Ziemkiewicz Rafał A. - Prezydent.pdf

(157 KB) Pobierz
Ziemkiewicz Rafał - Prezydent
Rafał A. Ziemkiewicz
Prezydent
Twarz przyciśnięta do błotnistej, cuchnącej ziemi, w ustach wstrętny posmak popiołu i oleju.
Dłonie wbite kurczowo w zrytą pociskami trawę, drŜą.
„Blok F 1300789 0 — łączenie. 00788 0 Kontakt. Kontakt.”
Delikatne, ledwie dosłyszalne strzępy myśli–sygnałów, których nie da się wypowiedzieć
słowami. Z trudem napiął mięśnie rąk i podniósł głowę. Otworzył oczy.
Pomiędzy osmalonymi, powykręcanymi demonicznie kikutami drzew zalegają trupy.
Dziesiątki, setki trupów w czarnych kurtkach lub fioletowych panterkach. Niektóre juŜ się
rozkładają, w innych poznać jeszcze moŜna resztki ludzi. Kilka rozbitych czołgów, działo,
wrak zestrzelonego samolotu. Wszystko płonie.
Słabość mięśni ustępuje powoli. Vandini klęka, rozcierając dłońmi twarz, potem wstaje.
Szum w głowie. Powoli wraca świadomość.
Stał obok spalonego czołgu, twarzą ku szczytowi Linare. Za nim rozciągało się szerokie,
pokryte zwęgloną łąką zbocze. Na pobojowisku nie było widać Ŝadnego ruchu — zastygło w
spokojnym świetle zachodzącego słońca. Cisza po burzy. Wtedy, gdy prowadził swych
Ŝołnierzy do natarcia, był świt.
Usiadł na gąsienicy czołgu. Z rozbitej wieŜyczki wionął na niego swąd spalonego mięsa.
Przejechał dłonią po kieszeniach munduru i znalazł w jednej z nich zapomnianego przed
bitwą papierosa. Z rozkoszą zaciągnął się błękitnym gorzkim dymem.
Papieros juŜ parzył go w palce, gdy usłyszał czyjeś szeleszczące kroki. OstroŜnie wyjrzał
zza wieŜyczki. Przez pobojowisko szło kilku Ŝołnierzy w czarnych mundurach, z zielonymi
opaskami sanitariuszy na ramionach. Szli powoli, zatrzymując się przy kaŜdym leŜącym. Na
niektórych patrzyli tylko przez moment i odchodzili szybko odwracając głowy. Przy innych
zatrzymywali się dłuŜej: jeden z nich klękał i przykładał dłoń do nasady szyi leŜącego. Potem
wstawał kręcąc przecząco głową i cała trójka przechodziła kilka metrów dalej.
Vandini zsunął się z pancerza czołgu i opanowując chwilowy zawrót głowy wyszedł ku nim
chwiejnym krokiem.
Prowadzący patrol Ŝołnierz spojrzawszy na jego dystynkcje zasalutował zamaszyście:
— Kapral Minaren z trzeciej brygady specjalnej.
Vandini podniósł rękę do czoła. Poczuł nagle potworne zmęczenie i słabość w kolanach.
Otworzył usta, ale zanim zdąŜył cokolwiek powiedzieć, osunął się na ziemię pogrąŜając się w
ciemności.
* * *
Ocknął się w namiocie, na posłaniu z suchych liści. Ręce, brzuch i piersi miał owinięte
bandaŜami. Było ciemno.
Spróbował się podnieść. Czyjeś drobne ręce ujęły go za ramiona.
— PołóŜ się — usłyszał nad uchem kobiecy szept. — Jesteś jeszcze za słaby.
Osunął się na miękkie liście. W słabym blasku świecy dostrzegł czyjąś ciepłą, pochyloną
nad nim troskliwie sylwetkę.
— Pić… — wyszeptał, z trudem rozwierając spieczone wargi. Kobieta przytknęła mu do ust
metalowy kubek. Pił długo, z początku drobnymi łykami, potem coraz bardziej łapczywie, aŜ
do dna.
— Kiedy będę mógł wrócić na front? — zapytał po chwili.
Kobieta pochyliła się nad nim.
— LeŜ spokojnie — powiedziała cicho — pójdę po komendanta.
Podniosła się i wyszła z namiotu. Przez chwilę, gdy uniosła zakrywające wejście płótno,
Vandini zobaczył ciemne gwiaździste niebo i owiało go chłodne powietrze nocy. Wciągnął je
chciwie do płuc. Przymknął oczy i leŜał tak, wsłuchując się w cichy rytm swego serca i nie
myśląc o niczym. Po kilku minutach — a moŜe była to godzina? — płótno zaszeleściło
znowu i do namiotu weszło dwóch męŜczyzn.
— Jestem major Randin — przedstawił się jeden z nich — dowódca zgrupowania Haare. A
to porucznik Halfest, lekarz.
Vandini zasalutował usiłując podnieść głowę.
— Kapitan Vandini, dowódca specjalnej grupy operacyjnej rejonu wzgórz Livhen. To
znaczy chyba… byłej grupy operacyjnej…
— Miał pan ogromne szczęście — powiedział major.
— A mój oddział?
— Niestety. Niedobitków włączyłem do swojej dywizji. Uformowałem z nich niepełne dwa
plutony.
— Prawie nic… — Vandini przymknął oczy. — Szkoda ich.
— Mógłby nam pan opowiedzieć przebieg bitwy?
— MoŜe kiedy indziej, potem — wtrącił się Halfest. — To mogłoby…
— Dostałem rozkaz — zaczął Vandini — by za wszelką cenę bronić wzgórz od południa.
Natarli na nas w nocy, najpierw zbombardowali wszystko i ostrzelali z dział, a potem rzucili
czołgi. Spaliliśmy sporo, reszta musiała się wycofać. Wtedy znowu połoŜyli na nas ogień,
tylko tym razem bardziej skuteczny, i znowu zaatakowali. Robili tak z pięć razy. Za szóstym
doszli juŜ prawie do połowy stoku, wtedy poderwałem resztę oddziału do ataku, to juŜ był
raczej gest rozpaczy niŜ przeciwdziałanie. Gdzieś blisko mnie wybuchł granat. To wszystko.
Mówił coraz szybciej, nerwowo. Oczy miał zamknięte. Na chwilę znalazł się znowu na polu
bitwy. Tępe ryje miaŜdŜących wszystko czołgów, ryk samolotów, płonąca ziemia. Zacina mu
się automat. Repetuje kilka razy, potem odrzuca daleko — niepotrzebne Ŝelastwo. Wyrywa
szeregowcowi miotacz. „Naprzód! Naprzód!” Nie słyszy własnych słów. Cekaemista
rozpaczliwym gestem pokazuje, Ŝe nie ma juŜ amunicji. Bagnety. Wyskoczyć z okopu, prosto
na czołgi, bieg, spazmatyczny skurcz mięśni. Aby tylko zdąŜyć. Strzał, strumień ognia oblewa
stalowego potwora. Wybuch. Ognisty kołowrót. Ziemia, wyrwana spod stóp, potworną siłą
zwala się na bezwładne barki i plecy. Półotwarte, oślepłe oczy pokrywa powoli warstwa
opadającego pyłu. I cisza…
Cisza. Tylko gdzieś daleko grają ukryte w trawie cykady. Powoli rozluźnił napięte kurczowo
mięśnie. Oddychał głęboko.
— Ma pan kilka ran od odłamków — mówił Halfest — ale Ŝadne waŜne narządy nie zostały
uszkodzone. WyliŜe się pan z tego szybko.
— Dobrze… A co działo się potem?
Randin poruszył ramionami.
— Przejechali po pana oddziale, przelali się za grzbiet góry. Na szczęście właśnie wtedy
nadeszliśmy tam i zaatakowaliśmy ich z marszu, gdy rozbijali obóz. Mogę pana pocieszyć, Ŝe
w tej bitwie ponieśli znacznie większe straty niŜ my.
— Dobrze… — powtórzył machinalnie Vandini.
Chwila milczenia.
— Kiedy będę mógł wrócić na front? — zapytał Halfesta.
— No cóŜ… — zastanowił się porucznik — minie co najmniej tydzień, zanim będzie pan
mógł wstać z łóŜka.
— Na pewno wstanę wcześniej.
— Nie ma takiej potrzeby — wtrącił się Randin. — Nie rozpoczniemy działań ofensywnych
wcześniej niŜ za dwanaście dni. Musimy się dobrze przygotować do ostatniego skoku.
— Więc to juŜ teraz?
— Tak. Ruszamy do ostatecznej ofensywy.
Vandini uśmiechnął się szeroko.
— Więc nareszcie… Głupio by było zginąć tak blisko końca.
Przymknął oczy i po chwili spał juŜ zdrowym, głębokim snem.
* * *
Prezydent Althion nie próbował juŜ kryć swego zdenerwowania. Nie ukrywał go teŜ
generalissimus Martio ani nikt inny z uczestników tajnej narady sztabu głównego. Tylko
pułkownik Narylin siedział niewzruszony, rozparty wygodnie w fotelu, a jego tępa twarz nie
wyraŜała niczego poza niewzruszoną wiarą w ostateczne zwycięstwo i lepsze jutro VII
republiki.
— Sytuacja, panie prezydencie, jest tragiczna — stwierdził generalissimus podchodząc do
wielkiej mapy. — Ponosimy klęskę za klęską. Zdobycie wzgórza Linare przed dwoma
tygodniami kosztowało nas siedmiuset Ŝołnierzy i kilkadziesiąt czołgów. Udało nam się je
utrzymać tylko przez kilka godzin.
— Kontratak? Pisał pan w raporcie, Ŝe grupa Vandiniego została doszczętnie rozbita.
— Tak, to prawda. Ale wkrótce potem nasze oddziały zostały zaatakowane znienacka przez
inną bandę, o której obecności w tym rejonie nawet nie wiedzieliśmy.
— Jak to — nie wiedzieliście! To co, u cholery, robią wasi ludzie?
Martio przetarł palcami obrzmiałe bezsennością powieki. Nie miał czasu na odpoczynek,
dopiero przed kilkunastoma minutami wrócił z terenu walk i chociaŜ podróŜ tę odbył
zbudowanym specjalnie dla niego helikopterem, dała mu się ona porządnie we znaki.
— Nasi ludzie nie mogą juŜ poruszać się inaczej niŜ w sile najmniej plutonu eskortowanego
przez wozy pancerne. Pojedynczy Ŝołnierze są bezlitośnie mordowani przez wieśniaków.
Straciliśmy w ten sposób wiele patroli. Miejscowi ludzie nie chcą nam udzielać Ŝadnych
informacji o partyzantach, nawet torturowani. To nie jest ta sama wojna, którą prowadziliśmy
przed dwudziestoma laty. Teraz wszyscy są przeciwko nam.
Althion zacisnął szczęki.
— Trzeba być dla nich twardymi. Jak najtwardszymi — powiedział.
— Byliśmy dla nich twardzi przez wiele lat, panie prezydencie, i uzyskaliśmy tylko tyle, Ŝe
są teraz odporni jak stal. Nie moŜemy walczyć jednocześnie z bandami i z ludnością.
— Nie mamy wyboru. — Prezydent wygodnie rozsiadł się w fotelu. — W kaŜdym razie
mamy przynajmniej pewność, Ŝe Vandini zginął?
— Chyba tak…
— Zginął z pewnością, panie prezydencie — wtrącił się pułkownik Biganov. — Widziałem
jego trupa po bitwie o Linare.
— Szkoda, Ŝe nie mamy jego zwłok. No trudno. Wiadomość o jego śmierci powinna być dla
nas cennym atutem.
Szkoda, Ŝe dopiero teraz do nas dotarła. Jutro ogłoszą to stacje telewizyjne i prasa.
— Nikt juŜ nie ogląda naszej telewizji ani nie czyta naszych gazet, panie prezydencie.
— NiewaŜne. Vandini nie Ŝyje, będą o tym wiedzieć. Taaak… za bardzo wyrósł, zbyt wielki
zdobył sobie rozgłos wśród ludności.
— Niektórzy uwaŜali go za kandydata na dyktatora w razie zwycięstwa rebeliantów —
dorzucił brygadier Horę.
— Nie, tak wysoko by nie zaszedł — pokręcił głową Martio. — jeŜeli juŜ, ten fotel
przypadłby raczej Randinowi albo Hakayanowi… — w tym momencie Martio zreflektował
się, Ŝe snucie takich rozwaŜań w obecności, jak by nie było, wciąŜ jeszcze sprawującego swój
urząd prezydenta VII republiki Manwenu nie jest zbyt bezpieczne.
Althion splótł ręce na piersiach.
— Nie traćmy czasu na głupie gadanie — powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. —
Mamy na głowie sprawy ogromnej wagi. Musimy jak najprędzej rozpocząć ofensywę
przeciwko bandom.
— To niemoŜliwe, panie prezydencie. Nasze wojska gonią resztkami sił, podczas gdy oni
stają się coraz silniejsi. Logiczniej byłoby skracać linię frontu wokół stolicy, tym bardziej, Ŝe
i tak w całym kraju wybuchają rozruchy i musimy zostawiać za frontem oddziały
pacyfikacyjne.
— Te rozruchy ucichną, jeśli zniszczymy bandy Randina i Hakayana.
Martio rozłoŜył bezradnie ręce i usiadł cięŜko w fotelu.
— Gwardia jest w rozsypce. Nie podoła takiemu wysiłkowi.
Prezydent podrapał się nerwowo po szyi.
— W takim razie… postaram się o bezpośrednie wsparcie militarne Ziemian. Gdy przyślą
swych Ŝołnierzy, sytuacja zmieni się radykalnie na naszą korzyść.
— A jeŜeli nie przyślą?
— Przyślą. Muszą przysłać. Sprzedałem im tę planetę dwadzieścia lat temu, biorą z niej
wszystko, od uranu po korzenie aranii. Zwycięstwo rebeliantów to dla nich koniec. Nigdy do
tego nie dopuszczą.
Nikt nie zaprzeczał. Przez dłuŜszą chwilę trwała cisza.
— A więc jutro, panowie — przerwał ją wreszcie Althion — proszę mi jutro przedstawić
plan zlikwidowania band w ich siedliskach przy współpracy z Ziemskim Korpusem
Interwencyjnym.
* * *
Prezydent Althion mylił się jednak w swych rachubach; w chwili gdy nakazywał swym
generałom podjęcie przygotowań do wejścia w góry, powstańcy podchodzili juŜ pod
gwardyjskie umocnienia na nizinach. Dzień wcześniej major Randin i pułkownik Hakayan
zwinęli swoje obozy w lasach i rozpoczęli dwoma kolumnami marsz ku dolinom. Randin
szedł na północ, wąwozem Ledi, by u jego wyjścia zaatakować Fort Althion, główną bazę
wypadową oddziałów Gwardii prezydenta. Wąwóz zapewniał stosunkowo duŜe
bezpieczeństwo marszu, ale fort uchodził w całym kraju za symbol potęgi dyktatora. W
dodatku dywizja musiała atakować go z marszu, gdyŜ bunkry i okopy gwardzistów sięgały w
głąb wąwozu, a nadzieję na powodzenie akcji dawało tylko natarcie z zaskoczenia.
Grupa Hakayana była liczniejsza, ale słabiej uzbrojona, zwłaszcza w broń pancerną.
Zajmując bowiem południową część gór, staczała mniej walk z gwardią niŜ oddziały Randina,
miała więc mniej okazji do zdobycia sprzętu. Przypadły jej do sforsowania umocnienia
Gwardii pod Minthere. Były one słabsze od umocnień fortecznych Althionu, ale droga do
nich wiodła po odsłoniętych stokach, naraŜając oddział na częste ataki lotnictwa.
Jednocześnie więc grupa Hakayana miała przyjąć na siebie główne uderzenia Gwardii,
odwracając jej uwagę od innych oddziałów. Randin zwolnił nieco marsz wiedząc o tym:
chciał, by Hakayan zaatakował pierwszy. Hakayan zrobił zresztą to samo.
Za dwoma głównymi zgrupowaniami ruszyły dziesiątki innych, mniejszych, które niezdolne
do przeprowadzania samodzielnie większych bitew, szarpały patrole i konwoje gwardzistów.
Wkrótce teŜ zaktywizowały swą działalność oddziałki bazujące w dolinach, w ocalałych tam
resztkach lasów.
— ZbliŜa się rozstrzygnięcie — powiedział Vandini do swych Ŝołnierzy na ostatnim postoju,
kilkanaście kilometrów przed fortem. — Jak zdobędziemy Althion, pozostanie nam juŜ tylko
marsz na stolice i powieszenie prezydenta na latarni.
Ktoś zaśmiał się ponuro. śołnierze nie byli w nastroju do Ŝartów. Szli na samym czele
kolumny i im właśnie przypadło zdobywanie fortu w pierwszej linii. Wiedzieli, Ŝe większość
z nich zginie w tej bitwie. śe to nie oni będą wieszać Althiona.
— No a teraz w tył rozejść się, macie piętnaście minut na ostatni odpoczynek przed bitwą.
Dwuszereg rozsypał się na dziesiątki pojedynczych Ŝołnierzy, którzy porozchodzili się na
boki i zdejmując na chwilę broń siadali lub kładli się w wysokiej trawie.
Kapitan został sam na wiodącej środkiem wąwozu wstąŜce piaszczystej drogi. Przez chwilę
wpatrywał się w jaśniejące powoli, opuchłe niebo. Do świtu pozostawało jeszcze ponad
dwadzieścia minut. Noce na Manwenie zawsze były jasne i krótkie, jakby na złość
powstańcom.
Usłyszał za sobą cichutki warkot motoru. Prawie niedosłyszalny. Dobra, gwardyjska
maszyna — czasem przejedzie o kilkadziesiąt metrów nie zauwaŜona.
Powiódł wzrokiem po linii horyzontu i odwrócił się. Na łącznikowym, zdobycznym
motocyklu podjechał ku niemu porucznik Halfest. Zatrzymał się, zasalutował niedbale (taki
był wśród powstańców fason: salutowało się zawsze niedbale, jakby od niechcenia) i
powiedział głośno, trochę za głośno w tej porannej ciszy:
— Major pyta, czy nie zmienił pan swego zdania.
— Nie. Sam poprowadzę swych Ŝołnierzy do ataku. To mój obowiązek.
— W takim razie przynoszę panu rozkaz majora, aby natychmiast opuścił pan pierwszą linię
i zameldował się do słuŜby sztabowej.
Vandini oparł rękę na lufie przewieszonego przez plecy automatu i powoli podszedł do
motocykla.
— Powiedz, Ŝe odmawiam wykonania tego rozkazu.
— Znakomicie — mruknął Halfest cicho, tak, by nie usłyszeli tego Ŝołnierze.
Zsiadł z motocykla, oparł go na wysuniętej podstawce i stanął koło Vandiniego.
— INSTRUKCJA — powiedział ściszonym głosem. — Doprowadzisz Ŝołnierzy do drugiej
linii umocnień. Kiedy zobaczysz atakujące czołgi, wrócisz się i przyczaisz w jednym z
bunkrów. Trzynaście minut po rozpoczęciu natarcia Randin ze sztabem znajdzie się na polu
walki. Po wykonaniu Ŝądania wrócisz do Ŝołnierzy i poprowadzisz atak na sam fort.
KONIEC.
— Tak — odpowiedział cicho Vandini.
Halfest odwrócił się i podszedł do motoru wzruszając ramionami. Z daleka wydawało się, Ŝe
bezskutecznie przekonuje Vandiniego do zmiany decyzji, tak właśnie miało to wyglądać.
— Radziłbym jednak panu zmienić zdanie — krzyknął Halfest i ruszyły znikając po chwili
w głębi wąwozu.
Vandini usiadł na kamieniu obok drogi. Wysoko przeleciał zwiadowczy samolot; niedobrze,
moŜe dostrzec poruszenie w wąwozie. A gdyby tak spróbował zdjąć go z nieba?
Ręka machinalnie sięga po broń. Za późno, juŜ zniknął, słychać tylko warkot silnika.
Zebrał Ŝołnierzy i poprowadził ich na pozycje wyjściowe.
Cztery minuty przed świtem niebo wybuchło. Lejkowate wyjście z wąwozu pokryła gruba
warstwa gotującego się pyłu, dymu i ognia. Wszystkie miotacze rakiet i działka, jakie miała
do dyspozycji dywizja Randina, strzelały na przedpole, by rozryć ziemię, pozrywać z niej
zasieki, wyłuskać i zdetonować miny. Jakieś działo strzeliło za krótko i pocisk eksplodował
pośród Ŝołnierzy. Rozległy się jęki — pierwsi ranni.
Vandini spokojnie zapalił papierosa, podniósł się z ziemi i przesunął automat z pleców do
ręki. Wał ognia przetoczył się dalej, nie czyniąc prawie Ŝadnych szkód gwardyjskim
umocnieniom. Powstańcy nie mieli dział, które mogłyby naruszyć potęŜne bunkry. Jedynym
ich atutem było zaskoczenie.
— Naprzód! — ryknął, usiłując przekrzyczeć huk wybuchów. — Naprzód!
Machnął lufą automatu i rzucił się pierwszy, pociągając za sobą falę Ŝołnierzy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin