Ziemkiewicz Rafał A. - Pajęczyna.pdf

(142 KB) Pobierz
Ziemkiewicz Rafał - Pajęczyna
Ziemkiewicz Rafał
PajĘczyna
Z „Science Fiction” nr 7 – sierpień 2001
Dopokądże dobrym nagrody,
złym kary odkładasz, Boże?
Wacław Potocki
Ciemne, ciężkie jak ołów chmury zawisły nisko nad dachami wieżowców, nad Wzgórzem Czaszki,
niemalże dotykając ich napęczniałymi brzuchami. W rozżarzony piec dnia wdarł się niespodziewanie
chłodniejszy powiew. Zapachniało wilgocią.
Nadciągała burza.
Spod półprzymkniętych powiek dostrzegł na tle nieba zbliżającego się legionistę w wysokim hełmie.
Żołnierz poruszał ustami, mówił coś, pochylony, ale wydobywające się spomiędzy jego warg dźwięki były
dla Rawana tylko szelestem. Nabrał głęboko powietrza; jego ciałem szarpnęły ostre nitki bólu, aż jęknął, a
do oczu napłynęły mu łzy.
Wszystko zaczęło się od filmu, przekazanego nocnej redakcji przez ludzi z zespołu reporterów telewizji.
Rawan pamiętał, jak Jasekas, gdy przeglądali tę taśmę po raz pierwszy, nie odrywając wzroku od ekranu
przełknął ciężko ślinę i, drżąc z przejęcia, z przydechem oznajmił:
- O, w mordę...
Była głęboka noc, miasto chwytało oddech po upalnym dniu. W taki skwar, gdy pustynny wiatr strącał
ptaki z nieba, nocny dyżur w redakcji przestawał być pańszczyzną, a stawał się dobrodziejstwem.
Rawan milczał, zafascynowany. Wreszcie obiektyw kamery uciekł gdzieś w górę, obraz pociemniał i
ustąpił miejsca bezładnemu śnieżeniu. Jasekas powoli, niczym dokonujący rytualnego mordu starożytny
kapłan, wyciągnął przed siebie rękę z pilotem i ruchem palca jeszcze raz przywołał zmarłych na ekran.
Poharatane trupy poderwały się gwałtownie i zaczęły tańczyć w śmiesznych podrygach wokół rozbitego
samochodu, wsysając do brzuchów czerwone rozbryzgi z jego karoserii i z asfaltu. Potem, opuszczając lufy
pistoletów maszynowych, wskoczyły do wozu, który nic czekając nawet, aż cudownie zmartwychwstali
podomykają drzwi, szarpnął się do tyłu i oderwał od burty policyjnego furgonu, wyskakując na chwilę z
kadru. Jasekas leniwym ruchem palca przywrócił normalny bieg czasu. Znowu: limuzyna Barabasza
wyjeżdża zza rogu, wbija się w blokujący przejazd furgon, wyskakuje obstawa, pierwszy strzał... Jak na
filmie.
Nie, różniło się to zasadniczo od najlepszych nawet filmów, i właśnie dlatego Jasekas i Rawan wpatrywali
się w ekran z taką fascynacją. Ludzie, koszeni seriami policyjnych karabinków. umierali naprawdę. Na
asfalt ulicy i połyskujące lakierem blachy tryskały krople prawdziwej krwi, a szarpane wielkokalibrowymi
kulami ciała nie stanowiły popisu charakteryzatorów. Jakimś drobnym fragmentem świadomości Rawan
zarejestrował myśl, że wysiłki wszystkich twórców kryminałów nigdy się na nic nie zdadzą, że tego po
prostu nie można zagrać, nic można udać - tego konwulsyjnego trzepotu rąk, próbujących poniewczasie
odpędzić nadlatujące pociski, rozpaczliwych skurczów mięśni, jakby konający człowiek już rozpadł się na
nie powiązane ze sobą tusze, z których każda próbuje uczepić się życia, zatrzymać uciekającą krew,
powstrzymać wszechogarniający chłód... Patrzył, przygryzając w przejęciu wargi, jak w smugach
reflektorów jeden z zastrzelonych osuwa się po błotniku, pośród wykwitających na karoserii wianuszków
blaszanych zadr. Jak smaruje wypolerowany lakier śluzowatą, krwistogównianą mazią; jak poruszają się
jego usta - Rawan nieomal słyszał ten krzyk, charkot, choć ogłuszony gwałtowną palbą automatyczny
mikrofon wideokamery nie zarejestrował niczego oprócz stłumionego gwizdu. Patrzył i robiło mu się coraz
bardziej gorąco, ale nie potrafił oderwać wzroku. Nie umiał. Jak kiedyś, dawno, dawno temu, gdy pękła mu
w ręku szklanka, tnąc głęboko skórę i mięśnie. Matka krzyczała, a on, niezdolny drgnąć, trzymał
rozchlastaną dłoń przed twarzą i tylko poruszał palcami, wpatrując się we własne, odsłonięte nagle wnętrze,
czerwone, śliskie i niesamowite - grzebał w nim paluchem i nie mógł przestać, póki się wreszcie nie
zerzygał. Dokładnie tę samą niemożliwą do zwalczenia fascynację odczuwał teraz.
- Ale jatka - powiedział wreszcie swoim normalnym (przynajmniej miał taką nadzieję) głosem, gdy
spektakl ponownie dobiegł końca.
Jasekas delikatnym uderzeniem palca w klawisz pilota zgasił ekran, i, okręciwszy się na fotelu, sięgnął po
swoje piwo. Upił przez zęby kilka łyków, po czym, przechylając na bok głowę, stwierdził:
- Podobno taki jeden, z drugiej strony wozu, dostał dokładnie w oko. Urwało mu pokrywkę czerepu. Ale
chłopcy się zgapili.
- No - podjął Rawan, zastanawiając się nad czymś. - I tak mają niezły klip do programu.
- Zdjęli im - Jasekas pokręcił głową, na jego nalanej twarzy pojawił się uśmieszek politowania. - Co ty,
trochę to zbyt realistyczne, nie uważasz?
Przydałoby się trochę realizmu. Coś, żeby ludźmi naprawdę trząchnęło. Popatrz: ile lat ten gość zatruwał
życie całemu miastu? Ile ma na sumieniu? Prawie każdy o nim słyszał. Teraz pokazujemy, albo robimy
fotoreportaż z realistycznym opisem, jak jego krwawych bandziorów dosięga sprawiedliwa zemsta z ręki
cesarskiej policji. Obywatele, przeżywając normalną, relaksową porcję gwałtu i okropności, zarazem
rozładowują swój lęk, doznają nasycenia zemstą, utwierdzają się w szacunku dla sprawiedliwości i zaufaniu
do Sanhedrynu...
- Rawan - ściągnął go na ziemię Jasekas, wciąż uśmiechając się z politowaniem - a ty jesteś pewien, że
aktualna linia "Gazety" to jest, że Sanhedryn cacy, czy że może już be? Hę?
- No, trzeba by to oczywiście uzgodnić z Hedanem -Rawan nie zamierzał się rozstawać z pomysłem.
- Dobra, pouzgadniaj sobie, to twoja sprawa. Co do mnie, to zaraz siadam do klawiatury i robię półtorej
szpalty o zatrzymaniu Barabasza, z jednym zdjęciem i bez żadnych cudów.
- Posłuchaj - spróbował jeszcze raz. - Masz tyle świetnych stopklatek z bebechami tych jego goryli.
Wiesz, co się dzieje w mieście, w niektórych dzielnicach strach z domu wyjść. To jest jakaś metoda
poprawiania nastrojów, a poza tym, to by było coś nowego, rozumiesz? Gazety codzienne nigdy nie
drukowały splatterowych kawałków. Spróbujmy, to może zaskoczyć!
- Albo nie - wzruszył ramionami Jasekas. - Jeżeli chodzi o mnie, to żadnych eksperymentów. A Barabasz
w szpiglu wisi na moim nazwisku i będzie zrobiony na fuli standard, zero cudów. Zresztą i tak nie ma
czasu, żeby cokolwiek konsultować, za dwie godziny numer schodzi do składu...
- Odstąp mi to - zaproponował bez nadziei. Jasekas nawet na niego nie spojrzał. - Za najbliższy reportaż -
dodał po chwili. Jasekas podniósł na moment oczy: Tylko na moment.
- Wiesz co, pająku? Zajmij się lepiej tym swoim Wielkim Cieślą i telefonami do redakcji. Za dwie
godziny...
- ...numer schodzi do składu. Nie bój żaby, ja ten szajs piszę w minutę osiem - przerwał mu Rawan, wciąż
nie mogąc przeboleć, ze taka okazja przechodzi mu koło nosa.
Hedan, bezpośredni szef publicystów, wcisnął mu Galilejczyka głównie dlatego, że nikt inny nie miał
chęci się tym zajmować. I pewnie; zbliżało się kilkudniowe święto Paschy, tradycyjny czas zamieszek i
wrzenia przedmieść, policji udało się nakryć Barabasza, Partia Demokratyczna była w przededniu
konwencji wyborczej, Partia Pluralistyczna leciała w sondażach na zbity pysk, aż huczało od pogłosek o
tarciach między Procuratorem a Herodem; odwołanie Piłata i zastąpienie go kimś sensowniejszym zdawało
się już tylko kwestią czasu... Było o czym myśleć i o czym pisać. I akurat w takim gorącym okresie
wyskoczył nie wiadomo skąd jakiś nieszczęsny prostaczek, cieśla z Galilei, któremu nagle zwidziało się
zostać prorokiem. Żeby jeszcze tylko prorokiem. Mesjaszem!
Niby nic specjalnego; w Jeruzalem mesjasze pojawiali się z dużą regularnością co parę lat. Jak dotąd
jednak nie było wśród nich persony równie absurdalnej i w pierwszej chwili Rawan uznał, że w ogóle nie
powinno się zwracać na szaleńca uwagi. Zwłaszcza że, ośmieszając swą osobą różne miejscowe tradycje,
działał raczej na szkodę faryzeuszy z Partii Pluralistycznej, oni też zresztą stali się z miejsca jego głównymi
przeciwnikami. W interesie "Gazety" było więc - uważał - jeśli nie okazywać Galilejczykowi sympatię, to
przynajmniej zachować wobec niego życzliwą neutralność.
Ale rada programowa redakcji uznała inaczej i zgodnie z redakcyjnym obyczajem kazała sekretariatowi
zlecić komuś prowadzenie Galilejczyka. Sekretariat z kolei zlecił to Hedanowi, a Hedan wybrał do tej
zaszczytnej funkcji redakcyjnego młodego-zdolnego, zapełniającego dział telefonów do redakcji.
Redakcyjny młody-zdolny nie miał już, niestety, na kogo tej zaszczytnej funkcji przewalić.
Późną nocą, gdy Noemi spała już smacznie, usiadł w swoim gabinecie, zapalił papierosa i zaczął
przeglądać materiały o Galilejczyku. Takie było dla Rawana pierwsze poważne spotkanie z Joszuą, po
którym musiał zmienić zdanie na jego temat.
To, co potem mówił Jasekasowi, nie było kłamstwem. Naprawdę było mu tego cieśli żal. Ot, jakiś naiwny
idealista, który wdał się, samemu o tym nie wiedząc, w wir politycznej walki. Walki, której oczywiście nie
mógł rozumieć, i w której na dłuższą metę nie miał szans. Dla pospólstwa mógł być na krótki czas
bohaterem, ale pospólstwo schodziło ze sceny dziejów nie pozostając w niczyjej pamięci. I ten sam los
musiał spotkać Joszuę. Ale to, że było mu Galilejczyka żal, wcale nie oznaczało, że zamierzał się nad nim
litować. Z pozoru nieszkodliwy wariat, opowiadający bajeczki o winnicach, pannach z lampami,
marnotrawnych synach i kim tam jeszcze - gdy twierdził, że przynosi miecz, mówił prawdę.
Rawan chciał, żeby jego i Noemi dzieci żyły już w Europie, a nie, jak on, w skansenie. Żeby dziedziczyły
piękno posągów i heksametrów, potęgę greckiej filozofii oraz rzymskiego prawa - zamiast czosnkowego
zaduchu świątyni. Galilejczyk zagrażał temu nie mniej niż zapatrzeni w swe święte księgi faryzeusze z
Partii Pluralistycznej. Może nawet bardziej; tamci, Ortodoksyjni i wyniośli, mieli swoich wyznawców i nie
zdobywali nowych. Galilejczyk mówił do biedoty jej językiem, litował się nad losem upośledzonych,
chodził boso, w samodziałowej szacie i żywił się przaśnymi plackami... Taki facet jak on mógł porwać
tłum, ledwie trzymany w posłuszeństwie przez cesarskie legie, i rozgrzać nacjonalistyczne emocje. W
zawsze skłonnej do niepokojów prowincji musiałoby się to fatalnie skończyć.
Bez względu na intencje, z jakimi gromadził wyznawców, był dla Rawana wrogiem. Wrogów można
darzyć pewnym sentymentem, ale trzeba z nimi walczyć.
Jak z tobą walczyć, Galilejczyku?, zastanawiał się, przepatrując spisane kazania i przypowieści Joszui. W
co uderzyć? Grać argumentami czy emocjami? Odwoływać się do zdrowego rozsądku czy do instynktów?
Przygnieść nawałą nienawiści czy ośmieszyć z cienką ironią?
Nigdy nie chodzić pod prąd, przypomniał sobie jedno z mozolnie odkrywanych praw, rządzących
propagandą. Nie zawrócisz rzeki kijem, ale możesz pokierować nią tak, by wpadła w inne koryto.
Galilejczyk mówił rzeczy nazbyt odmienne od tych, do których przyzwyczaili się mieszkańcy Palestyny.
Odmienność może wywołać albo zainteresowanie, albo śmiech. Niech powoduje to drugie.
Materiału było sporo; pojedyncze zdania Joszui same w sobie brzmiały czasem jak dowcipy kogoś
chorego na manię oryginalności. Wyszukiwał starannie takie kawałki, wynajdywał miejsca wieloznaczne,
dające się odpowiednio skomentować, przygotowywał sobie - na wypadek, gdyby przyszła potrzeba rąbnąć
z grubej rury - wypisy z różnych wejść Galilejczyka na śliskie tematy, gdzie w ostatecznej potrzebie można
było coś przyciąć, przekłamać słowo albo dwa. Motłoch potrzebuje kogoś czcić, potrzebuje kogoś
nienawidzić - a już niczego nie uwielbia bardziej niż poniżenia i skopania kogoś, kogo dopiero co kochał i
słuchał jak samego Boga. Przy odrobinie szczęścia i zręczności Rawan miał szansę uzyskać ten sam efekt u
wyznawców nowego mesjasza.
Przelatywał wzrokiem kolejne wypowiedzi Joszui, zapisując wybrane fragmenty do różnych kartotek w
programie katalogującym - machinalnie, rutynowo, nie przykładając do tej służbowej dłubaniny większej
uwagi. Jego myśli błąkały się daleko, hen, pośród strzelistych budowli, rozległych amfiteatrów i
kolorowych świateł odległego od Palestyny o całe dziesięciolecia Wiecznego Miasta.
Wa-riat-Ra-wan-wa-riat-Ra-wan-wa-riat-Ra-wan -szeptały zegary.
Ostatnie słowa Jasekasa znaczyły mniej więcej tyle, co "kaktus mi na ręku wyrośnie, zanim dostaniesz
jakiś reportaż." Może nie byłoby to aż tak wkurzające, gdyby nie fakt, że stanowiło prawdę. Taka leniwa
cielęcina jak Jasekas dostawała do samodzielnego rozpracowania brawurowe zatrzymanie krwawego
gangstera, od paru lat terroryzującego całą prowincję; trupy, strzelanina, zasadzka - czysty samograj. A
Rawan wystukiwał do numeru telefony od społeczeństwa.
Wiedział, naturalnie, że Jasekas ten temat zarżnie. Jasekas zarzynał każdy temat. Nie, żeby nie potrafił,
po prostu nie chciało mu się wysilać przy takich głupstwach, jak polityka czy życie codzienne Jerozolimy.
Był stworzony do wyższych celów i dziennikarskie bieżączki tłukł na odwal się, ani je czytając, byle
zarobić na życie. Poza własną poezją interesowała go jedynie pornografia.
Interesowało go także jeszcze piwo. Po wyjściu z "Gazety" zachodził przeważnie do pobliskiej kawiarni,
zawinszować sobie parę szklanic na wchodzącym w uliczny trotuar tarasie. Rawan też tam lubił zaglądać,
jak zresztą prawie cała redakcja - oprócz szefów, szefowie mieli swoje lokale i odpowiednie do ich pozycji
towarzystwo. Pod wieczór, gdy żar gasł, a po ciele rozlewało się wraz z napitkiem błogie rozleniwienie,
prowadziło się tam przy piwie najlepsze rozmowy. Ciekawa rzecz, gdy Jasekas pisał, było to drewno i
drętwota, ale mówić potrafił wspaniale.
Chyba tym właśnie zdobył przyjaźń Rawana, o ile oczywiście coś takiego istniało. W świecie Rawana
brakowało przestrzeni dla przyjaciół, zbyt wiele jej zajmowali rywale. Jasekas nie należał przecież do
wyjątków. Gdziekolwiek Rawan sięgał, wszystkie lepsze miejsca zapchane były różnymi zawalidrogami,
różnymizasłużonymi - ustosunkowanymi - rekomendowanymi, z których każdego bez trudu zawiązałby na
supeł, gdyby tylko pozwolono mu pokazać, ile jest wart.
- Jeżeli czujesz się sfrustrowany tempem swoich awansów - mówił Hedan - to lepiej się gdzieś
przeprowadź. Tutaj potrzebni są ludzie, którzy porządnie pracują, dzień w dzień, metodycznie i rzetelnie, a
nie tacy, którym roją się błyskotliwe kariery. Wbij sobie do głowy raz na zawsze: zanim zaczniesz na tyle
dużo znaczyć w dziennikarstwie, żeby móc się wdać w dużą politykę, upłynie naprawdę mnóstwo czasu.
Musisz go wykorzystać na naukę. Nie ma innej drogi. Czy to jest jasne?
- Tak - burknął Rawan niechętnie, zastanawiając się intensywnie, która to swołocz obrobiła mu tyłek. -
Jasne.
Z kim rozmawiał nieopatrznie, idiota, o tych sprawach? Nie potrafił sobie w tej chwili przypomnieć.
Hedan uśmiechnął się i nieoczekiwanie poklepał go po ramieniu. - W porządku - rzekł znacznie
łagodniejszym tonem.
- Niepotrzebnie się czujesz sfrustrowany. Jeżeli chcesz wiedzieć, to ja sam postanowiłem, że będziesz
zajmować się telefonami. I ja zdecydowałem się przypisać właśnie tobie tego prostaczka z Galilei.
Uważasz to za zepchnięcie na boczny tor, prawda?
- Od tego jest w redakcji młodzież, żeby miał kto robić takie rzeczy - mruknął Rawan.
Hedan sięgnął po papierosa, chociaż w pokoju publicystów i tak nie bardzo już było czym oddychać.
- I tu się mylisz - twarz przełożonego rozpromieniła się powoli, jak zawsze, kiedy miał okazję do
wygłoszenia kazania. - Te notki, które ci dałem, są ważniejsze od artykułów. Rozumiesz? Artykuł może
nawet trafić komuś do przekonania, ale na pewno nikt go nie zapamięta ani nie opowie drugiemu. A to, co
ludzie biorą za wypowiedzi innych, podobnych im - obywateli miasta, jest znacznie chętniej przyjmowane i
powtarzane. Wiesz, co tworzysz w tym dziale? Obiegowe sądy, gówniarzu - ostatnie słowo zabrzmiało
raczej pieszczotliwie niż obelżywie. – A obiegowe sądy to właśnie to, na czym opiera się tak zwana opinia
publiczna, która po odejściu bogów zajęła ich miejsce. Robisz te telefony po to, żeby mądrzący się w
biurze albo na targu półinteligent miał skąd czerpać przesłanki, wnioski i argumenty. Wystarczy tylko użyć
odpowiednich sformułowań, takich właśnie, na jakich zasadza się jego sposób myślenia, a on to kupi jak
swoje i będzie gotów zabić człowieka, którego zna tylko z twoich telefonów do "Gazety". Masz znacznie
ważniejszą i trudniejszą robotę, niż młócenie zwykłych reportaży albo felietonów.
- Pocieszasz mnie - westchnął Rawan. - A Joszua Ha-Nazri? Mam to też uważać za ważną sprawę?
Hedan pokiwał głową.
- Owszem.
- Nowy mesjasz! W tym kraju mamy mesjaszy co kilka lat.
- Ten jest inny.
- Śmieszniejszy - Rawan wzruszył ramionami. - Rozumiem, gdyby nawoływał do gromadzenia broni,
organizowania bojówek, ale on snuje jakieś głupawe opowiastki...
- A biedota słucha tych głupawych opowiastek jak zauroczona - przerwał mu Hedan. - On potrafił dotrzeć
do tych ludzi, którzy powinni zostać obojętni. Do najniższych warstw, całkowicie dotąd pasywnych i
zneutralizowanych. Teraz może w dowolnej chwili pchnąć ich przeciwko każdemu, kogo będzie chciał
zniszczyć. A my nawet nie wiemy, kto za nim stoi. - Hedan sięgnął po kolejnego papierosa. - Sanhedryn
traktuje go bardzo poważnie. I patrzy nam na ręce. Z kierownictwa partii też są solidne naciski. Zniszcz go,
Rawan, a bardziej ci się to przyda, niż pisanie dla naczelnego raportów o Barabaszu. W ogóle Barabasz to
nie twoja sprawa, proces Barabasza robi Jasekas pod bezpośrednim nadzorem wicenaczelnego. Twoja
sprawa to to, żeby każdy w tym mieście, słysząc "Ha-Nazri", odpowiedział z irytacją: "panie, to idiota".
- Przecież to jest idiota - odezwał się Rawan, ścierając pot z czoła. Powiedział te słowa tak, że sam już nie
pamiętał czy były stwierdzeniem, czy pytaniem.
Hedan popatrzył na ścienny zegar i wstał.
- To co, sprawy mamy wyjaśnione? - zapytał.
Rawan skinął głową, krzywiąc usta w czymś, co miało przypominać uśmiech.
- Aha - szef obrócił się od drzwi - to co napisałeś o Barabaszu odbiega od ogólnej linii, ale kilka twoich
pomysłów bardzo się naczelnemu spodobało. Nie upieraj się zanadto, że to ty na nie wpadłeś.
Z tymi dwiema kartkami o Barabaszu to rzeczywiście nie był najlepszy pomysł. Napisał je tej samej nocy,
której oglądał z Jasekasem film z policyjnej akcji. Pamiętał, dyszał wtedy po całym dniu jak ryba wyjęta z
wody, spocony, wykończony upałem. Klimatyzacja w pokojach redakcji ledwie działała, a Jeruzalem co
roku o tej porze stawało się nieznośnym bajorem pustynnego skwaru. Nagrzany do granic możliwości
beton, stopiony od żaru asfalt i szyby raniące boleśnie oczy refleksami słońca. Nawet klimat w tym
przeklętym kraju był nieznośny. Wiatr od morza przynosił gorącą, malaryczną wilgoć; od pustyni -
bezlitosny skwar, zmieniający płuca w popiół. Nieznośna suchość i nieznośna wilgoć - nic ze
śródziemnomorskiej łagodności cesarskich metropolii.
Jeśli istnieje którykolwiek z bogów, oznajmił kiedyś Rawan po pijaku, to musi on być obrzydliwym,
garbatym karłem. Tylko tak dało się wytłumaczyć jego złośliwość i perfidię. Owszem, nie uczynił Rawana
hermafrodytą, koniem ani niczym z flory lub fauny - ale dlaczego kazał mu się mordować w tym
parszywym, zapyziałym kraiku na skraju świata?!
Wtedy, wiosną, gdy miasto owiewał gorący oddech chamsinu, żyć dawało się tylko w nocy. Beton stygł
powoli, nocne, zimne powietrze pustyni rozpędzało duchotę. W taką noc nie chciało się spać. Rawan siadał
przy klawiaturze, obok stawiał oszronioną puszkę piwa i, słuchając monotonnego szeptu ściennego zegara,
w bijącej z ekranu poświacie przekładał zniecierpliwione myśli na wersy i akapity nowych tekstów.
Za oknami mrowiło się nocne życie miasta. Dopiero rankiem spłynąć miały na biurka działu miejskiego
"Gazety" dokładniejsze o nim informacje: trupów wyłowionych z rzeki i znalezionych na ulicach sztuk tyle
a tyle, mordobić z interwencją policji tyle a tyle, ze szkodami na łączną sumę taką a taką, tyle a tyle
zatrzymanych i opatrzonych, rozbojów i gwałtów, włamań i pościgów, niepotrzebne skreślić, potrzebne
dopisać. Cienka warstewka zachodniej cywilizacji, którą położyło Cesarstwo na dziki, tubylczy motłoch,
trwała tylko za dnia. Nocą, gdy ci nadający ton pozostawali w swoich jasno oświetlonych i bezpiecznych
dzielnicach, ze szczelin w betonie wypełzali przedstawiciele innego świata. Świata, dla którego w ogóle nie
istniało Cesarstwo - chyba tylko w osobach jego żołnierzy, bo z tymi dawało się zahandlować lub
nastręczyć im jakąś miejscową ślicznotkę. Świata, którego nic a nic nie obchodziły bezustanne zmagania
saduceuszy z Partii Demokratycznej z Partią Pluralistyczną faryzeuszy. Który śmiał się z cywilizacji,
kultury i etosu, jeśli w ogóle cokolwiek mu te słowa mówiły. Świata, który chciał tylko żreć, rosnąć i żeby
pozostawiono go w spokoju.
A pomiędzy blichtrem Cesarstwa i dnem nocnego życia, między intelektualnymi salonami a
mordowniami, rozciągała się codzienna szarzyzna handlarza, pracownika i urzędnika. Ta niezauważalna na
co dzień ludzka masa, o którą szła bezustanna walka w żmijowisku Sanhedrynu, w przedpokojach
Procuratora oraz w korytarzach pałacu Heroda. I do której kierowane było wszystko, czym zajmował się
Rawan.
W przeciwieństwie do większości swych rywali z "Gazety" i Partii Demokratycznej, Rawan nigdy o tym
nie zapominał. Milczał, krzywiąc ze złością usta, gdy tamci zachowywali się tak, jakby ich kawiarnia była
całym światem, i jakby sympatię tłumu można było pozyskać zagraniami, których wyuczyli się na
towarzyskich herbatkach. Gdy dawali upust swojemu zarozumialstwu i pysze, zrażając do siebie
niepotrzebnie i Procuratora, i Heroda, i wyborców. Widział ich błędy, ale nie miał fizycznej możliwości
skorzystać z tej wiedzy.
Na razie więc, choć miał dla ulicznego tłumu tylko pogardę, starał się go poznać. Obserwował pilnie
Hedana, rozgryzał w myślach polecenia, które od niego otrzymywał, szukał przyczyn. Oburzając się
demonstracyjnie na poprawki i ingerencje, trawił wieczory na ich starannym analizowaniu. Studiował
uważnie wyniki wszystkich sondaży, usiłując dojść związków pomiędzy wydarzeniami, pomiędzy
codzienną robotą prasy i telewizji, a zmieniającymi się gwałtownie nastrojami ulicy.
W pokoju było gorąco. Za dnia zawsze pełen wrzawy i krzątaniny, teraz mógł stanowić azyl dla nocnych
rozmyślań.
Tej wiosennej nocy, gdy Jasekas strugał swoje drewniane sprawozdanie z zatrzymania Barabasza, Rawan
mógł właściwie poprzestać na machnięciu tych kilkunastu wierszy do rubryki telefonicznej i wracać do
domu. Mimo to siedział z zagryzionymi wargami, wściekły na Jasekasa, na Joszuę Nazarejczyka, na
Hedana i nawet na siebie samego. Naszedł go jeden z tych napadów, kiedy ma się już powyżej uszu całego
zapoconego, cuchnącego świata, i kiedy najchętniej podłożyłoby się pod niego bombę.
"Redaktor Naczelny, drogą służbową", wystukał na ekranie i zaczął spokojnie, punkt po punkcie
wyłuszczać swoje propozycje propagan... - zastanowił się chwilę, skasował i poprawił - dziennikarskiego
wykorzystania materiałów o zatrzymanym przez policję "królu przestępców".
Wa-riat-Ra-wan-wa-riat-Ra-wan - szemrały sekundy, przesypujące się przez elektryczny zegar na ścianie
pokoju. Wa-riat-Ra-wan-wa-riat... Źle sypia, ciska się jak wesz na grzebieniu, zawiść go zżera, wa-riat-Ra-
wan...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin