Stephen King - Dzieci kukurydzy.txt

(68 KB) Pobierz
Dzieci kukurydzy
(Children of the Corn)

Przełożył: MICHAŁ WROCZYŃSKI

Burt nastawił radio na cały regulator, ponieważ zanosiło się na kolejnš kłótnię, a on chciał jej uniknšć. Chciał jej uniknšć za wszelkš cenę.
  Vicky co powiedziała.
Słucham?  krzyknšł.
cisz! Chcesz, żeby mi bębenki w uszach popękały?
  Najwyższym wysiłkiem woli powstrzymał się powiedzeniem tego, co cisnęło mu się na usta, i przyciszył radio.
  Mimo że ich thunderbird posiadał klimatyzację, Vicky wachlowała się chustkš, do nosa.
Słuchaj, gdzie my właciwie jestemy?
W Nebrasce.
  Popatrzyła na niego obojętnie.
Wiem o tym Burt. Wiem, że jestemy w Nebrasce. Ale gdzie dokładnie, do cholery, jestemy?
Przecież to ty masz atlas samochodowy. Zajrzyj. Nie umiesz czytać?
Bardzo mieszne. Czy dlatego opucilimy płatnš autostradę, żeby oglšdać cišgnšce się setkami kilometrów pola kukurydzy i podziwiać dowcip oraz mšdroć Burta Robesona?
  Zacisnšł na kierownicy dłonie tak mocno, że mu kłykcie pobielały. Doszedł do wniosku, że gdyby tego nie zrobił, mógłby całkiem odruchowo uderzyć siedzšcš obok niego po prawej stronie byłš królowš balów studenckich. cóż, ratujemy nasze małżeństwo, pomylał. Tak, ale z równym powodzeniem moglibymy ratować podczas wojny skazanš na pacyfikację wioskę.
Vicky  powiedział ostrożnie.  Odkšd opucilimy Boston, zrobiłem za kółkiem trzy tysišce kilometrów. I to tylko dlatego, że ty ani razu nie chciała prowadzić. Tak więc...
Nie chodzi o to, że nie chciałam  odparła z przekonaniem Vicky.  Podczas długiej jazdy samochodem zawsze dostaję migreny i...
I dlatego, kiedy spytałem cię, czy możesz mnie pilotować na bocznych drogach, ty odparła: Pewnie Burt. Dokładnie tak powiedziała: Pewnie Burt. A teraz...
Czasami zastanawiam się, dlaczego w ogóle za ciebie wyszłam.
Powiedziała jedno krótkie słówko.
  Zacisnęła usta tak, że zsiniały jej wargi, popatrzyła na niego, po czym sięgnęła po atlas. Zaczęła go wciekle kartkować.
  Popełniłem błšd, opuszczajšc autostradę, pomylał posępnie Burt. Wprowadziło to wiele zamieszania, ponieważ aż do tamtej chwili udawało się im traktować siebie jak istoty  ludzkie.
  Podróż na wybrzeże stanowić miała ostatniš próbę uratowania ich małżeństwa. Pretekstem do wyjazdu stało się zaproszenie przysłane przez brata Vicky i jego żonę. Poczštkowo wiele rzeczy wskazywało na to, że plan się powiedzie; jednak od czasu opuszczenia płatnej autostrady wszystko zaczęło się psuć. Tak naprawdę, to sprawy między nimi przyjęły fatalny obrót.
Autostradę opucilimy w Hamburgu, zgadza się?
Zgadza.
Najbliższa miejscowoć to Gatlin  powiedziała.  czterdzieci kilometrów prostej, pustej drogi. Jak sšdzisz, czy moglibymy się tam zatrzymać i co zjeć? A może twój sztywny rozkład jazdy nie pozwala na to i przystaniemy dopiero o drugiej po południu, tak jak wczoraj?
  Przeniósł wzrok z drogi na Vicky.
Jak chcesz. Ale jeli idzie o mnie, to uważam, że powinnimy natychmiast zawrócić do domu. Tam spotkalibymy się z tym twoim prawnikiem. Nasz plan się nie powiódł...
  Vicky odwróciła głowę i spojrzała przed siebie z napięciem. W jednej chwili na jej twarzy pojawił się wyraz zdumienia i strachu.
Burt, uważaj, co jest na drodze...
  Popatrzył przez przedniš szybę i dostrzegł, że to co znika włanie pod przednim zderzakiem t-birda. W sekundę póniej, zanim zdšżył przełożyć stopę z pedału gazu na hamulec, rozległ się okropny łomot, najpierw pod przednimi kołami, a następnie pod tylnymi. Kiedy gwałtownie zahamował, cisnęło ich do przodu i  pędzšcy z szybkociš dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę samochód zatrzymał się, zostawiajšc na asfalcie czarne smugi po oponach.
Pies  szepnšł.  Vicky, powiedz mi, że to był tylko pies.
  Ona miała twarz bladš jak twaróg.
Chłopiec. Mały chłopiec. Wybiegł z kukurydzy i... moje gratulacje, tygrysie.
  Niezdarnie, po omacku, otworzyła drzwi auta, wychyliła się i zwymiotowała.
  Burt siedział nieporuszony, sztywny, ręce wcišż zaciskał na kierownicy. Długo nie czuł nic z wyjštkiem intensywnego, okropnego zapachu nawozów sztucznych.
  Znacznie póniej dopiero spostrzegł, że Vicky wysiadła z samochodu. Kiedy popatrzył we wsteczne lusterko, ujrzał, że żona zataczajšc się podchodzi do ciemniejšcego na rodku szosy czego, co wyglšdało jak stos łachmanów. Zazwyczaj była bardzo eleganckš i pełnš wdzięku kobietš; w tej chwili jednak z tej gracji nie zostało nawet ladu.
  Zabójstwo. Tak to się nazywa. Po prostu przez chwilę nie patrzyłem na drogę.
  Wyłšczył silnik i wyskoczył z kabiny. Wiatr szelecił w bujnych, osišgajšcych wysokoć człowieka zarolach kukurydzy; dwięk dziwnie kojarzšcy się z oddechem jakiego żywego stworzenia.
  Vicky stała nad stosem łachmanów i cicho szlochała.
  Przebył połowę drogi dzielšcej samochód od miejsca wypadku, kiedy kštem oka po lewej stronie dostrzegł poród zieleni jaskrawš, czerwonš plamę  jaskrawš jak farba, której używa się do malowania stodół.
  Przystanšł i popatrzył bacznie na łan kukurydzy. Pomylał abstrakcyjnie, że w tym roku zboże obrodziło nad podziw obficie (każdy temat był dobry, żeby tylko odwrócić na chwilę uwagę od sterty szmat, które wcale szmatami nie były). Poszczególne, rosnšce w równych rzędach obok siebie łodygi były już prawie dojrzałe. Gdyby kto przypadkiem zabłšdził w tym gšszczu, mógłby cały dzień błškać się w zbitej masie zieleni, poszukujšc drogi wyjcia. W jednym miejscu symetria rzędów została zniszczona. Kilka złamanych i przekrzywionych rolin spoczywało na sšsiadujšcych łodygach. Ale dalej, spowity cieniem i prawie zupełnie ukryty przed ludzkim wzrokiem leżał...
Burt!  wrzasnęła Vicky.  Może by tu przyszedł i sam to sobie obejrzał! Potem będziesz mógł się chwalić kolesiom od pokera, co upolował w Nebrasce. Czy nie...
  Reszta jej słów utonęła w kolejnym spazmie szlochu. Cień Vicky rozlewał się dokładnie wokół jej stóp. Było prawie południe.
  Kiedy wkroczył między rosnšce gęsto obok siebie łodygi, ogarnšł go chłód i zielonkawy półmrok. Farba do malowania stodół okazała się krwiš. Wokół roznosiło się basowe, senne buczenie much, które siadały na czerwonej plamie, smakowały jš i odlatywały... zapewne po to, żeby podzielić się radosnš wieciš z innymi owadami. Im dalej w głšb zaroli kukurydzy, tym więcej było na liciach posoki. Z całš pewnociš  krew nie mogła z drogi chlapnšć aż tak daleko.
  Na koniec Burt dotarł do przedmiotu, który dostrzegł z szosy. Schylił się i podniósł go.
  W tym miejscu kukurydza została najbardziej zniszczona. Kilkanacie łodyg było mocno przygiętych, a dwie kompletnie złamane; ziemia wokół naruszona i zryta. Wszędzie widniała krew. Zarola zaszeleciły i Burt, czujšc biegnšcy po krzyżu zimny dreszcz, szybko wycofał się na drogę.
  Vicky wpadła w histerię: wykrzykiwała jakie niezrozumiałe słowa, płakała, miała się. I kto by pomylał, że wszystko to zakończy się w tak melodramatyczny sposób?  błysnęło Burtowi w głowie. Popatrzył na żonę z nienawiciš. Pojšł, że on nigdy nie przechodził kryzysów zwišzanych z własnš tożsamociš, nie miewał w życiu okresów przejciowych, nie dręczyły go wštpliwoci i tym podobne rzeczy. Mocno uderzył Vicky w twarz.
  Umilkła natychmiast i przecišgnęła dłoniš po policzku w miejscu, gdzie czerwieniały już pręgi zostawione przez jego palce.
Burt, pójdziesz do więzienia  owiadczyła poważnie.
Nie sšdzę  odparł i postawił na ziemi, tuż przy jej stopach, walizkę, którš znalazł na polu kukurydzy.
Co to...?
Nie wiem. Wydaje mi się, że należała do niego  wskazał palcem rozcišgnięte, leżšce twarzš do ziemi ciało.
  Z wyglšdu dzieciak miał nie więcej niż trzynacie lat.
  Walizka była stara, zużyta, bršzowa skóra mocno powycierana i miejscami wieciły w niej dziury. Zwišzana została dwoma kawałkami sznurka do wieszania bielizny splštanymi nieporadnie w babskie supły. Vicky pochyliła się, żeby je rozwišzać, ale widzšc, że przesišknięte sš krwiš, cofnęła rękę z odrazš.
  Burt uklęknšł obok ciała i ostrożnie przewrócił je na plecy.
Nie chcę na to patrzeć  owiadczyła Vicky, ale wbrew własnej woli zerknęła w dół.
  Wrzasnęła. Twarz chłopca była usmarowana ziemiš i wykrzywiona w grymasie przerażenia. Miał rozerżnięte gardło.
  Vicky zaczęła się chwiać, więc Burt chwycił jš w ramiona.
Tylko nie zemdlej  powiedział bardzo spokojnym, wyważonym głosem.  Słyszysz? Tylko nie zemdlej.
  Powtarzał to w kółko, aż Vicky zaczęła stopniowo dochodzić do siebie. Chwyciła go mocno za szyję. Wyglšdali tak, jakby w samo południe, majšc u stóp zwłoki dziecka, tańczyli na rodku drogi jaki powolny taniec.
Vicky?
Czego chcesz?  zapytała zduszonym głosem, tulšc twarz do jego koszuli.
Wracaj do auta, wyjmij ze stacyjki kluczyki, schowaj je do kieszeni, a póniej przynie mi z tylnego siedzenia koc i karabin.
Karabin?
Kto poderżnšł mu gardło, a może teraz nas obserwuje.
  Poderwała gwałtownie głowę i zmierzyła podejrzliwym spojrzeniem kukurydzę. Olbrzymie łany cišgnęły się jak z bicza strzelił aż po horyzont, opadajšc lub wznoszšc się łagodnie wraz z krajobrazem.
Mylę, że zabójca dawno już się stšd ulotnił, ale co nam szkodzi zachować ostrożnoć. No, id już i zrób to, co ci powiedziałem.
  Ruszyła na sztywnych nogach w stronę samochodu, a za niš posuwał się, niczym czarna maskotka, jej króciutki o tej porze dnia cień. Kiedy przez tylne drzwi wsunęła głowę do pojazdu, Burt przykucnšł przy chłopcu.
  Biały, znaków szczególnych brak. T-bird mógł wprawdzie dzieciaka przejechać, ale nigdy poderżnšć mu gardło. Podcięto je brutalnie i nieudolnie  każdy sierżant w wojsku dokonałby tego w sposób dużo bardziej elegancki  ale efekt był przerażajšcy. Dzieciak wybiegł na jezdnię lud został wypchnięty tak, że ostatnich dziesięć metrów pola kukurydzy przeleciał prawie w powietrzu; martwy lub miertelnie ranny wpadł prosto pod samochód Burta Robesona. Jeli nawe...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin