić.

-              Nie oświadczę się żadnej kobiecie, jeśli nie wydosta­niesz mnie żywym z Florencji.

Roger energicznie otworzył drzwi i popchnął szefa.

-              Ratuj się, przyjemniaczku! W razie czego jestem z tyłu.

Cash pochylił głowę, zasłonił się skórzanym neseserem i zanurkował w tunel, utworzony w tłumie przez szpaler po­stawnych ochroniarzy, stojących wzdłuż grubych sznurów.

Był początek kwietnia. Chłód dawał się we znaki. Przej­ście na parking zostało zablokowane, od lądowiska heli­kopterów dzieliło ich sto metrów. Szansę na bezpieczne pokonanie tej sporej odległości dawała gęsta zapora w po­staci kilkudziesięciu policjantów.

Kiedy poczuł, że czyjeś wrogie ręce chwytają go za nogi, błyskawicznie dopadł drabinki wiodącej na platfor­mę lądowiska, gdzie czarne śmigło z rykiem cięło fioleto­we niebo. Zręcznie umknął mikrofonom natrętnie podsu­wanym pod jego opaloną, znaną z setek fotografii, twarz o arystokratycznych rysach.

-              Jak mógł pan wybudować takiego futurystycznego potworka w mieście słynącym z piękna architektury i tra­dycji? - zawołała jakaś kobieta.

-              Egotysta! Dekonstruktywista! Modernista! Post-modernista! - rozległy się obraźliwe w świecie sztuki epitety.

W stronę Casha rzucił się mężczyzna o tłustych, czar­nych włosach. Na szczęście dwóch ochroniarzy chwyciło go za ramiona.

-              Florencja szczyci się dorobkiem przeszłości! - krzyknął. - Pańskie muzeum wygląda jak krab rozkraczo­ny na gigantycznym sedesie!

Roger uśmiechnął się i, niemiłosiernie kalecząc język włoski, odkrzyknął spoconemu facetowi pikantną odpo­wiedź.

-              Czy twój tatuś miliarder przekupił cały zarząd mia­sta, żeby zatwierdził ten chory projekt? - tłum nie ustawał w ciskaniu zarzutów.

-              Nie chory, lecz awangardowy - sprostował Roger z olśniewającym uśmiechem.

Aluzja do ojca trafiła Casha w czułe miejsce. Przysta­nął na trzecim szczeblu drabinki i odwrócił się. W tym momencie kamień trafił go w lewy bark.

-              Żadnych komentarzy! - oświadczył donośnym gło­sem Roger tuż za plecami szefa. Wtem czyjaś ręka ściąg­nęła ze stopy chłopaka modny i drogi włoski but. Właź prędzej, Cash, bo tubylcy rozbiorą mnie do naga! - Roz­legł się trzask rozrywanego ubrania. - O rany! Precz od moich spodni! Łajdak omal mnie nie obnażył! Właź, Cash! Nie tylko ciebie chcieliby usmażyć na wolnym ogniu!

Tuzin krewkich mężczyzn forsował prowizoryczne ogrodzenie z łańcuchów, ale zanim dzika horda dotarła do drabinki, Cash i Roger znaleźli się w helikopterze. Ośle­piły ich błyski fleszy. Ciężkie drzwi maszyny zamknęły się. Policja ściągnęła intruzów z platformy.

Cash opadł na oparcie fotela i ciężko westchnął. Zaraz potem sprawdził, czy w kieszeni spodni nadal tkwi aksamit­ne pudełeczko z pierścionkiem zaręczynowym dla Isabeli.

Isabela była ciemnowłosa, smagła, obdarzona ognistym temperamentem i tak żarliwie kochała życie, że Cash chy­ba mógłby u jej boku zapomnieć o bolesnej przeszłości. Spróbował przywołać w wyobraźni oblicze tej dziewczy­ny. Niestety, wciąż miał przed oczami bladą twarz żony Susany i ukochanej córeczki. Złotowłose głowy najdroż­szych istot na atłasowych poduszkach. Słyszał też cichy szept teściowej, proszącej o zamknięcie trumien.

-              Nic ci się nie stało? - łagodny, uprzejmy głos hra­biego Leopolda ledwie przebijał się przez ryk startującego helikoptera. - Nadal zależy ci na prywatnym zwiedzaniu galerii Uffizi?

Odkąd dzielili pokój w akademiku w Harvardzie, Cash nazywał hrabiego po prostu Leo. Pokiwał głową bez en­tuzjazmu i natychmiast powrócił myślami do teraź­niejszości. Galeria Uffizi to przecież jeden z najwspanial­szych zbiorów sztuki renesansowej na świecie. Susana zawsze zaglądała tam podczas pobytów we Florencji...

Spojrzał przez okno na swoje dzieło. W gasnącym słoń­cu, z góry, rzeczywiście gmach wyglądał jak olbrzymi złoty krab, kucający przy bliźniaczych teleskopach. Pa­trząc na ukośne połacie przeszklonych kratownic i pomo­sty łączące wapienne prostopadłościany, przypominające odnóża kraba, poczuł przypływ dumy.

Florenckie muzeum było pierwszym obiektem wybu­dowanym przez niego po pożarze domu w San Francisco. Rezydencja zaprojektowana dla Susany wywoływała i za­chwyty, i protesty architektów na całym świecie. Cash wyjechał do Europy, aby nadzorować renowację wyspiar­skiej posiadłości Leo, a tymczasem w jego amerykańskim domu wybuchł pożar i strawił wszystko, co było naj­cenniejsze.

Helikopter wzniósł się pionowo w mroczniejący fiolet chmur. W szumie wirników utonął hałas wzburzonego tłu­mu. Ludzie na ulicach wyglądali jak mrówki. Przelatywali nad najstarszą dzielnicą miasta. Widać było tylko czerwo­ne dachówki, bulwary, place, połyskującą brązową serpen­tynę Arno - słynącej z nieprzewidywalności rzeki, która nie raz obróciła swą wściekłość przeciwko miastu. Floren­cja przeżyła klęski wiele dotkliwsze niż pojawienie się ekscentrycznej budowli.

-              Aha, Leo pytał, czy nic mu się nie stało. Zerknął ukrad­kiem na przyjaciela.

-              Już zapomniałem, jak to jest być najbardziej zniena­widzonym „pop-architektem" na tej planecie.

-...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin