Koty_Leokadii_KoЕ›cielnej.pdf

(680 KB) Pobierz
Zygmunt Zeydler Zborowski
KOTY Leokadii Kościelnej
ISKRY WARSZAWA. 1975
Rozdział I
119612806.001.png
Schodził ostrożnie po stromych, śliskich schodach. Betonowe stopnie, wyszlifowane
przez ludzkie stopy i miejscami wyszczerbione, były niebezpieczne dla starych,
zreumatyzowanych nóg.
Kościstymi palcami przesunął po chropowatej ścianie. Poczuł jej wilgotny chłód. Po
omacku odnalazł wyłącznik i przekręcił go. Ciemności jednak panowały w dalszym ciągu.
- Łobuzy... złodzieje... - warknął ze złością. - Znowu ukradli żarówkę. Dranie...
Wsunął rękę do kieszeni bardzo zniszczonego, gumowego płaszcza, z którym nie
rozstawał się nawet w największe upały, i wyjął elektryczną latarkę. Światło było gasnące,
żółtawopomarańczowe. Żywot baterii dobiegał końca. Schował więc latarkę i pogrzebał w
drugiej kieszeni. Potarł zapałkę o pudełko i przysunął ją do okopconego knota.
- To najpewniejsze - zamruczał z zadowoleniem. Jak większość samotnych, starych
ludzi miał zwyczaj rozmawiać z sobą samym.
Chybotliwy blask świecy padł na chudą, pooraną bruzdami twarz. Teraz już szedł
pewniejszym krokiem, osłaniając dłonią świecę. Jego cień rysował się dziwacznym kształtem
na piwnicznych ścianach.
Na końcu korytarza błyszczała słaba żarówka.
- Czy to pani, pani Leokadio? - spytał i zaraz odchrząknął, jak człowiek, który rzadko
mówi.
- Jestem tutaj - odpowiedział mu kobiecy głos. - Niech pan sobie wyobrazi, że Sabina
urodziła.
- Już? - zdziwił się. - Myślałem, że to się stanie dopiero w przyszłym tygodniu.
- Urodziła, urodziła... Pięcioro... Jeszcze ślepe.
Z widocznym wysiłkiem przykląkł na prawe kolano i przez chwilę wpatrywał się w
milczeniu w małe, nieporadnie poruszające się stworzenia. Twarz jego jak gdyby się
wygładziła, złagodniała, nabierając wyrazu niezwykłej tkliwości. Sabina była przecież jego
ulubienicą, a właściwie ich ulubienicą.
Wyciągnął rękę. Kotka w pierwszym, obronnym odruchu parsknęła ostrzegawczo,
jeżąc sierść. Zaraz jednak uspokoiła się. Poznała swojego przyjaciela. Bez sprzeciwu
pozwoliła się pogłaskać. Sucha dłoń starca posuwała się delikatnie po miękkim, puszystym
futrze.
Podniósł się z klęczek, wyprostował zgarbione plecy i powiedział z niespodziewaną
energią:
- Nie będziemy ich topić. Leokadia żachnęła się.
- Topić? A któż by je topił? Co też pan...?
- Ludzie topią małe kociaki.
- Ludzie może topią, ale my nie będziemy topić ani małych, ani dużych. Co też panu
przychodzi do głowy, panie Sewerynie?
Pochylił się i zaczął otrzepywać spodnie, żeby nie pokazać zmieszania.
- Sabina będzie potrzebowała teraz mleka, dużo mleka - powiedział cicho. - Przyniosę.
- Ma pan pieniądze?
- Mam. Proszę się tym nie kłopotać. Ja zawsze mam pieniądze.
Odwrócił się, zapalił świecę i poszedł piwnicznym korytarzem po mleko dla kotki.
*
Seweryn Podsiadły od dawna był człowiekiem samotnym. Tak, jak wielu Polaków
stracił całą rodzinę w czasie wojny. Żonę zamordowali Niemcy w obozie, jeden syn zginął w
trzydziestym dziewiątym roku pod Kutnem, drugi w czasie Powstania Warszawskiego. On
sam walczył na Lubelszczyźnie w partyzantce, został ciężko ranny, kontuzjowany i lekarze
stracili nadzieję, że zdołają utrzymać go przy życiu. Twardy był, wyżył.
Do ludzi stracił zaufanie. Jeden przyjaciel okazał się konfidentem gestapo, drugi, już
po wojnie, okradł go i uciekł za granicę, a kobiety, które spotykał, usiłowały wyłącznie
wyciągnąć z niego jak najwięcej pieniędzy. Z biegiem czasu stał się nieufny, podejrzliwy,
niechętny do zawierania znajomości. Chadzał własnymi, sobie tylko znanymi ścieżkami i
przez całe tygodnie potrafił nie zamienić z nikim ani słowa. Jak stary żółw coraz częściej
chował się w skorupie swej samotności.
Im bardziej oddalał się od ludzi, tym bardziej zbliżał się do zwierząt. Zaczął chodzić
do ogrodu zoologicznego, ale widok tygrysów, panter i niedźwiedzi w klatkach wpływał na
niego tak przygnębiająco, że zrezygnował. Wielokrotnie zadawał sobie pytanie: „Jakim
prawem człowiek więzi inne żyjące stworzenia, które mu nic nie zawiniły?” Smutne, ponure
spojrzenia pozbawionych wolności zwierząt doprowadzały go do rozpaczy i wściekłości.
Ogarniało go nieodparte pragnienie, żeby powyłamywać kraty, rozwalić klatki, zniszczyć te
więzienia.
Oczywiście nie powyłamywał krat i nie porozwalał klatek. Zamiast tego siadywał w
Łazienkach, karmiąc łabędzie, gołębie i wiewiórki. Wydawało mu się jednak, że ani łabędzie,
ani wiewiórki nie są głodne i że jego poczęstunki przyjmują jakby z łaski, jakby tylko”
dlatego, żeby nie zrobić mu przykrości. Wtedy zainteresował się bezdomnymi kotami.
Bezdomne, na wpół dzikie koty były głodne i wychudzone. One potrzebowały
pomocy.
Seweryn Podsiadły zaczął krążyć po zaułkach i piwnicach w poszukiwaniu kotów.
Kieszenie swego historycznego płaszcza, wypychał najrozmaitszym jadłem, które bądź
znajdował w śmietnikach, bądź też kupował z chudej renty. Zdarzało się nawet, że sam nie
dojadał, aby tylko starczyło na wyżywienie jego podopiecznych.
Początkowo mieszkał na Żoliborzu. Marzył jednak o tym, żeby się przenieść na Stare
Miasto. Nie wiadomo dlaczego wyobrażał sobie, że na Starym Mieście jest o wiele więcej
kotów, które - potrzebują jego pomocy. Wreszcie udało mu się. Zamienił się z pewnym
emerytem, który chciał się ulokować bliżej syna. Pokój był mniejszy i gorszy, ale za to kotów
nie brakowało.
Zaraz na początku swej działalności na Starym Mieście, Seweryn Podsiadły zetknął
się z Leokadią Kościelną.
Pewnego wieczoru, karmiąc koty porcją flaków pod Barbakanem, posłyszał za sobą
kobiecy głos:
- Co pan tu robi?
Nie odpowiedział ani nawet nie odwrócił głowy. Po prostu zignorował głupie pytanie.
Przecież wyraźnie było widać, czym się w danej chwili zajmuje.
- Co pan tu robi? - powtórzyła głośniej, bardziej agresywnie.
Dopiero wtedy odwrócił się bez pośpiechu. Zobaczył przed sobą drobną, zasuszoną
staruszkę, która z widoczną irytacją potrząsała głową.
- Karmię koty - powiedział powoli i wrócił do swojego zajęcia.
- To są moje koty! - pisnęła ze złością. Popatrzył na nią niechętnie.
- To są koty niczyje.
- To są moje koty - upierała się Kościelna. Była rozdygotana. Wydawało się, że za
chwilę rzuci się z pięściami na intruza. - Ja je utrzymuję. Ja je karmię. Rozumie pan? To są
moje koty. Nic panu do nich. Absolutnie nic panu do nich. To są moje koty.
Tak narodził się dziwny konflikt między opiekunami bezdomnych kotów. Przez
pewien czas prowadzili wojnę „podjazdową”, walcząc o kocią sympatię, usiłując
przechytrzyć się wzajemnie. Wcześniej wstać, wystarać się o smaczniejsze pożywienie,
nakarmić koty, zanim pojawi się „konkurencja”.
Taki stan rzeczy nie trwał jednak zbyt długo. Pierwszy wyciągnął rękę do zgody
Podsiadły. Doszedł do wniosku, że nie ma sensu użerać się z tą upartą staruszką, a poza tym
potrzebował kogoś, kto by mu pomógł przetransportować na Stare Miasto jego żoliborskie
koty. Zaproponował więc Leokadii rozejm, a właściwie założenie towarzystwa opieki nad
bezdomnymi kotami, składającego się z dwóch osób. Staruszka chętnie na to przystała. I jej
także zaczynała ciążyć rywalizacja z tym posępnym, dziwnym mężczyzną, chodzącym
zawsze w gumowym płaszczu.
Przywieźli koty z Żoliborza. Teraz oboje mieli pełne ręce roboty. Bo to nie tylko
wyżywić, ale i jakoś trzeba stworzenia ulokować. Było nad czym myśleć.
Czas płynął i początkowy antagonizm począł przekształcać się w przyjaźń. Oboje byli
samotni, oboje starzy.
Często, po nakarmieniu swoich pupilów, siadywali na ławce pod Barbakanem,
wygrzewając w słońcu zreumatyzowane kości. Mówili mało, ale możność zamienienia z kimś
choć tych paru słów sprawiała im przyjemność, dodawała otuchy, pozwalała odprężyć się. Bo
przecież rozmowa z samym sobą staje „się w końcu męcząca.
Nareszcie spotkałem prawdziwego człowieka - myślał Podsiadły, ogarniając
serdecznym spojrzeniem drobną postać Leokadii.
A ona opowiadała mu o swoim niewesołym życiu, o córce, która mieszka w Ameryce
i o tym, jak bardzo chciałaby przed śmiercią pojechać do córki, zobaczyć wnuki, nacieszyć się
ich życiem, ich szczęściem.
Pewnego popołudnia, kiedy tak siedzieli w słońcu, Podsiadły powiedział:
- Martwię się.
Podniosła na niego niebieskie, wypłowiałe oczy.
- Czym się pan martwi, panie Sewerynie?
- Naszymi kotami.
- A czegóż im brakuje? Dobrze im. Są najedzone, mają gdzie spać. Nawet te chore już
się lepiej czują. Ta maść, którą w zeszłym tygodniu kupiłam w aptece, jest wspaniała. Prawie
już się im wszystkie liszaje pogoiły. Widział pan?
Podsiadły pokiwał głową.
- Tak. Widziałem. Hannibal dostaje nowej sierści. Co innego mnie niepokoi.
- O czym pan myśli?
- Widzi pani... - Odchrząknął energicznie. Zawsze kiedy był zażenowany, dostawał
chrypki. - Widzi pani... jest taka sprawa, że nasze koty mnożą się.
Spojrzała na niego zdziwiona.
- Wszystkie koty się mnożą.
- Tak. Ale... ale ja się boję milicji...
- Milicji? A cóż ma milicja do kotów? Potrząsnął głową.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin