Ziemkiewicz Rafał A. - Łąka.pdf

(40 KB) Pobierz
Ziemkiewicz Rafał - Łąka
Rafał A. Ziemkiewicz
Łąka
Trawa, rozgrzana słońcem, wydawała z siebie jedyny w swoim rodzaju zapach, jaki moŜna
poczuć tylko raz w roku. Zapach lata. Wszystkie parki i łąki zaroiły się od opalonych na brąz
rozkrzyczanych dzieci, goniących się bez przerwy, rzucających piłkami i gumowymi
pająkami. Cały skwer przy Rodison Street pełen był ich wrzasku i śmiechu.
Tylko pięcioletni Jim siedział na uboczu, na ławce, w cieniu rozłoŜystego kasztanowca.
Siedział i smutnym wzrokiem przyglądał się rozbawionym rówieśnikom i wylatującej co
chwila ponad krzaki Ŝółtoczerwonej piłce. Jego opiekunka siedziała obok, pochłonięta od
dobrych kilku minut jakimś tanim romansem w barwnej okładce, do tego stopnia, Ŝe
zapomniała zupełnie o Jimie i o całym świecie.
Piłka znowu wystrzeliła do góry, przy akompaniamencie dochodzących zza krzaków
dziecięcych śmiechów, tym razem jednak spadła nie tam, gdzie powinna, i potoczyła się
prawie do samych stóp Jima.
Jim miał wielką ochotę podnieść się i odrzucić piłkę. Kątem oka spojrzał na opiekunkę;
czytała. Zsunął się z ławki i wziął piłkę w ręce.
— Hej, chudeusz! Oddawaj to! — Zza krzaków wyszedł jasnowłosy chłopiec w krótkich
spodenkach.
Jim spojrzał na niego nienawistnie. Nadal trzymał piłkę w ręku.
— Słyszysz, zdechlak? Rzuć to — poparł jasnowłosego drugi chłopak. Za nim stanęło
kilkoro innych dzieci.
Jim połoŜył piłkę na trawie, cofnął się kilka kroków i z całej siły kopnął ją z rozbiegu.
Poszybowała gdzieś w bok, obracając się wokół własnej osi i kozłując po ziemi.
Jasnowłosy chłopak zaczął się śmiać.
— Zde–chlak, zde–chlak! — wrzeszczał trzymając się za brzuch. — Nawet piłki kopnąć nie
umie!
Jim odwrócił się i podszedł do swojej ławki. Nagle poczuł silne uderzenie w plecy, od
którego aŜ ukląkł na trawie. Odwrócił się.
Jasnowłosy chłopak podbiegł właśnie i zręcznie chwycił piłkę odbitą od pleców Jima. Rzucił
znowu i — bęc! — tym razem trafił Jima prosto w nos. Dzieci śmiały się.
Łzy zakręciły się Jimowi w oczach. Podniósł się i zaciskając pięści rzucił na jasnowłosego.
— Zdechlak mnie goni, Zdechlak mnie goni! — wrzeszczał chłopak grając mu na nosie.
Jim zacisnął zęby, biegł, ktoś znowu rzucił w niego piłką, tym razem trafił go w rękę. Jim
zmienił kierunek i pobiegł za nim. I jeszcze raz.
Nagle dobiegł go krzyk opiekunki, którą coraz głośniejsze śmiechy oderwały od lektury:
— Jim! O BoŜe, Jim, zatrzymaj się natychmiast! Łobuzy! Wynoście się stąd!
Kątem oka dostrzegł biegnącą w jego kierunku pannę Teller. Niemal w tym samym
momencie został uderzony piłką w tył głowy, ale juŜ prawie tego nie poczuł. Nagle zabrakło
mu tchu, nogi zrobiły się miękkie jak z waty, przed oczyma zawirowały złote kręgi. Potworne
kłucie w piersiach, po lewej stronie, pulsowanie w uszach…
— Jim! Jim!
Nogi uginały się pod nim coraz niŜej, coraz wolniej. Świat rozpływał się powoli, ciemniał…
Twarz blisko pachnącej, świeŜo ściętej trawy i jeszcze tylko kilkanaście centymetrów…
Słońce pochylało się coraz niŜej ku zachodowi, oświetlając ciepłymi promieniami wielkie
Ŝółte kwiaty pokryte rosą. Jim podniósł głowę z trawy. Był znowu na Łące.
— Cześć, Jim. — Will siedział pod drzewem jedząc ogromną poziomkę.
Jim przeciągnął się. Zerwał jeden z kwiatów i przez chwilę wypijał z niego rosę, która
smakowała jak lemoniada w drugstorze pana Smitha.
— Cześć, Will.
— Dziś jest trochę chłodniej — powiedział Will w zamyśleniu. — Ale słońce wciąŜ
wysoko. Będziesz jeszcze musiał tam wrócić. Co masz ochotę dziś robić?
— Na razie nic. Chciałbym tak leŜeć i patrzeć na słońce.
Zerwał sobie poziomkę i ugryzł ją.
— Powinniśmy dziś wpaść do Sowy — powiedział Will. — Chyba na imieniny. Zapraszała
cię.
Sowa mieszkała na drugim końcu Zaczarowanego Lasu i bardzo często obchodziła imieniny.
Jim lubił, kiedy Sowa wydawała w swojej dziupli przyjęcia. Przychodził na nie Miś i wielki
mądry Sum, a czasem przylatywały teŜ ptaki, które uczyły Jima fruwać nad Zaczarowanym
Lasem.
Podniósł się.
— Idziemy do Sowy — powiedział. — Widzisz to drzewo? Kto drugi, ten frajer!
Rzucili się przed siebie, nie tratując wcale trawy ani kwiatów. Jim przybiegł pierwszy.
Śmiali się idąc przez las śpiewających drzew i pili po drodze rosę z kwiatów. Gdy wreszcie
przyszli do Sowy, okazało się, Ŝe właśnie rozpoczyna się imieninowe przyjęcie i Sowa
rozdaje wszystkim prezenty. Potem jedli słodkie konfitury słuchając opowieści Suma i trwało
to wszystko długo i Jim znowu był szczęśliwy jak nigdy.
— O BoŜe, o mój BoŜe, pani Teller, jak pani mogła… O mój BoŜe, Jim… — jęczała matka
Jima.
— AleŜ pani Hudson… — usiłowała tłumaczyć się opiekunka.
— Niech pani nic nie mówi, niech pani milczy, to wszystko przez panią!!! — wrzeszczała
histerycznie matka. — O mój BoŜe, mój biedny Jim!
— Cicho! — syknął ktoś z pochylonych nad nim ludzi. — Niech pani wreszcie przestanie.
Zdaje się, Ŝe wraca do przytomności.
Jim otworzył oczy i poruszył zsiniałymi wargami.
— Jim… o BoŜe, Jim… — Matka zaczęła płakać. Pochyliła się nad nim. Jim z trudem
uniósł głowę. Był jeszcze bardzo słaby. Tętnienie w uszach cichło bardzo powoli, ciągle
jeszcze zagłuszając większość odgłosów świata.
Przy krawęŜniku alejki zatrzymał się wezwany ambulans.
— Mają tempo — mruknął ktoś pod nosem, patrząc na zegarek. Od momentu utraty przez
chłopca przytomności do wezwania karetki upłynęły niecałe dwie minuty.
* * *
To zdarzyło się po raz pierwszy, kiedy miał trzy lata. Jechał z mamą autobusem, gdy nagle
poczuł tętnienie w uszach i osunął się na podłogę. Na Łące słońce właśnie wschodziło, a Will
i Sowa czekali na niego pod poziomkowym drzewem.
Rodzice pomyśleli wtedy, Ŝe po prostu za długo przebywał na słońcu albo za wiele biegał.
Upłynęło chyba z pół roku, i dawno juŜ zdąŜyli o tej sprawie zapomnieć, gdy Jim przeniósł
się na Łąkę po raz drugi, a potem trzeci i czwarty. Wtedy rodzice zaczęli się niepokoić.
Zaprowadzili go do lekarza. Lekarz badał Jima bardzo długo i starannie. Potem poprosił do
siebie rodziców i długo coś im tłumaczył. Ojciec wyszedł z gabinetu blady jak ściana, a matka
miała w oczach łzy. Przytuliła Jima do siebie w taki dziwny sposób i zaczęła płakać.
Potem Jim często przenosił się na Łąkę i wiedział juŜ, Ŝe któregoś dnia zostanie tam na
zawsze, kiedy słońce schowa się za horyzont. Wystarczyło, Ŝeby trochę pobiegał albo nawet
długo chodził, a juŜ zaczynało się znajome kłucie w piersiach, tętnienie w uszach; tracił
wtedy równowagę i przytomność. Matka zabraniała mu wychodzenia na dwór, mógł tylko
siedzieć w cieniu i patrzeć, jak inne dzieci się bawią. Mimo to bywał na Łące coraz częściej.
Nieraz mama zabierała go daleko, do róŜnych doktorów, którzy najpierw oglądali go długo,
przykładali mu do piersi i pleców róŜne zimne, metalowe płytki i kolorowe kable podłączone
do wielkich białych maszyn, a potem rozkładali bezradnie ręce i mówili jakieś słowa, których
Jim nie rozumiał.
Któregoś dnia, kiedy wracali od jednego z nich, zapytał w autobusie: „Mamo, kiedy ja
wreszcie umrę?” Matka rozpłakała się na dobre i przez całą drogę powtarzała mu, Ŝeby nie
mówił głupstw. Zupełnie nie wiedział, dlaczego płakała.
* * *
Tego dnia Jim długo nie mógł zasnąć. LeŜał z zamkniętymi oczyma i rękami podłoŜonymi
pod głowę, wsłuchując się w głosy rodziców dobiegające wraz ze smugą światła zza wpół
domkniętych drzwi pokoju.
— John, sam wiesz, wiesz dobrze, Ŝe to jest juŜ jedyna nadzieja — mówiła matka. W jej
głosie chyba jeszcze nigdy Jim nie słyszał tyle zdecydowania i siły. — To ostatnia szansa. Nie
moŜemy jej zmarnować. Jeśli się nie zgodzisz, sama zbiorę te pieniądze.
— AleŜ kochanie, trzeba się dobrze zastanowić. MoŜe to jakiś zwykły szarlatan,
wydrwigrosz?! MoŜe to jego całe leczenie operacyjne tych… jak im tam, cholera, niewaŜne
— moŜe to tylko wielkie oszustwo, które ma mu przynieść mnóstwo forsy kosztem nas i
Jima? Wiesz, Ŝe naukowcy…
— Och, John, przestań! Naukowcy juŜ dawno skazali Jima na śmierć!
— Nie krzycz tak, on śpi.
— A poza tym — matka ściszyła głos — on nie jest szarlatanem. Jest przecieŜ profesorem,
pracował nad tym wiele lat. Wiem, wiem, twoi naukowcy uwaŜają go za szaleńca, braci
Wright teŜ uwaŜano za wariatów. Ale szarlatani zawsze obiecują wszystko, czego
zapragniesz, a on (szelest papierów) zobacz sam, nie ukrywa, Ŝe szansę są małe. Widzisz —
około trzydziestu procent. Ale to są jedyne szansę Jima, rozumiesz, John?
— Nawet gdybyśmy sprzedali wszystko, co mamy, nie wystarczyłoby na tę operację. A
jeŜeli nawet, to powiedz mi, co zrobisz ze zdrowym Jimem, bez domu, samochodu —
wszystkiego? Co mu dasz jeść?
— Jakoś damy sobie radę, John. Zdobędziemy te pieniądze choćby spod ziemi. A potem
zaniesiemy je Stortsowi i on wyleczy Jima. Jestem pewna, Ŝe mu się to uda. Posłuchaj,
John…
Głosy rodziców zniŜyły się do szeptu i płynęły obok zasypiającego Jima szeleszczącym
strumieniem, w którym jak refren kołysanki powtarzały się słowa: „Ludzie pomogą, John,
pomogą…”
W ciągu paru najbliŜszych tygodni w domu bez przerwy trzaskały drzwi. Przez pokoje
przewijały się dziesiątki ludzi, znajomych i nieznajomych; przynosili ze sobą błyskające
białym światłem aparaty, takie jak u wujka Billy’ego, albo podobne do nich podłuŜne
przedmioty, które wydawały z siebie cichy terkot. Kilka razy widział siebie w telewizji, w
swoim mieszkaniu, z mamą, która coś mówiła. AŜ pewnego dnia wsiedli wszyscy do
samochodu i jechali długo, prawie cały dzień.
Potem Jim juŜ niewiele pamiętał. Jakieś długie, białe korytarze, jakaś wielka sala, dziwne
białe światło płynące zewsząd i oświetlające wszystko. Pamiętał, Ŝe ubrana na biało siostra
przyłoŜyła mu do twarzy gumową maskę, i Ŝe zasnął.
* * *
— Obudził się!!! — krzyknął wesoło ojciec, spojrzawszy nagle na Jima. — Jim!
Trwający ułamek sekundy błysk. Jeszcze jeden, i następny, i znowu. Wokół jego łóŜka było
pełno ludzi.
— Jestem tak bardzo, tak bardzo szczęśliwa — mówiła uśmiechnięta matka do jakiegoś
człowieka, który podsuwał jej pod nos podłuŜny przedmiot. Po jej policzkach płynęły łzy, ale
nie były to te łzy, do których Jim juŜ się przyzwyczaił. — Taka szczęśliwa…
— No oczywiście, spodziewam się teraz większej liczby pacjentów. Ceny zabiegów,
niestety, nie mogę obniŜyć — mówił do innego podłuŜnego przedmiotu siwy, łysiejący
męŜczyzna w białym fartuchu.
— Jim! Jim! Jesteś zdrowy, wiesz? Będziesz mógł teraz biegać, grać w piłkę…
— Jak nigdy… nigdy w Ŝyciu…
— …jak wszystkie inne dzieci, Jim, nie cieszysz się?
— Oczywiście, pewnych trudności technicznych na razie nie udało się rozwiązać…
— Jak nigdy…
— A co sądzi pani o…
— …co jednak nie powinno…
— …Jim!
— PrzecieŜ on tego nie rozumie — zwrócił ktoś uwagę ojcu.
I wtedy właśnie Jim zrozumiał wszystko. Wtedy zrozumiał, Ŝe Łąka przepadła juŜ na
zawsze, Ŝe nigdy nie zobaczy Willa ani Sowy, ani Suma, i nigdy juŜ nie będzie jadł
ogromnych poziomek w Zaczarowanym Lesie, a potem pomyślał o tych głupich dzieciach,
dla których zawsze będzie Zdechlakiem, Chuderlakiem–Jimem, Niedołęgą–Jimem, i o ich
Ŝółto–czerwonej piłce. I kiedy tak myślał o Willu i o Łące, nagle spod jego powiek spłynęły
po policzkach ogromne gorące łzy. Ale wszyscy dokoła byli zbyt szczęśliwi, Ŝeby je dostrzec.
Za otwartym oknem monotonnie szumiał świat. Tak bardzo dorosły i tak potwornie smutny.
marzec 1982
Zgłoś jeśli naruszono regulamin