Smith_Joan_-_Nie_dla_damy.doc

(679 KB) Pobierz

Joan Smith NIE DLA DAMY

Rozdział 1

To chyba jakaś pomyłka! - powie­działam do panny Thackery, gdy nasz powóz wyjechał z przyzwoitych okolic Piccadilly w nie cieszącą się dobrą sławą dzielnicę ruder, Long Acre.

Nie odważyłam się jednak pociągnąć za linkę, żeby John Groom się zatrzy­mał. Zapadał zmierzch i na rogach ulic gromadziły się grupki bandytów i zło­dziejaszków, rzucając łakome spojrze­nia na nasz pojazd.

- Nie tak to sobie wyobrażałam - od­powiedziała panna Thackery, zerkając ze zdumieniem przez okno.

Gdy skręciliśmy za róg, rozległ się wystrzał i dwoje czy troje włóczęgów? przykucnęło. John Groom popędził ko­nie i przez następne dziesięć minut rzucało nami o ściany powozu. Nawet pannę Thackery opuściło zwykle opa­nowanie, a ja umierałam ze strachu.

Papa ostrzegał mnie przed niebezpieczeństwami Londynu, ale ponieważ jest tylko prowincjonalnym duchownym, który sam nie był w Londynie od ponad dwudziestu lat, nie zwracałam na to większej uwagi. Kiedy ciotka Thalassa, siostra mojej zmarłej matki, zostawiła mi w spadku dom w Londynie, sądziłam, że nastał kres moich kłopotów. Albo zamieszkam w nim wraz z panną Thackery, albo, jeśli okaże się dla nas zbyt obszerny, sprzedam go i wynajmę jakieś mieszkanie w przyzwoitej dzielnicy. W grę wchodziła również przeprowadzka do Bath.

Panna Thackery jest dla mnie jak matka. To kuzynka papy, która przyjechała prowadzić nam dom po śmierci mamy dwanaście lat temu. Życie toczyło się gładko przez dziesięć lat, dopóki do naszej parafii nie wprowadziła się rodzina Hennessey: energiczna wdowa i dwie ładne, ale wulgarne dziewczyny w wieku szesnastu i piętnastu lat. Po miesiącu pani Hennessey zarzuciła sieci na papę, a po roku prawie go przekonała, że jest w niej zakochany. Bywa słodziutko uśmiechnięta, gdy papa jest w pobliżu, ale kiedy on wychodzi z pokoju, z niej wychodzi żółć. Przeżywszy dwadzieścia jeden lat na tym padole, potrafię wyczuć jędzę.

Przewiduję, że papa wytrwa we wdowieństwie już najwyżej dwa miesiące. W chwili kiedy ona się wprowadzi jako pani na probostwie, ja się wy­prowadzam. Byłam już tak zdesperowana, że nawet rozważałam możliwość poślubienia sir Osberta Canninga, który ma czterdzieści lat i jest głupawy. Kiedy jednak dostałam list od adwokata z zawiado­mieniem o spadku po ciotce Thalassie, pomyślałam, że mój problem został rozwiązany. Pożyczyłyśmy z panną Thackery powóz papy i ruszyłyśmy do Londynu, by „pozbyć się” mojego spadku. Ojciec radził, żeby wszystko wycenić, sprzedać meble i udać się do pośrednika, aby dom sprzedał lub wynajął, co będzie korzystniejsze.

Adwokat opisał posiadłość na Wild Street jako „duży dom w częściowo handlowej okolicy”. Nie sprecyzował, o jaki handel chodzi. Zaczęłam podej­rzewać, że nie tylko nielegalny, ale i niebezpieczny.

Powóz nie zatrzymał się jednak przy Long Acre, lecz skręcił w Drury Lane. Adwokat wspominał, że dom ciotki znajduje się w pobliżu tej ulicy teatrów. Jej nieżyjący mąż zajmował się pracą administracyj­ną w teatrze, a ona w rzadkich listach wspominała o goszczeniu takich gwiazd scen londyńskich, jak Kean, Siddons, pani Jordan. Ciekawe sąsiedztwo!

Patrzyłam z wielkim zainteresowaniem, dziwiąc się zróżnicowaniu Londynu. Dziwne, że rezydencja mojej ciotki znajdowała się w pobliżu takich obs­kurnych domów. Między wysokimi, wąskimi, nędz­nymi budynkami pojawiały się domy w miarę eleganckie. Jednak ludzie wychodzący z nich lub wchodzący wcale nie wyglądali na zamożnych. Kolejne zdumienie wzbudziła we mnie gromadka dzieci w łachmanach, bawiących się na ulicy. Tak chyba nie mieszkają bogaci, w otoczeniu biedoty?

Kiedy przyjrzałam się dokładniej, zauważyłam, że na każdej „rezydencji” znajdował się szyld. Na niektórych z nich oferowano brandy, na innych likiery, jednak przeważnie sprzedawano tu gin.

- To pałace z ginem! - wykrzyknęłam i zaczęłam chichotać mimo zmęczenia.

Byłyśmy w drodze od siódmej rano, a od południa nic nie jadłyśmy.

- Litości! - powiedziała panna Thackery i wyj­rzała, żeby obejrzeć ten spektakl. - A dzieciaki pozostawione same sobie, kiedy się ściemnia. I chyba są z tego bardzo zadowolone, co? Śmiem twierdzić, że John Groom zgubił drogę. Z pewnoś­cią twoja ciotka nie mogła mieszkać w takiej okolicy. Mullard nigdy jeszcze nie był w Londynie i mimo planu, jaki mu dała pani Hennessey, na pewno już dawno minął ten stary kamienny koś­ciół na rogu.

- Mam nadzieję, że tak się stało - powiedziałam i prawie natychmiast powóz skręcił i zatrzymał się.

- Zgubił drogę, tak jak mówiłam - oznajmiła panna Thackery, zresztą bez satysfakcji.

Nie była kobietą, którą cieszyłoby spełnianie się ponurych przepowiedni. Jest najbardziej opanowaną osobą, jaką znam. Najostrzejsza opinia, jaką kiedyś wyraziła na temat pani Hennessey, brzmiała: „Ona naprawdę wie, czego chce i jak to zdobyć”.

- Mullard najprawdopodobniej studiuje swój plan - powiedziałam.

Powóz przechylił się i po dwóch sekundach w ok­nie pojawiła się zmęczona twarz naszego woźnicy. Jeśli ktoś miał cięższy dzień niż panna Thackery i ja, to był to z pewnością Mullard, który nigdy nie powoził w mieście większym niż Bath. Otworzył drzwiczki i powiedział:

- To tutaj, panno Irving.

- Chyba jakaś pomyłka!

- Nie, tu jest Wild Street, drugi dom od skrzyżo­wania z Kemble Street. Niezbyt mi się tu podoba.

- Mnie też nie! Nie tego się spodziewałam.

- Mam panie zawieźć do hotelu na noc? Mog­libyśmy tu wrócić rano, jak się wyśpimy.

Moje rozczarowanie było jednak tak ogromne, że przespanie jednej nocy nic by nie pomogło.

- Musisz być bardzo zmęczony, Mullard. Zostań­my na jedną noc. Jeśli moja ciotka tu mieszkała, musi tu być... bezpiecznie - powiedziałam, roz­glądając się niepewnie. Wokół naszego powozu zaczęła zbierać się grupka uliczników.

Panna Thackery popatrzyła w mrok i powiedziała:

- Zawsze możesz sprzedać ten dom, Cathy. Każda nieruchomość w Londynie jest coś warta.

Wyszłyśmy z powozu z ponurymi minami i przy­patrzyłyśmy się dokładnie mojemu dziedzictwu. Nazwanie tego sąsiedztwa lichym było dla niego pochlebne, ale przynajmniej do Wild Street nie dochodziły te pseudopałace, w których handlowano alkoholem. Jedyne drzewo w tym kwartale ulic, pięknie rozrośnięty wiąz, znajdowało się na jej posesji. Teraz, na początku czerwca, miał już wszys­tkie liście. Mój dom nie różnił się specjalnie od sąsiednich. Była to dzielnica mieszkaniowa z pew­nymi ambicjami jakieś pięćdziesiąt lat temu. Domy były wysokie i ponure, z pokrytej kurzem i dymem cegły, oddzielone od siebie tylko wąskimi przejś­ciami, wiodącymi na tył budynku. Przeprowadzenie tędy powozu do stajni wymagało nie lada kunsztu. Jak zapewniał mnie adwokat, dom posiadał stajnię, co stanowiło jego dodatkową zaletę.

Dom miał cztery kondygnacje. Po obu stronach podniszczonych drzwi wejściowych znajdowały się dwa okna, niektóre z ozdobnymi szybami. Na wyż­szych piętrach rozmieszczono okna tak samo, lecz były bez ozdób. Od frontu znajdowała się zaciszna weranda, na której byłoby przyjemnie posiedzieć w letnie wieczory, tylko przysłaniał ją okap pod­dasza. Zdumiało mnie, że w tylu oknach paliło się światło. Na straży domu została pani Scudpole, gospodyni mojej zmarłej ciotki, już ona usłyszy na temat tego marnotrawstwa świec!

Panna Thackery i ja uniosłyśmy spódnice, żeby ich nie ubrudzić na chodniku, i zapukałyśmy do drzwi. Po kołatce pozostały tylko dziury w drewnie. Miałyśmy klucze, ale chciałyśmy być uprzejme wobec pani Scudpole i dać jej czas na przygładzenie włosów czy zmianę fartuszka. Jak się wkrótce przekonałyśmy, takie drobiazgi zupełnie uchodziły jej uwadze. Wiedźma, jaka otworzyła nam drzwi, wyglądała, jakby wypadła z któregoś z lokali sprze­dających alkohol. Wprawdzie nie cuchnęła ginem, ale była bardzo nieapetyczną, rozczochraną kobietą w fartuchu, który dawno nie oglądał wody ani mydła.

- Pani pewno będzie panną Irving? - spytała, patrząc to na mnie, to na pannę Thackery.

- Jestem panna Irving - powiedziałam wyciągając rękę, co zignorowała. - A pani, rozumiem, nazywa się Scudpole?

- Owszem, kotku. Wejdźcie do środka. Zrobię wam kanapków.

Wprowadziła nas do ciemnego holu wyłożo­nego drewnem, obok zakurzonych schodów prowa­dzących na górę, po czym weszłyśmy do salonu. Żadne słowa nie sprostają zadaniu opisania tego pomieszczenia. Był obszerny i słabo oświetlony, zatłoczony mnóstwem nie dopasowanych do siebie mebli i mnóstwem bibelotów. Na podłodze leżały jeden na drugim dwa czy trzy dywany, z najmniej­szym na wierzchu, ukazując po skrawku z każdej warstwy. Wierzchnia warstwa była ciemnoniebies­ka. W salonie ustawiono aż trzy zupełnie różne sofy i ponad tuzin krzeseł. Pod ścianami piętrzyły się stoły, jeden na drugim, a lampy były poutykane w każdym wolnym miejscu.

- Dobry Boże! Czy pani Cummings prowadziła sprzedaż używanych mebli? - spytałam. Nie po­trafiłam sobie inaczej wytłumaczyć tej gradami w najlepszym pokoju.

- Zrobię herbaty i jakichś kanapków - odpowie­działa pani Scudpole.

Wyszła, a ja popatrzyłam na pannę Thackery.

- Co o tym sądzisz? - spytałam.

Podeszła do małego stolika, umieszczonego na większym stole koło kominka.

- Ten to chyba Hepplewhite - powiedziała. - Re­szta nadaje się na podpałkę w zimny dzień.

Usłyszałyśmy stukot za oknem, podbiegłyśmy i zobaczyłyśmy, jak John Groom przepycha czwórkę koni i powóz obok domu. Nie usłyszałyśmy żadnego skrobania ani skrzypienia drewna, więc pewnie szczęśliwie przejechał.

- Nie mogę sobie wyobrazić, co moja ciotka robiła z tym całym... towarem - zastanawiałam się głośno, patrząc bezradnie na zagracony pokój.

- Niektóre panie nabierają dziwnych przyzwycza­jeń w starszym wieku - stwierdziła panna Thackery.

Moja towarzyszka ma czterdzieści pięć lat, ale należy do tych kobiet, które wydają się spieszyć do starości. Ukrywa pod czepkiem piękne brązowe włosy i nosi szare suknie. Ma twarz długą i szczupłą, nie bez śladów urody. Jej oczy mają piękny odcień błękitu. Kiedy uda się skłonić ją do uśmiechu, wygląda młodziej

- Na szczęście ja gromadzę tylko szale i poń­czochy. Mam dziewięć szali. Nie wiem, dlaczego prześladuje mnie taka absurdalna myśl, że na starość będzie mi zimno.

- Mamy dostatecznie dużo opału - powiedziałam dla rozluźnienia atmosfery, jaką zagęszczał ten pokój.

- Ktokolwiek kupi ten dom, może go mieć umeb­lowany - powiedziała. - Sprzedasz dom, skoro już go zobaczyłaś?

- Tak, oczywiście. Sprzedam, ale nie będę miesz­kała z papą, jeżeli ożeni się z nią.

- Nie obawiaj się, Cathy, ona też tak będzie uważała. Nie zechce, żebyśmy się jej kręciły pod nogami. Na plebani! nie zmieszczą się i one, i my. Mówiła już, że dziewczętom bardzo podoba się twój pokój, co znaczyło, że ty i ja mogłybyśmy mieszkać w moim.

- Dobry Boże! On jej się nawet jeszcze nie oświad­czył. Jak tłumaczyła oglądanie mojej sypialni?

- Któregoś dnia weszła ze mną na górę po ksią­żeczki z hymnami. Zatrzymała się przy twoich drzwiach i po prostu weszła.

- Wstrętny babsztyl!

Mullard wniósł nasze kufry.

- Wyjmę najpierw fartuszek, nim wniesiesz je na górę, Mullard - powiedziała do niego panna Tha­ckery. - Nie potrafię siedzieć w takim brudzie. Pościeram chociaż kurz.

- Zaraz będzie herbata. Zaczekajmy chwilę - za­proponowałam.

Panna Thackery musi coś robić. Nie znosi brudu i nie potrafi siedzieć bezczynnie.

- To może trochę potrwać - powiedział Mullard. - Pani Scudpole prosiła, żebym rozpalił ogień, jak tylko przyniosę kufry.

- Dobry Boże! Pozwoliła, żeby ogień zgasł. To możesz i mnie dać fartuch - powiedziałam. - Nie marnujmy czasu, bo tu jest dużo roboty.

Zdjęłyśmy wierzchnie okrycia, włożyłyśmy far­tuchy, a kiedy Mullard przyniósł nam szmatki do kurzu, zaczęłyśmy odkurzać wszystkie dostępne powierzchnie. Nie tak wyobrażałam sobie te wakacje w Londynie. W krótkim czasie twarze i ręce miałyś­my szare, bo pokój był naprawdę brudny.

Odwróciłam się na moment, gdyż usłyszałam czyjeś kroki w holu. Były zbyt energiczne jak na panią Scudpole, która posuwała się w tempie zmę­czonego żółwia. To mógł być tylko Mullard, ale on nie wchodził do salonu bez zaproszenia, chyba że były jakieś kłopoty.

- Ochwacił konie w tym ciasnym przejeździe! - wykrzyknęłam i podbiegłam do drzwi.

O mało nie wpadłam na młodego dżentelmena, który złapał mnie za ramiona, żebym się nie prze­wróciła. Uniósł delikatnie zarysowane brwi nad inte­ligentnymi szarymi oczyma. Na kształtnej głowie błyszczały krótko przystrzyżone kasztanowe włosy. Był wysoki i całkiem zgrabnie zbudowany. Świetnie skrojony strój wieczorowy doskonale leżał na jego szerokich ramionach. Staromodna biała krawatka związana malowniczo świadczyła o odrobinie próż­ności. Był tak przystojny, że dech mi zaparło.

- Kim, do licha, pan jest i co pan robi w moim domu? - spytałam.

Nie chciałam być tak niegrzeczna, lecz zaskoczenie nadało nieprzyjemny ton mojemu głosowi. Popa­trzył na mnie z zagadkowym uśmiechem.

- Jak pani widzi, zajmuję się przewracaniem młodych dam. Nic się pani nie stało?

Zorientowałam się, że wciąż trzyma mnie za ramiona, i cofnęłam się.

- Jestem wciąż w całości - odpowiedziałam.

- A jeśli idzie o pani drugie pytanie, nazywam się Alger. - Skłonił się. - A pani z pewnością jest panną Irving?

- Skąd pan zna moje nazwisko? - zapytałam nieco zaskoczona.

- Oczywiście od pani Scudpole. Wszyscy tu pani oczekiwaliśmy.

Jego spojrzenie wędrowało z mojej zabrudzonej twarzy poprzez fartuszek na zakurzone ręce. Naj­widoczniej dobrze się bawił.

- Proszę wybaczyć mi mój wygląd - powiedzia­łam, czerwieniejąc ze złości.

- Ależ wygląda pani uroczo. Młodsza, niż się spodziewałem, i znacznie ładniejsza. - Wyciągnął rękę i starł pajęczynę z mojego policzka. Odsunęłam się.

Na jego twarzy pojawiło się zdumienie, a później roześmiał się.

- Mógłbym pomyśleć, że pani się mnie boi, panno Irving.

- To mój dom. Dlaczego miałabym się pana bać?

- Zadałem sobie dokładnie to samo pytanie.

- Nie powiedział mi pan, co pan tu robi.

- Przyszedłem złożyć kondolencje z powodu śmier­ci pani ciotki.

- Dziękuję - odpowiedziałam. - Przepraszam, że odezwałam się niegrzecznie. Zaskoczył mnie pan. Nie widziałam, żeby pan wchodził frontowymi drzwiami.

- Nie wszedłem. Właśnie miałem wyjść, ale chcia­łem panią poznać i...

- Jeśli nie wszedł pan drzwiami, czy mogłabym się dowiedzieć, jak dostał się pan do mojego domu?

Zmarszczył brwi.

- Chciałem powiedzieć, że zszedłem z góry.

- Z góry? Czy pan Duggan pana przysłał?

Nim zdołał odpowiedzieć, głośne szuranie nogami zapowiedziało wejście pani Scudpole, niosącej tacę.

- Bry wieczór, panie Alger - powiedziała i przeszła między nami, żeby postawić tacę na jednym z licz­nych stołów.

- Baranina na zimno i ser - powiedziała ponuro. - Rzeźnik nie miał płacone od miesiąca. Jak pani będzie chciała tu jeść, trza mi dać parę groszy, proszę pani.

Pan Alger uśmiechnął się współczująco i powie­dział.

- Zostawię panie przy posiłku. Mam nadzieję spotkać panią wkrótce. Niech mi będzie wolno powitać panią przy Wild Street. - Skłonił się i wy­szedł.

Nie odpowiedziałam na to ani słowem, ani się nie odkłoniłam.

- Kim był ten człowiek? - spytałam panią Scud­pole.

- Numer 2A - odpowiedziała tajemniczo.

- Przepraszam, co takiego?

- Przecież wynajmuje apartament 2A, nie?

- Gdzie? Co on tu robi?

- Mieszka piętro wyżej, proszę pani. Nie mam nic do pana Algera. Zawsze płaci regularnie, nie tak jak niektórzy.

- Mieszka tu? Chce pani powiedzieć, że moja ciotka wynajmowała pokoje?

- O Jezuniu, to pani nie wiedziała? Wynajęła każdy metr kwadratowy na pierwszym piętrze, a nawet na strychu, ale jeżeli to tylko ma być pani i ta stara panna - wskazała głową na pannę Thackery - to jest dosyć miejsca na parterze. - Oparła się o ozdobną komodę, gotowa do pogawędki. - Więc na poddaszu ma pani profesora Vivaldiego. On...

- Dziękuję, pani Scudpole. To na razie wszystko - odpowiedziałam, spoglądając na nią, dopóki się nie wyprostowała. - Porozmawiam z panią po kolacji. To był męczący dzień.

- Jest pani winna rzeźnikowi trzy funty i cztery pensy - rzuciła na odchodnym.

Tymczasem panna Thackery nakryła do stołu.

- Patrzyłam od drzwi i dziwiłam się, co tu robi taki elegancki dżentelmen - powiedziała. - Wygląda nieźle, ale nie wynajmowałby pokojów w tej części miasta, gdyby należał do dobrego towarzystwa. Śmiem twierdzić, że jest aktorem z Drury Lane.

- Aktorem! No tak, to by wyjaśniało. Jest bardzo przystojny, prawda?

- Uważam, że ma zbyt swobodne maniery. Mu­sisz go upomnieć, gdy znów przyjdzie tu prze­szkadzać.

Sięgnęła po kanapkę.

- Ta baranina jest całkiem dobra, Cathy - powie­działa- - Poczujesz się lepiej, jak coś zjesz.

Mówiąc to, nalała herbatę do dwóch wyszczer­bionych filiżanek i zaczęłyśmy pierwszy posiłek w naszym domu na Wild Street.

Rozdział 2

Po jedzeniu poczułam się na siłach, aby zwiedzić dokładnie część domu zajmowanego przez moją ciotkę Thal. Panna Thackery, która umie zawsze znaleźć rozsądne wyjaśnienie każdej zagadki, wkrótce tłumaczyła mi, jak to się mogło stać, że moja ciotka miesz­kała w takiej podejrzanej dzielnicy i wynajmowała pokoje.

- Pamiętasz, Cathy, że jej mąż miał coś wspólnego z teatrem - powiedziała. - Był jakimś kierownikiem czy coś takiego. To by wyjaśniało kupno domu w pobliżu Drury Lane. Sądzę, że kiedy się wprowadzał, dzielnica była jeszcze dość przyzwoita, a wiesz, jak trudno się przeprowadzić, gdy człowiek przy­wyknie. Więc kiedy jej mąż umarł, twoja ciotka dalej tu mieszkała, wynaj­mując pokoje, żeby zarobić na życie. Tak to zapewne było.

- A te niepotrzebne meble? - zapytałam, zastana­wiając się, jak mogłaby to wyjaśnić, nie uznając mojej ciotki za maniaczkę.

Pani Scudpole, która od czasu do czasu pojawia­ła się podczas naszego obchodu i absolutnie nie znała pojęcia „prywatność”, odezwała się od drzwi:

- Jedyny sposób, jaki miała, żeby ściągnąć moniaki od lokatorów. Jak jej byli winni, zabierała im coś. Powolutku umeblowała mieszkania, ale trochę zostało.

- Całkiem sporo - powiedziałam, przeciskając się między stołem jadalnym, obstawionym kompletem krzeseł, a tuzinem innych, stojących pod ścianą.

- Nigdy nie używała tego pokoju - zapewniła nas pani Scudpole.

- A gdzie jadała? - spytałam zaciekawiona.

- Jak jej się podobało.

- Gdzie jest główna sypialnia?

- Tam, na końcu holu.

Weszłyśmy do kolejnego magazynu staroci. Trzy komody, dwie toaletki, a pod przeciwległą ścianą obrzydliwe łóżko z baldachimem. Drugie łóżko wydało się nieodzowne, gdyż i panna Thackery, i ja sypiamy osobno. Jednak w sypialni nie było na nie miejsca, chyba żeby wisiało u sufitu.

- To łóżko tutaj należało do panny Siddons kilka­naście lat temu - poinformowała nas pani Scudpole.

Uniosłam spłowiałą złoconą kapę i zobaczyłam pościel, w której, być może, spala jeszcze ta starze­jąca się aktorka kilkanaście lat temu.

- Dlaczego nie zmieniła pani pościeli? Wiedziała pani, że przyjeżdżamy.

- Nikt mi nie kazał.

- Więc proszę ją zmienić teraz - powiedziałam, starając się zachować spokój. - Jutro ściągnę tu jakiegoś handlarza starych mebli - zwróciłam się do panny Thackery. - Nikt nie kupi domu w tym stanie. Będę też zmuszona usunąć lokatorów.

- Jeśli nie mają podpisanej umowy - zauważyła moja towarzyszka. - Być może prawo nakaże ci zachowanie terminu wypowiedzenia. Będziesz mu­siała porozmawiać z Dugganem.

- Wynajmę własnego adwokata. Duggan nie jest zbyt użyteczny. Nie powiedział mi nawet, że dom pełen jest lokatorów?....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin