Ziemkiewicz Rafał A. - Pobożne życzenie.pdf

(145 KB) Pobierz
Ziemkiewicz Rafał - Pobożne życzenie
Rafał A. Ziemkiewicz
PoboŜne Ŝyczenie
Naprawdę, sam nie znoszę opowieści, które się w taki sposób zaczynają: skacowany
poniedziałek, rozdzwoniony telefon, główny bohater z trudem dowleka się, by podnieść
słuchawkę, a tam ktoś wzywa go do walki przeciwko ciemnym siłom, które właśnie sięgają
po władzę nad światem. On zaś, naturalnie, z punktu zapomina o swoim stanie i rzuca się
temu światu na ratunek. KaŜdy czytał albo oglądał takich historyjek od diabła i trochę, ja teŜ, i
w Ŝyciu by mi coś podobnego nie przeszło przez pióro, gdyby nie jeden drobiazg — tak to
właśnie było. Telefon dzwonił, dzwonił i dzwonił, a ja po weekendzie z Renatką czułem się,
jakby mnie przez całą noc ganiał po kamienistych polach tłum chłopów z pochodniami, na
koniec dopadł i porachował drągami wszystkie kości — łeb jak czajnik, w gębie Sahara i
posmak, kojarzący się z mauzoleum Lenina. To, iŜ w końcu podniosłem słuchawkę, stanowiło
akt prawdziwego heroizmu. Tym bardziej Ŝe doskonale wiedziałem, kto dzwoni i w jakiej
sprawie.
Nie upewniał się, czy to ja, nie wyraził przekonania, Ŝe mamy piękny dzień, ani nie spytał,
jak się mam. Głosem, w którym drgało ledwie powstrzymywane załamanie nerwowe,
powiedział tylko jedno słowo:
— No?
Zadzwonił w najlepszym dla siebie momencie. Zawsze na kacu bardziej od bólu głowy,
drŜączki czy światłowstrętu dokuczają mi wyrzuty sumienia, pociągające za sobą dojmującą
potrzebę ekspiacji. Mam ochotę przywdziać włosienicę i zostać biczownikiem, udać się na
kolanach do Częstochowy, a co najmniej podjąć się jakiejś szlachetnej i trudnej misji. W
takim stanie jestem po prostu fizycznie niezdolny ściemniać.
— Jonasz, i tak nie uwierzysz — przyznałem się otwarcie do braku jakiegokolwiek
sensownego usprawiedliwienia. — Nie mogłem w ten weekend. Coś… coś mi się
przydarzyło. Coś bardzo waŜnego.
Usłyszałem, jak wciąga przez zęby powietrze. Przez kilka sekund po tamtej stronie
panowała cisza, a potem nagle odezwał się głosem zupełnie spokojnym, cięŜkim od
rezygnacji:
— Na litość Boską, Rafał. Obiecujesz swój przyjazd od dwóch tygodni. I od tych dwóch
tygodni coś bardzo waŜnego przydarza ci się codziennie.
* * *
Nie znalazłem na to Ŝadnej odpowiedzi, poza, oczywiście, obietnicami, Ŝe juŜ —
natychmiast wsadzam łeb pod kran, wyprowadzam „Srebrnego Szerszenia” i mknę do Marek
mocą wszystkich koni mechanicznych, jakie jeszcze pozostały w dwunastoletnim silniku. Nie
znalazłem Ŝadnej odpowiedzi, bo, jakkolwiek nieprawdopodobne wydawało się to Jonaszowi
i mnie samemu, od momentu, kiedy nieopatrznie obiecałem mu pomóc, naprawdę zaczęło mi
się dzień w dzień coś przydarzać; coś, co za kaŜdym razem skutecznie uniemoŜliwiało
wywiązanie się z obietnicy.
W pierwszych dniach były to drobiazgi. Jakaś drobna domowa awaria, wpadająca na szybko
chałturka, w kaŜdym razie dość, Ŝeby powiedzieć sobie: „dobra, dzień wte czy wewte, do
Jonasza podskoczę jutro”. Kiedy wreszcie podskoczyłem, akurat tego dnia rozpadł się
wiadukt przy zjeździe na Legionowo i razem z połową prawobrzeŜnej Warszawy spędziłem
pół dnia w megakorku. Niby nic nadprzyrodzonego, ten wiadukt był oddawany na 22 lipca
jeszcze za wczesnego Gierka, ale ktoś mądrzejszy na moim miejscu juŜ w tym momencie
domyśliłby się, Ŝe Niebiosa po prostu sobie nie Ŝyczą, bym gdziekolwiek jeździł. Nie byłem
wystarczająco domyślny — komórka pęczniała od Jonaszowych ponagleń, i naprawdę
zaczęło mi być głupio, więc koniec końców w piątek zaparłem się, postanowiłem wszystko
zostawić i nadłoŜyć piętnaście kilometrów na objeŜdŜanie zawalonego wiaduktu, Ŝeby
wreszcie do tych cholernych Marek dotrzeć, wywiązać się z obietnicy, no i, nie będę udawać
altruisty, zdobyć przy tym sławę, która ustawi mnie w nowym fachu.
I wtedy aniołowie na chwilę spletli raz jeszcze drogi mojego Ŝycia — to oczywiście jej
określenie — z Renatką, moją pierwszą wielką i nieskonsumowaną w swoim czasie miłością,
jeszcze z liceum. Nieskonsumowaną, bo ostatnie, co mogło kręcić najlepszą laskę w lic, to
fatalnie ubrany i zupełnie niewysportowany okularnik ze skłonnością do baraniego
rozmarzania się i pisania wierszy. Najlepszą laskę w lic kręciło to samo, co od zawsze kręci
wszystkie najlepsze laski ze wszystkich klas — kasa. DuŜo kasy. Peweksy, ekstra gablota i
szpan. ToteŜ kiedy w jakiś czas po maturze dotarła do mnie wiadomość, Ŝe moja wielka
miłość wyszła za właściciela jakiejś hurtowni, czy całej sieci hurtowni, nic mnie w tym nie
zdziwiło.
Ale to było dawno. W piątek, kiedy juŜ aniołowie spletli, co mieli do splecenia,
dowiedziałem się, Ŝe pieniądze to tylko pułapka, Ŝycie Ŝony biznesmena jest obrzydliwie
prozaiczne, on sam to duchowe zero, a jego znajomi w ogóle do niczego. Właściwie Renatka
miała o swoim hurtowniku tylko jedną dobrą wiadomość do przekazania — Ŝe samolot z
Frankfurtu ląduje dopiero w niedzielę późnym wieczorem. Po następnym drinku poŜaliła się,
Ŝe takie Ŝycie po prostu ją dusi (dyskretna łezka, trzepocząca u rzęsy), a przecieŜ, choć
oczywiście nie jest juŜ taka piękna, to chyba wciąŜ jeszcze do czegoś się nadaje i chyba coś
jej się, jasna cholera, więcej niŜ tylko niańczenie dzieci, naleŜy od Ŝycia. Po prostu nie
wypadało się nie zgodzić.
No dobra, wiem, co sobie o mnie w tej chwili myślicie. W ten poniedziałkowy poranek, po
telefonie Jonasza, pewnie przyznałbym wam rację bez chwili wahania. Gdyby ktoś wtedy
spojrzał na mnie krzywo, to z płaczem i skruchą wyznałbym jeszcze, by się pogrąŜyć we
własnych oczach juŜ do końca, Ŝe bez cienia zaŜenowania pozwalałem jej płacić we
wszystkich odwiedzonych w ten weekend pubach, klubach i dyskotekach. W tej chwili nie
czuję się z tym szczególnie źle, niby kto inny miałby płacić i czym? Zresztą, jak powiada
Pismo (choć moŜe niezręcznie je cytować przy tej okazji): „godzien jest robotnik zapłaty
swojej”. Ale w ten poniedziałek świadomość stoczenia się do roli weekendowego utrzymanka
dodatkowo powiększała cięŜar, jaki stanowiło dla mego sumienia niewywiązanie się po raz
kolejny juŜ z uroczyście danej koledze obietnicy. Jazda do sklepu Jonasza stała się, Ŝe uŜyję
mądrej frazy, imperatywem kategorycznym.
Resztki rozsądku wymogły na mnie tyle, Ŝeby przed wyjściem uspokoić rozhuśtany Ŝołądek
jajecznicą. Rozgrzałem na patelni tłuszcz, wbiłem nań pierwsze jajko, potem drugie — cała
kuchnia wypełniła się smakowitą wonią. Sięgnąłem po trzecie jajko, wbiłem je obok dwóch
pierwszych i ledwie zdąŜyłem dobiec z patelnią do kibla, zanim dojmujący smród nie
przyprawił mnie o atak torsji.
Zignorowałem ostrzeŜenie.
Kiedy zawiązywałem buty, pękło sznurowadło. PoniewaŜ na kacu trudno się długo schylać,
zwłaszcza w płaszczu, celem dokonania całej skomplikowanej operacji z wywleczeniem,
związaniem na supeł i ponownym nawleczeniem sznurówki, usiadłem na podłodze.
Potrąciłem przy tym plecami regały. Gruba ksiąŜka w sztywnej oprawie, której na pewno tam
nigdy nie kładłem, zsunęła się z najwyŜszej półki i przydzwoniła mi w głowę, przy czym
ostry kant okładki przejechał precyzyjnie i bardzo boleśnie po skrzydełku nosa.
Zignorowałem takŜe i to. Moja determinacja, by wreszcie dotrzeć do Marek i uratować
Jonasza przed bankructwem, była niewzruszona.
Załzawiony, trąc lewą ręką obolały nos, wyprowadziłem Srebrnego Szerszenia spod
podwórkowej wiaty. Felga przedniego lewego koła była wgięta na kształt ptasiego dzioba —
najwyraźniej gdzieś nieźle przyłoŜyłem o krawęŜnik, choć dałbym sobie rękę obciąć, Ŝe
czegoś podobnego nie mógłbym nie zauwaŜyć.
To nic, pomyślałem sobie. Mechanika mam akurat po drodze.
Samochód nie chciał zapalić. Uparłem się. Kiedy zirytowani moimi próbami sąsiedzi zaczęli
juŜ otwierać okna i zawisać znacząco nad parapetami, wyeksploatowany do granic silnik
ustąpił wreszcie przed moją determinacją, kichnął, zawył i w kilka chwil zasnuł całe
podwórko gęstwą siwego dymu. Odjechałem, ścigany wściekłymi spojrzeniami.
Policjant na rondzie, widziałem to wyraźnie, odwrócił się nagle, jakby coś go tknęło — tak
Ŝe jego wzrok padł akurat na mój samochód, na ledwie siedzący w oprawie prawy reflektor,
rozciapcianą oponę i skrzywioną felgę. Zrobił krok w stronę ulicy i zdecydowanym
machnięciem uzbrojonej w lizak ręki wyłuskał mojego „Srebrnego Szerszenia” ze strumienia
samochodów. Było za późno, Ŝeby cokolwiek zrobić; wjechałem posłusznie na placyk
pośrodku ronda, przy okazji prezentując zdumionym oczom stróŜa porządku rozległe
wgniecenie lewych tylnych drzwi i błotnika. Zaczęło we mnie narastać niejasne przeczucie,
Ŝe wpakowałem się w kłopoty.
— Prawo jazdy, dowód i ubezpieczenie — powiedział. Nawet nie był wrogo nastawiony,
zresztą nie było to potrzebne. — Co to jest? Ksero?
Popatrzyłem na niego bezradnie.
— Gdzie pan ma oryginał?
— Aaa… w firmie mi powiedziano, Ŝe wystarczy ksero. Zapomniałem powiedzieć, Ŝe mój
„Srebrny Szerszeń” był słuŜbowym samochodem jednej zaprzyjaźnionej firmy; dzięki temu w
ogóle jeszcze było mnie na niego stać. W związku z tym oryginał ubezpieczenia musiał tkwić
w jakimś skoroszycie, na wypadek kontroli skarbowej.
— Ksero musi być potwierdzone. — Pomachał kartką z lekcewaŜeniem. — Panie, takie coś
to ja sobie mogę zrobić w minutę. Zasłonię karteczką, dopiszę inne nazwisko, i juŜ. No nie?
Odczekał chwilę, Ŝeby moje milczenie wybrzmiało odpowiednio dobitnie, po czym
zainteresował się światłami wozu.
— Mam to wyjąć? — pokazał na reflektor. — PrzecieŜ on zaraz wypadnie.
Tak się wydawało juŜ rok temu i dotąd jakoś nie wypadł. Ale wolałem się powstrzymać od
polemik. Z wolna zaczęła do mnie docierać groza sytuacji: jeŜeli mi teraz zabiorą samochód,
to koniec. Szansę na znalezienie jakiejkolwiek uczciwej pracy spadają do zera.
— Za sam brak ubezpieczenia powinienem od razu zabrać dowód i odholować wóz na
policyjny parking. Pan stanowi ewidentne zagroŜenie dla ruchu drogowego. — Teraz z kolei
zainteresował się tylnym zderzakiem. Przyznaję, Ŝe był trochę oderwany i przekrzywiony, ale
w gruncie rzeczy trzymał się całkiem dziarsko. Tylko tak wyglądał jakby miał zaraz odpaść.
— Niech pan włączy lewy migacz… prawy… krótkie światła… No, jeszcze ma pan
przepalone długie w prawym reflektorze…
— Właśnie jechałem do warsztatu… — Niemal fizycznie czułem, jak ulatniają się gdzieś
resztki mojej osobistej godności. — Wie pan, ja jestem dziennikarzem. Muszę mieć
samochód do pracy… No, po prostu nie stać mnie na nowy wóz.
— A co mi pan tu! Niesprawny samochód, brak ubezpieczenia… Ja mam regulamin, ja tu
juŜ powinienem ściągać wóz holowniczy i pisać wniosek na kolegium. Silnik ile ma lat?
Sprawdzimy spaliny?
Ciekawe, Ŝe nawet nie spytał mnie, czy mam waŜny przegląd. Wiedział doskonale, Ŝe tak, i
wiedział teŜ, jak się ten papier załatwia i ile jest wart. Znowu odczekał chwilę, Ŝeby ten
ostatni, dobijający cios naleŜycie wybrzmiał, potem raz jeszcze obrzucił mój wehikuł
spojrzeniem pełnym politowania i odszedł pokonferować z kolegą. Rozmawiali przez chwilę,
widziałem, jak tamten drugi wybucha śmiechem i lekcewaŜąco macha ręką.
Nawet w tym stanie potrafiłem sobie wyobrazić dalszy rozwój wypadków. Coś we mnie
pękło. Przymknąłem oczy i tknięty nagłym impulsem powiedziałem cicho, ale wyraźnie i
dobitnie:
— Nigdzie nie jadę. Odstawiam samochód do warsztatu i wracam do domu. Powiem
Jonaszowi, Ŝeby się wypchał. W ogóle nie będę odbierał jego telefonów. Obiecuję.
Przysięgam na wszystkie świętości: wracam do domu i koniec.
Kiedy otworzyłem oczy, policjant wracał właśnie z nieprzeniknioną miną i moimi papierami
w ręku. Patrzył na mnie przez chwilę.
— No więc co pan proponuje?
Miałem ochotę wyskoczyć z samochodu i ucałować go w oba policzki.
* * *
A zaczęło się wszystko od tego, Ŝe ksiądz Muchomorek przejął „Gazetę Narodową”, ostatnie
miejsce, gdzie miałem stałe zaczepienie. Właściwie, Ŝeby być ścisłym, wykupiła je firma
oficjalnie z holdingiem Radia Alleluja niezwiązana, zbudowana na bazie jakiejś toruńskiej
rzeźni, ale było tajemnicą poliszynela, Ŝe rządzą tam jego ludzie. Rządzili zresztą całkiem
nieźle, skoro udało im się wykupić kilkanaście innych, równie podupadających przetwórni,
przekształcić je w holding „Polskie Mięso” i wprowadzić na giełdę. Po czym nowa spółka
giełdowa jako kierunek ekspansji wybrała media, a moja gazeta, jako najbardziej
opiniotwórczy organ prawicy, poszła na pierwszy ogień. Co oznaczało, między innymi, Ŝe z
jej łamów będą musiały zniknąć teksty niejakiego Rafała Aleksandrowicza.
Sam fakt, Ŝe o szefie tego całego przedsięwzięcia mówiłem „ksiądz Muchomorek”,
wystarczył, by uznać mnie za osobę zdecydowanie w piśmie niepoŜądaną. Oczywiście,
nazywali go tak wszyscy, ale to nie stanowiło Ŝadnego usprawiedliwienia — „wszyscy” nie
byli prawymi Polakami–i–katolikami, a w nowej Muchomorkowej gazecie narodowej
pracować mogli tylko tacy. Prawemu Polakowi–i–katolikowi zaś nazwanie księdza
Grzybowskiego „księdzem Muchomorkiem” nie przeszłoby przez gardło. Nie przeszłoby mu
nawet nazwanie go księdzem Grzybowskim. Prawy Polak–i–katolik mówił: „Ojciec
Dyrektor”. Głosem ściszonym i pełnym szacunku. Nigdy inaczej.
Dawno temu, kiedy jeszcze Ojciec Dyrektor był przez wszystkich uwaŜany za folklor i
margines polskiego katolicyzmu, „Gazeta” postanowiła zrobić o nim obiektywny materiał na
dwie kolumny i wysłała z tą sprawą do Torunia właśnie mnie. Zdołałem dotrzeć tylko do
furty, jak nazywano tam przegrodzone wysoką barierą pomieszczenie, przypominające
katolicki komisariat, przez które wchodziło się do, obwarowanej niczym zamek w Malborku,
siedziby Radia Alleluja. Najpierw długo przedzierałem się przez tłum dewotek, potem jakiś
młody ksiądz wypytywał mnie dobry kwadrans o cel przybycia i personalia. Odpowiadałem,
bo wydawało mi się, Ŝe rozmawiam z człowiekiem, który coś moŜe. Swój błąd zrozumiałem
dopiero wtedy, gdy na Furtę zeszły, przywołane przez niego, dwie panie w sile wieku,
traktujące młodego księdza z czułą pobłaŜliwością, jakby miały go zaraz wziąć na ręce i
przytulić do potęŜnych biustów. Popatrując ku mnie drwiącym wzrokiem osób, które nie
dadzą się zwieść Ŝadnemu wrogowi, Muchomorkowe aktywistki zasypały mnie gradem
podejrzliwych pytań, począwszy od zawodu i miejsca zamieszkania mojego dziadka, a
skończywszy na mojej ocenie bieŜących wydarzeń politycznych. JuŜ po paru minutach
wiedziałem, Ŝe oblałem egzamin i Ŝe z wywiadu nic nie będzie.
Coś tam jednak mimo wszystko o Muchomorku pisałem. Mój dorobek był na tyle skromny,
Ŝe nic złego mnie nie spotkało. Ale jednak na tyle wymowny, Ŝe o mojej dalszej pracy w
przywróconej prawdziwemu patriotyzmowi „Gazecie Narodowej” nie było nawet mowy.
— A gdzie jest Aleksandrowicz? — spytał naiwnie Prorok w kilka dni po wprowadzeniu się
do redakcji nowego kierownictwa. Nasłana sekretarka, podobno zaufana szefów „Polskiego
Mięsa”, popatrzyła na niego przejmująco i głosem, udatnie naśladującym padalcowatą
troskliwość Ojca Dyrektora, powiedziała:
— Panie Tomku… Musimy się wszyscy za niego modlić.
Wiem o tej rozmowie, bo dwa tygodnie później, kiedy okazało się, Ŝe trzeba się modlić
takŜe za Proroka, wysuszyliśmy wspólnie na pociechę parę piw na wyliniałym skwerku za
byłym Dworcem Głównym. Pod chmurką, bo bezrobotnych dziennikarzy nie stać na
knajpianą marŜę.
Oczywiście, kaŜdy wie, Ŝe w Warszawie, gdziekolwiek spluniesz, masz osiemdziesiąt
procent szans trafić w oko bezrobotnego dziennikarza. Ale bezrobotny dziennikarz z gazety
prawicowej to przypadek jeszcze bardziej beznadziejny niŜ jakikolwiek inny. Polityczna
poprawność narzuca w tej branŜy ruch jednokierunkowy: do prawicowego pisma moŜesz
przyjść skąd wola, ale z niego droga wiedzie juŜ tylko do pisma jeszcze bardziej
prawicowego. A poniewaŜ wszystko, co bardziej prawicowe od „Gazety Narodowej”, było w
rękach księdza Muchomorka juŜ od dawna, pozostawał nam z Prorokiem tylko ten wyliniały
skwerek.
— Zostanę pustelnikiem — oznajmił Prorok przy piątym piwie. — Jak jeden mój znajomy.
Od pięciu lat mieszka w eremie w Puszczy Świętokrzyskiej, z ludzi widuje tylko
pielgrzymów, a całą duszą jest tam… Jakby juŜ za Ŝycia w raju — rozmarzył się.
— A ja się stoczę i zostanę dziadkiem śmietnikowym — teŜ juŜ piłem piąte piwo. — Będę
pić denaturę i segregować odpady. I kaŜę na siebie mówić: pan z recyklingu.
Nie powiem, to wcale nie był taki zły pomysł na Ŝycie, a bliskość Dworca Centralnego
czyniła go jeszcze bardziej atrakcyjnym, i zapewne skorzystałbym z okazji, gdyby nie męska
duma. Akurat taki to był moment w moim Ŝyciu — zdecydowanie nie chciałem, by
wyglądało, Ŝe wystarczy się ze mną rozwieść, a zaraz się załamuję i ląduję w rynsztoku.
— Pieprzyć wszystko, z Muchomorkiem na czele. Przełamiemy złą passę — obiecałem przy
goleniu swojemu odbiciu i Ŝeby powstrzymać nieuchronną moralną degrengoladę, rzuciłem
się w wir chałtur: horoskopy dla prasy kobiecej, foldery o Integracji Europejskiej, analizy dla
jakiegoś komitetu rozwoju rolnictwa, sam juŜ nie pamiętam co. Ale z chałturami jest jak z
obiadem w szpanerskiej knajpie: więcej się człowiek zmęczy, niŜ naje. Musiałem wymyślić
coś nowego, i to szybko.
OtóŜ postanowiłem — nie śpij, drogi czytelniku, właśnie dochodzę do sedna sprawy —
porzucić niewdzięczną Ŝurnalistykę i zająć się pijarem. Czy muszę wam to tłumaczyć?
Dobrze. Widzieliście kiedyś złachanego pijarowca, zagonionego między jedną konferencją a
drugą, zmuszonego wysłuchiwać godzinnego ględzenia róŜnych prezesów i dyrektorów, Ŝeby
wreszcie móc się dopchać do paru nędznych kanapek z kateringu i cienkiego wina w
plastikowym kieliszku? Oczywiście, Ŝe nie. Pijarowiec stoi po drugiej stronie stołu, do
którego ciśnie się dziennikarska tłuszcza, nosi elegancki garnitur i uśmiecha się godnie oraz
wyrozumiale. Pijarowiec wyłuskuje z tej tłuszczy wybrańców, dla których przywoła
skinieniem dłoni urodziwą hostessę z reklamówką pełną giftów, dociąŜoną solidnym
łyskaczem albo co najmniej francuskim winem. Pijarowiec szerokim gestem stawia w knajpie
na VATowską fakturę dla swojej agencji albo wprost na rachunek zleceniodawcy. Pijarowiec
jest istotą po prostu stojącą od dziennikarza wyŜej.
Jak się dostać pomiędzy istoty wyŜsze? Zabrałem się za dokumentowanie tematu.
Teoretycznie najłatwiej było się załapać do którejś z sieciówek, czyli do polskiego oddziału
zachodniej firmy pijarowskiej. Od ich pracowników nie wymaga się niczego, a juŜ najmniej
jakichkolwiek kwalifikacji, pomysłowości czy skuteczności. Sieciówkom wszystko to zwisa,
bo i tak mają zagwarantowane milionowe zlecenia od innych firm ze swojej grupy
kapitałowej; zlecenia, których sposób zrealizowania nie ma znaczenia, gdyŜ i tak słuŜą tylko
do wyprowadzania zysków z Polski do krajów o rozsądniejszej stopie opodatkowania.
Oczywiście tak kusząca i niewymagająca synekura nie mogła nie zostać z punktu obsiedziana
Zgłoś jeśli naruszono regulamin