Zeydler Zborowski Zygmunt - Alicja nr3.docx

(215 KB) Pobierz
Zeydler Zborowski Zygmunt

Zeydler Zborowski Zygmunt

Alicja nr3

 

 

 

 

ROZDZIAŁ I

Moja pierwsza żona, Joanna, mieszka w Rzymie. Zrezygnowała z poszukiwania towarzysza życia wśród rodaków i postanowiła poślubić Włocha.

Alfredo, uroczy starszy pan, emerytowany admirał, nie jest typowym przedstawicielem swego narodu. Cichy, spokojny, raczej flegmatyczny, nigdy nie podnosi głosu, nie krzyczy, nie gestykuluje i nie jest skłonny do sprzeczki. Łagodność, ogromna cierpliwość i wyrozumiałość - to podstawowe cechy jego charakteru, pozwalające mu na harmonijne współżycie z Joanną. Nie chcę przez to powiedzieć, że Joanna ma przykre usposobienie. Uchowaj Boże. To kobieta pełna wdzięku, sympatyczna, inteligentna, ale... No cóż... Będę zupełnie szczery. Jest nieco despotyczna i zawsze lubi postawić na swoim. Dlatego mężczyzna, który się z nią zwiąże, musi być obdarzony przez naturę ową ogromną cierpliwością i wyrozumiałością. To jest warunek sine qua non szczęśliwego małżeństwa.

Z Joanną rozstałem się w najlepszej zgodzie. Żadnych pretensji, żalów. Po prostu pewnego dnia oboje doszliśmy do wniosku, że wystarczająco długo byliśmy razem, i wzięliśmy rozwód, pozostając nadal dobrymi przyjaciółmi.

Kiedyś, dawno, bardzo dawno temu spędziliśmy całe trzy lata pod słonecznym niebem Italii. Potem często moje myśli krążyły wokół tego pełnego uroku kraju. Bardzo chciałem tam jeszcze wrócić, choćby na krótko, odwiedzić Marka Aureliusza, Forum Romanum, Colosseum, przejść się po via del Corso, zajrzeć na Płac Hiszpański, wrzucić parę lirów do Fontanny di Trevi.

Joanna wiedziała o tych moich tęsknotach i postanowiła ściągnąć mnie na parę tygodni do Rzymu. Posługując się łagodną, a jednocześnie niezwykle sugestywną perswazją, doprowadziła do tego, że poczciwy Alfredo doszedł do przekonania, iż po prostu marzy o tymi abym ich odwiedził i zainstalował się w ich skromnym mieszkanku na Parioli. Napisał do mnie bardzo serdeczny list, do którego Joanna dołączyła zaproszenie, poświadczone przez polską ambasadę.

W ten sposób moja podróż do Italii zaczęła nabierać konkretnych kształtów. Należało wystarać się o paszport, zdobyć wizę, kupić bilet i... przekonać Bożenę. Ta ostatnia sprawa była chyba najbardziej skomplikowana.

Musiałem stracić sporo energii, zanim udało mi się wmówić w żonę, że moja wyprawa do Rzymu jest nieodzowna. Próbowałem używać różnych argumentów, które jednak nie bardzo do niej trafiały. Ustąpiła dopiero wtedy, gdy roztoczyłem przed nią wspaniałą wizję moich książek przetłumaczonych na język włoski i, oczywiście, milion lirów na koncie. „Jedź - powiedziała. - Nawiąż kontakty z wydawcami. Może któryś z nich kupi od ciebie prawo wyłączności na całe Włochy?”

- Może - mruknąłem bez przekonania. Przesadny optymizm Bożeny zawsze mnie trochę peszy.

Bez żadnych trudności otrzymałem paszport, nie miałem również kłopotu z wizą włoską. Dali mi wielokrotną. Nie protestowałem. Niech będzie wielokrotna. Wszystko mi jedno.

Teraz należało powziąć męską decyzję. Samolot czy pociąg? Z Warszawy do Rzymu nie można dostać miejsca sypialnego za złotówki. Trzeba płacić dolarami. W obie strony około pięćdziesięciu dolarów. Szkoda dewiz na spanie. A jeszcze do tego wszystkiego przesiadka w Wiedniu. Nie czułem się na siłach, aby dwie noce spędzić w pociągu na siedząco. Zdecydowałem się na samolot. Można zapłacić złotówkami, leci się parę godzin, kosztuje mniej niż pociąg, ale...

Nie lubię podróżować samolotem. Zapewne z powodu nadmiernie rozwiniętej wyobraźni. Bo co to właściwie jest samolot? Samolot, czyli aeroplan, jest to olbrzymi zbiornik benzyny umieszczony w pobliżu iskrzącego silnika, a nawet paru silników, i poruszający się na wysokości dziesięciu tysięcy metrów z szybkością dziewięciuset kilometrów na godzinę. Jeżeli więc człowiek to wszystko sobie wyobrazi...

Co tu ukrywać, byłem w strachu. Jest to uczucie niezwykle przykre i upokarzające. Lepiej się od razu do tego szczerze przyznać. To niewątpliwie sprawia pewną ulgę. Niewielką, ale jednak...

Bożena jest osobą spostrzegawczą i podczas śniadania na pewno nie omieszkałaby drwić okrutnie z mej rozterki duchowej, gdyby nie była zajęta swoimi sprawami. Tego ranka wybierała się do klubu na konną jazdę i jej myśli uparcie krążyły wokół problemu, czy zdoła utrzymać się w siodle, czy też nie. Dlatego spożywała w milczeniu płatki owsiane na mleku, nie zwracając uwagi na mój niepokój.

Wreszcie nadeszła decydująca chwila. Obrzuciłem melancholijnym spojrzeniem nasze przytulne mieszkanko i westchnąwszy niezbyt lekko, zacząłem wynosić do windy mój bagaż: potężną walizę, maszynę do pisania oraz imponujących rozmiarów kosz. W koszu tym wiozłem dla Joanny i Alfreda artykuły spożywcze - chleb razowy, suchą kiełbasę, czekoladki, śledzie w oliwie, śledzie w occie, makowce i babki od Gajewskiego oraz jeszcze kilka drobiazgów. Zbliżały się urodziny Alfreda i nie wypadało, mi pojawić się u nich z pustymi rękami.

Taksówkarz krytycznym spojrzeniem obrzucił mój bagaż i skrzywił się z widoczną dezaprobatą. „Jadę na Grochów” - mruknął niechętnie, dowiedziawszy się, że pragnę dostać się na lotnisko. Dopiero obietnica premii za bagaż skłoniła go do załadowania walizy i kosza z wiktuałami.

Ruszyliśmy. Drogę na Okęcie odbyliśmy w nieomal zupełnym milczeniu. Bożena, która tą samą taksówką miała pojechać do klubu jeździeckiego, pogrążona była w głębokiej zadumie, nie mogąc się pozbyć obsesyjnej myśli o siwym wałachu, ja również nie zdradzałem ochoty do rozmowy, mając ciągle przed oczami ów nieszczęsny zbiornik z benzyną, czyli samolot odrzutowy.

Na lotnisku nie było czasu, żeby się rozczulać. Ja zabrałem się do załatwiania formalności podróżnych - odprawa celna, kontrola paszportowa - Bożena zaś obdarzyła mnie przelotnym pocałunkiem i wróciła do taksówki. Nie odniosłem wrażenia, aby żegnała się ze mną na zawsze. Powiedziała: „Ja na koniu, a ty w samolocie. Pa”.

Trzeba przyznać, że Polskie Linie Lotnicze karmią swych pasażerów bardzo dobrze, a nawet luksusowo. Nie zdążyłem się solidnie przestraszyć, kiedy schludna, zgrabna dziewczyna w eleganckim uniformie podała mi z czarującym uśmiechem tacę zastawioną obfitym śniadaniem. Artykuły spożywcze nigdy nie były mi obojętne, toteż zapominając o owym gigantycznym zbiorniku z benzyną, zająłem się z dużym zapałem soczystą szynką, znakomitą polędwicą oraz wybornym schabem pieczonym. Potem były owoce, sery, ciasto, herbata.

Zajęty spożywaniem tych doskonałości, puściłem mimo uszu złowieszczy komunikat podany przez megafon, że lecimy na wysokości dziesięciu tysięcy metrów z szybkością dziewięciuset kilometrów na godzinę. Nie chciałem się już nad tym zastanawiać, nie chciałem psuć sobie śniadaniowego nastroju. Zresztą w tym momencie wszelkie refleksje były właściwie cokolwiek spóźnione. Nie pozostawało mi nic innego, jak wierzyć w mą szczęśliwą gwiazdę i oddać się pod opiekę Mikołaja Kopernika. Samolot, którym leciałem, został nazwany właśnie imieniem wielkiego astronoma.

Spożyte śniadanie wprawiło mnie w dobry nastrój. Uczucie lęku i zdenerwowanie ustąpiły nieomal całkowicie, zacząłem natomiast z żywym zainteresowaniem przyglądać się stewardesom. Wszystkie były młode, zgrabne i przystojne. Tylko ich zawodowe uśmiechy, chłodne i bezosobowe, działały jak sprawnie funkcjonująca lodówka „Polar”. Nie mogę wymagać, żeby te młodziutkie dziewczęta zakochały się od pierwszego wejrzenia w starszym panu o siwej, mocno już przerzedzonej czuprynie i zaczerwienionych oczach - pomyślałem melancholijnie.

Po pewnym czasie poczułem się tak dziarsko, że zdecydowałem się nawet wyjrzeć przez okienko i popatrzeć na chmury. Była to iście bohaterska decyzja.

Powoli, ostrożnie zacząłem odwracać głowę w prawą stronę (siedziałem przy przejściu). Zanim jednak ujrzałem wypełniony białymi obłokami krajobraz, uwagę moją przykuło coś zupełnie innego, a mianowicie kolano. Nieczuły na subtelne niuanse piękna czytelnik może pomyśleć: „No cóż... kolano jak kolano. Każdy normalnie zbudowany człowiek ma dwa kolana. Nic nadzwyczajnego”. O nie! To nie było takie sobie zwyczajne kolano, jakich setki widujemy na ulicy, w parku, w kinie, w teatrze. To był poemat nie kolano, krągłe, niebanalnie zarysowane, perwersyjne, powodujące jeszcze większy zawrót głowy aniżeli „Mikołaj Kopernik” (oczywiście mam na myśli samolot).

Przez dłuższą chwilę nie mogłem oderwać oczu od tego wspaniałego kolana, godnego każdej z bogiń Olimpu. Bałem się spojrzeć wyżej, żeby czar nie prysł. Albowiem często się zdarza, że do kolan wszystko w porządku, a im wyżej, tym gorzej. Tym razem jednak nie doznałem rozczarowania. I wyższe kondygnacje były w pierwszorzędnym gatunku, kategoria „S”.

„Co za kretyn ze mnie, że od razu nie spostrzegłem, koło kogo siadam” - pomyślałem, dokonując błyskawicznej samokrytyki - „Taka śliczna dziewczyna siedzi tuż obok mnie, leci razem ze mną, wśród chmur, a ja zajmuję się wyłącznie schabem i polędwicą. Zgroza I” Trzeba było natychmiast odrobić stracony czas. Mogłem przecież nawiązać uroczą znajomość Ale w jaki sposób? Od czego zacząć?

Musiałem działać błyskawicznie, bo samolot posuwał się z szybkością dziewięciuset kilometrów na godzinę i czasu było niewiele.

- Czy pani leci do Rzymu? - spytałem głupio. Wiedziałem przecież, że nasz odrzutowiec nie ląduje ani w Koluszkach, ani w Lubartowie.

Mogła ze mnie zadrwić okrutnie, ale nie uczyniła tego. Skinęła tylko głową w milczeniu. Rozczuliła mnie jej szlachetna wspaniałomyślność.

- Wyśmienity był ten schab - powiedziałem po chwili.

- Mnie bardziej smakowała polędwica - skonstatowała obojętnie.

- Polędwica także była doskonała - wykrzyknąłem z zapałem, nie chcąc jej zrazić do siebie.

Konwersacja na temat wędlin zaczęła się pomyślnie rozwijać. Trudno było jednak w nieskończoność podtrzymywać masarskie tematy. Należało czym prędzej zwekslować naszą rozmowę na inne tory. Zdobyłem się na wewnętrzną nonszalancję i z pozorną beztroską spojrzałem przez okienko samolotu. Poszarpane kształty białych chmur rysowały się wyraziście na tle błękitnego nieba.

- Baśniowo - głos mój zabrzmiał bardziej nastrojowo, niż sobie tego życzyłem.

- Co baśniowo? - spytała.

- Tam... pod nami... te chmury... - sapnąłem. Uśmiechnęła się.

- Jest pan w poetyckim nastroju.

- A pani?

- Ja staram się nie poddawać żadnym nastrojom.

- Czy to nie smutne?

- Może smutne, ale znacznie bezpieczniejsze. Wyczułem, że za tym stwierdzeniem kryje się jakieś gorzkie doświadczenie życiowe. Nie chciałem naszej rozmowy zabarwiać melancholijnymi akcentami, zmieniłem więc temat.

- Czy pani jedzie na prywatne zaproszenie czy służbowo? - spytałem.

- Na prywatne zaproszenie. A pan? Wyjaśniłem, że po zakończeniu wojny spędziłem w słonecznej Italii trzy lata, a obecnie otrzymałem zaproszenie od mojej byłej żony.

- O, to pan zapewne dobrze mówi po włosku?

- Kiedyś mówiłem bardzo dobrze - pochwaliłem się. - Teraz zapewne wyszedłem z wprawy, ale chyba dam sobie radę.

- Zazdroszczę panu. Próbowałam uczyć się włoskiego. Jakoś mi to nie idzie. Te tryby, te czasy, te czasowniki nieregularne. Nie mam pewnie zdolności do języków.

- Założę się, że nauczyłbym panią włoskiego w przeciągu trzech miesięcy - powiedziałem odważnie.

Spojrzała na mnie niedowierzająco. Jej oczy były niezwykle piękne. Ogromne, brązowe, z fascynującym, aksamitnym połyskiem.

- W przeciągu trzech miesięcy? Niemożliwe.

- Ależ zupełnie możliwe - zapalałem się coraz bardziej do tego projektu. - Możemy zacząć choćby od jutra.

Roześmiała się.

- Jest pan w gorącej wodzie kąpany. Czy wobec wszystkich napotkanych przypadkowo ludzi zdradza pan taki zapał pedagogiczny?

- Nie, nie wobec wszystkich - przyznałem szczerze i w tej chwili, nie wiadomo dlaczego, przypomniała mi się Bożena... „Ona tam, biedaczka, galopuje na siwym wałachu, a ja podrywam w chmurach jakąś dziewczynę” - pomyślałem zawstydzony. - „Ale przecież nie ma w tym nic złego” - próbowałem się tłumaczyć przed samym sobą. - „Zwykła, banalna rozmowa z przygodną towarzyszką podróży”.

- Nad czym się pan tak zadumał? - spytała. - Czyżby nad włoską gramatyką?

- Nie, nie, nie nad gramatyką. Ot, tak sobie. Pomyślałem, że dam pani mój rzymski telefon. Może pani do mnie któregoś dnia zadzwoni...

Potrząsnęła głową.

- Wątpię. Będę bardzo zajęta. Ale niech mi pan da telefon. Kto wie...?

- Gdzie mógłbym zapisać?

Wyjęła z torebki duży kwadratowy notes. Pomyślałem, że to zapewne nie krajowa produkcja. Wyglądał na towar importowany, a w najlepszym wypadku na jakiś odrzut z eksportu.

Zapisałem numer telefonu i kwadratowy noies wrócił do czarnej torebki. Wtedy pomyślałem, że czas najwyższy, aby się przedstawić.

Dokonałem oficjalnej prezentacji, na siedząco jednak, ponieważ właśnie w tym momencie samolot zaczął się jakoś dziwnie kolebać. Przy okazji dowiedziałem się, że moja urocza towarzyszka podróży nazywa się Sarnowska i nosi wdzięczne imię Alicja. Alicja Sarnowska...

Uczucie lęku zniknęło zupełnie, najwidoczniej za sprawą czarodziejskiej Alicji. Imponując sam sobie, siniało patrzyłem na kłębiące się pod nami chmury. Ogromny zbiornik z benzyną, zawieszony w przestrzeni, w kosmosie, szybkość dziewięćset kilometrów na godzinę... Ogarnęła mnie jakaś przedziwna ekstaza. Pomyślałem, że zapewne takich doznań doświadczają ludzie znajdujący się w stanie nieważkości. Nirwana, niebyt, kosmos i Alicja z krainy czarów.

- Pasażerowie proszeni są o zapięcie pasów i zgaszenie papierosów. Za chwilę lądujemy w Rzymie na lotnisku Fiumicino. - Suchy, urzędowy głos wyrwał mnie z tego niezwykłego błogostanu, w którym byłem pogrążony.

Odrzutowiec sprowadzał nas z obłoków na ziemię. Zapiąłem posłusznie pas, ale papierosa nie zgasiłem, ponieważ jestem od urodzenia człowiekiem niepalącym.

Samolot raźno schodził do lądowania. Za chwilę poczułem leciutki wstrząs. To „Mikołaj Kopernik” dotknął ziemi.

Tak się dzieje, że u kresu podróży nasi towarzysze z pociągu, ze statku czy samolotu przestają być dla nas ważni. Natychmiast zamieniają się w szary, bezimienny tłum, który nas nic nie obchodzi. I tym razem stało się podobnie. Nie potrafię powiedzieć dlaczego, ale nagle moje niedawne zainteresowanie Alicją przygasło i zaczęło gwałtownie zanikać. Skinęła mi głową na pożegnanie. Ukłoniłem się uprzejmie, ale jakby z pewną rezerwą. Myślami byłem już gdzie indziej.

Formalności paszportowe trwały jeden moment. Następnie ustawiłem się przy szerokim czarnym pasie, na którym wyjeżdżały bagaże. Czekałem dość długo, zanim pojawiła się moja olbrzymia waliza oraz kosz z wiktuałami. Celnik miał ochotę pogrzebać w nim, co napełniło mnie przerażeniem. Nie wyobrażałem sobie bowiem, abym potem mógł to wszystko własnoręcznie zapakować. Opowiedziałem więc obrazowo, co zawiera mój bagaż i że artykuły żywnościowe przywiozłem na uroczystość rodzinną, ponieważ mąż mojej byłej żony obchodzi urodziny. Przedstawiciel dogany przyjrzał mi się uważnie, pokiwał głową i zrezygnował z kontroli.

Joanna i Alfredo oczekiwali mnie z niecierpliwością. Powitanie było bardzo serdeczne. Nawet się trochę wzruszyłem. Oboje świetnie wyglądali, zdrowo i dziarsko. Zaczęli mnie wypytywać, jak zniosłem lot i jak się czuję po podróży. Byłem nieco oszołomiony, odpowiadałem więc krótkimi, chaotycznymi zdaniami.

Tymczasem tragarz cierpliwie popychał przed sobą mały wózeczek, na którym były umieszczone mój kosz i waliza, i rozglądał się za efektownym samochodem, którym niewątpliwie powinna przyjechać po mnie ta elegancka para.

Samochód był, ale nie taki znów efektowny. Stary, rozklekotany, pamiętający dawne czasy fiacik 500 Z największym wysiłkiem udało mi się wepchnąć mój bagaż na jego tylne siedzenie, a następnie samemu wcisnąć się i usadowić obok walizy. Maszynę musiałem postawić na kolanach. Joanna zajęła, jak zwykle, miejsce dla kierowcy. Alfredo usiadł obok niej.

Nigdy nie miałem zbytniego zaufania do kobiet za kierownicą. Muszę jednak przyznać, że Joanna prowadzi po mistrzowsku. Pewnie, ostrożnie, bez cienia zbędnej brawury. Inna sprawa, że ten zabytkowy pojazd nie nadaje się do żadnej brawury i zmusza do bardzo uważnej i rozsądnej jazdy. W każdym razie Joanna zaimponowała mi. Nie podejrzewałem jej o takie motoryzacyjne talenty. A prowadzenie wozu w Rzymie nie jest rzeczą prostą, o nie.

Początkowo próbowałem zabawiać ich rozmową, wkrótce jednak zrezygnowałem z tego, spostrzegłszy skupioną i pełną napięcia twarz Joanny. Tak wiec w pogodnym milczeniu zajechaliśmy na miejsce.

- Oto nasza wspaniała rezydencja - powiedziała z uśmiechem Joanna.

Pochwaliłem dom i przytulny ogródek, a następnie zająłem się wydobywaniem z fiata kosza i walizy, by na koniec żwawo, choć z dyskretnym sapaniem wnieść cały bagaż do mieszkania.

Mieszkanko mają niewielkie, ale przytulne i wygodnie urządzone. Trzy pokoje, reprezentacyjna kuchnia, w której się jada, dwa przedpokoje, łazienka. Nie jest to żaden luksus, ale na dwie osoby zupełnie wystarcza. Ja byłem trzecią osobą.

W swoich listach Joanna donosiła mi, iż wynajmie dla mnie pokój u sąsiadki, która mieszka piętro niżej. W ostatniej jednak chwili plan ten musiał ulec zmianie. Okazało się bowiem, że sąsiadka po dłuższym namyśle nie zdecydowała się wpuścić obcego mężczyzny do swego mieszkania. Miało to jakoby zagrażać jej dobrej reputacji, o którą Włosi bardzo dbają. Warto tu dodać na marginesie, że sąsiadka ma sześćdziesiąt cztery lata i waży sto dziesięć kilogramów netto. Szczerze mówiąc, nie powinna lękać się, iż ktokolwiek będzie nastawał na jej cześć. Zażywna jejmość postawiła jednak sprawę na ostrzu noża i zdecydowanie odmówiła przyjęcia mnie na kwaterę. Wobec takiego stanu rzeczy szlachetna Joanna odstąpiła mi swój pokój, natomiast sama postanowiła nocować u cnotliwej sąsiadki. Było to dla mnie dosyć krępujące, ale nic nie mogłem poradzić.

Mój pobyt w Rzymie rozpocząłem oczywiście od spaghetti i doskonałego, niefałszowanego wina, które Alfredo otrzymuje regularnie ze wsi od jednego ze swych licznych zięciów.

W czasie obiadu gawędziliśmy wesoło i swobodnie, przeskakując z tematu na temat, śmiejąc się, żartując. Alfredo jest raczej małomówny i chętnie cały ciężar konwersacji przerzuca na swych bliźnich. Tym razem jednak, najwidoczniej podekscytowany moim przybyciem, był nadspodziewanie rozmowny i ożywiony. Opowiedział nawet kilka dowcipów politycznych, krążących aktualnie po Rzymie. Przyjąłem je z radosnym porykiwaniem. Powiadają, że mój śmiech brzmi zazwyczaj zbyt donośnie.

Rozmawialiśmy po włosku. Przy tej okazji skonstatowałem z prawdziwym zadowoleniem, że nie zapomniałem pięknego języka Dantego i Boccacia i że z każdą niemal minutą mówię coraz płynniej. Sprawiło mi to dużą satysfakcję.

Po skończonej biesiadzie Joanna zaproponowała maleńką drzemkę. Obaj przyjęliśmy tę propozycję z entuzjazmem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, iż maleńka drzemka oznacza tu solidne, przynajmniej dwugodzinne spanie.

Leżąc na wygodnym tapczanie, patrzyłem w okno i myślałem, że oto otwiera się przede mną nowy rozdział życia. Czułem się szczęśliwy, że znowu jestem w tym mieście, pełnym jakiegoś nieuchwytnego nastroju, który Włosi określają krótko: aria di Roma.

* * *

To był dla mnie straszliwy szok. Miałem ochotę natychmiast jechać na lotnisko i wracać do Warszawy.

Nazajutrz po śniadaniu wyszedłem z domu, żeby tak jak kiedyś, przed laty, połazić po Rzymie. I wtedy stało się coś, co mną wstrząsnęło do głębi, przeraziło, a następnie napełniło rozpaczą. Rzym, przepiękne miasto, wspaniały pomnik kultury antycznej, ginie pod naporem inwazji zmotoryzowanej hołoty. Morze samochodów. To nie żadna przesada ani licentia poetica, naprawdę morze samochodów. Już nie można pochodzić sobie po Rzymie. Za kierownicami siedzą młodzi ludzie, brutalni, bezwzględni, często z rasy długowłosych, dla których pieszy przechodzień jest nędznym stworem, robakiem nie zasługującym na żadne względy. Nie przestrzegają przepisów ruchu, nie liczą się z nikim i z niczym. Przejście na drugą stronę ulicy jest prawdziwym problemem. Ludzie siedzący za kierownicami nie zawsze respektują nawet sygnalizację świetlną. Trzeba szalenie uważać. W razie nieszczęśliwego wypadku nie można liczyć na żadną pomoc. Pogotowie nie przyjedzie szybciej jak za dwie, trzy godziny. Po prostu wcześniej nie zdoła się przecisnąć przez zatłoczone samochodami ulice.

Byłem w Rzymie dwadzieścia parę lat temu. Jakżeż to wszystko wówczas inaczej wyglądało. Pieszy miał wtedy zdecydowane pierwszeństwo. Jeżeli nawet ktoś przechodził ulicę nieprawidłowo, samochód zatrzymywał się, a kierowca uprzejmym gestem zapraszał do przejścia. Pamiętam, śmiano się ze mnie, że przywykły do warszawskich kierowców, przebiegam nerwowo ulicę niczym spłoszona kuropatwa. Dzisiaj sytuacja na ulicach Rzymu jest stokroć gorsza aniżeli w Warszawie. Nasi kierowcy nabrali kultury, włoscy zupełnie ją stracili.

Ale nie tylko przejście na drugą stronę ulicy jest w Rzymie problemem. Nie ma również czym oddychać. Gęsta chmura spalin niczym dymna zasłona wdziera się do płuc, dławi, przyprawia o zawrót głowy. Przebywając przez pewien czas w centrum miasta, człowiek zaczyna czuć, że ginie, że za chwilę straci przytomność, że stanie się coś strasznego. Pojawia się uczucie paniki, chęć ucieczki z tego zatrutego terenu. Czułem ostry ból gardła, brak tchu, łzy napłynęły mi do oczu. Pospiesznie wróciłem na Parioli.

Alfredo spokojnie wysłuchał relacji z mojego spaceru po Rzymie.

- Tak - powiedział kiwając głową - kiedyś samochodami jeździli u nas ludzie dobrze wychowani. Niestety, to już należy do przeszłości.

Na szczęście Joanna wpadła na zbawienny pomysł, aby robić częste wypady poza Rzym. Jeździliśmy więc do Ostii, zrobiliśmy piękną wycieczkę do Anzio, odwiedziliśmy Lago di Bracciano, Frascati, Trevignano. Piękna jest Italia, w ogóle piękny jest świat. Szkoda, że człowiek tak bezrozumnie go niweczy.

Przez cały czas pogoda była wspaniała. Zupełnie nie czuło się, że to jesień i że nadciąga zima. Wygrzewaliśmy się w słońcu nad morzem, piliśmy wino w skromnych trattoriach, wieczorem chodziliśmy do kina i było nam dobrze.

Joanna zna boczne, nie uczęszczane już teraz szosy, którymi przemykaliśmy się zręcznie, unikając zatłoczonych autostrad. Rozklekotany fiacik pojękiwał, stękał, ale służył nam wiernie i jak na emeryta, sprawował się bardzo dziarsko.

Mijały dni. O „Koperniku” i o przygodnej znajomości w chmurach zapomniałem zupełnie. Aż pewnego dnia...

Było to po drzemce poobiedniej. Joanna zapukała do mojego pokoju, oznajmiając, że ktoś do mnie dzwoni. Zdumiony, wciągnąłem pospiesznie spodnie i pobiegłem do telefonu. W słuchawce posłyszałem miły, kobiecy głos. Mówiła po polsku.

- Czy mnie pan jeszcze pamięta? - zapytała.

W pierwszej chwili nie miałem pojęcia, o kogo chodzi. Zwichrzone, bezładne myśli poczęły nerwowo krążyć wokół moich znajomych, którzy mogli w danej chwili przebywać w Rzymie. Wiedziałem, że na pewno nie wchodzą w grę: mój dozorca, praczka, mleczarka ani kierowniczka sklepu spożywczego przy Hożej.

- Halo! Czy mnie pan jeszcze pamięta? - padło ponownie pytanie.

I wtedy nagłe olśnienie. Ależ tak, naturalnie, to dziewczyna z chmur.

- Oczywiście, że panią pamiętam - odparłem radośnie. - Dzień dobry, pani Alicjo. Jak się pani czuje w Rzymie?

Powiedziała, że czuje się zupełnie nieźle i że chętnie spotkałaby się ze mną. Wyraziłem radość z powodu planowanej wspólnej przechadzki po Rzymie i podziękowałem za telefon. Pozostało tylko ustalić czas i miejsce spotkania.

- Czy, powiedzmy, o piątej po południu odpowiada panu?

- Znakomicie. Jutro o piątej. Gdzie?

- Może pan coś zaproponuje?

- Co pani sądzi o ogrodzie zoologicznym? - strzeliłem na chybił trafił. Wyczułem, że skrzywiła się z niesmakiem.

- Nie, nie. Nie lubię patrzeć na małpy w klatkach. To działa na mnie deprymująco. Spotkajmy się w Villa Borghese przed wejściem do muzeum.

- Doskonale - zgodziłem się skwapliwie. Ostatecznie nie zależało mi specjalnie na ogrodzie zoologicznym, chociaż nie musieliśmy się zatrzymywać przed małpami. Jest tyle innych zwierząt. - A więc jutro w Villa Borghese przed muzeum.

- Jutro o piątej - powtórzyła. - Do widzenia. Czułem, że pali mnie twarz. Cholerne usposobienie. Byle co i zaraz dostaję wypieków.

Poszedłem do kuchni. Joanna siedziała przy stole i kroiła cebulę do sałatki. Miała oczy pełne łez.

- Widzę, że podniecił cię ten telefon - powiedziała z uśmiechem.

- Dzwoniła pewna babka, którą poznałem w samolocie. - Usiłowałem nadać memu głosowi nonszalanckie brzmienie. Kiedy byliśmy sami, rozmawialiśmy oczywiście po polsku.

- Czego chciała?

- Chce się ze mną zobaczyć. Umówiliśmy się na jutro, na piątą.

- Żeby nie było niedomówień, lepiej od razu daj jej do zrozumienia, że nie masz pieniędzy. Niech nie liczy na pożyczkę.

Zaniepokoiłem się.:

- Sądzisz, że...?

- Jeżeli chodzi o kontakty z rodakami, to ja mam duże doświadczenie - stwierdziła Joanna i westchnąwszy, wróciła do cebuli. Po chwili spytała: - Czy ta twoja znajoma z samolotu to jakaś starsza pani?

- Nie - odparłem chmurnie. - To nie jest starsza pani.

- Młoda, ładna dziewczyna? - przypierała mnie do muru Joanna.

Uśmiechnąłem się kwaśno.

- Jesteś bardzo domyślna. Młoda, bardzo ładna dziewczyna.

- I zapewne zaproponowałeś tej młodej, bardzo ładnej dziewczynie, że będziesz ją uczył włoskiego?

Podskoczyłem na krześle.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin