Singer_Isaac_Bashevis-Szumowiny.doc

(736 KB) Pobierz

 

 

 

 

Isaac B. Singer

 

 

 

 

 

Szumowiny

 

 

Tytuł oryginału
SCUMS

 

 

Z angielskiego przełożył
Łukasz Nicpan

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

(ji14)

 

 

Ciało ( zepsucie stanowiły jedno od samego początku i pozostaną na zawsze szumowinami stworzenia, przeciwieństwem bożej mądrości, miłosierdzia i chwały... Człowiekowi będzie dane pełzać tam i sam po powierzchni ziemi, póki Bóg nie wypowie mu przymierza i imię człowiecze nie zostanie po wsze czasy wytarte z księgi żywota.

(Śmierć Matuzalema)

 

Gazeta żydowska, którą Maks Barabander kupił tego rana w Warszawie, przynosiła te same wiadomości, jakie wyczytał z dzienników w Nowym Jorku i Londynie: Półwysep Bałkański był beczką prochu; osławiony pogromiciel Puryszkiewicz oraz inni czarnosecińcy pracowicie tępili rosyjskich Żydów; żydowskie kolonie w Palestynie cierpiały suszę; w Argentynie biurokraci z Żydowskiej Agencji Osiedleńczej znowu piętrzyli trudności przed koloniami barona de Hirscha; cesarz Wilhelm wzbudził świeżą gorycz kół dyplomatycznych swoimi wojowniczymi pogróżkami; syjoniści przygotowywali się do nowego kongresu. W rubryce zaś nowinek, zatytułowanej „Z czterech stron świata”, zamieszczono notatkę o egipskiej wieśniaczce, która powiła martwe sześcioraczki.

Maks Barabander przeglądał gazetę, pogryzając sernik i popijając kawę. „Szóstka za jednym zamachem!” mruknął do siebie. Ciekawe, czy wykopią sześć oddzielnych mogiłek, czy pochowają dzieciaki we wspólnym grobie? I czy to były dziewczynki, czy chłopcy, czy i to, i to?

Ani na statku, płynącym z Argentyny do Anglii, ani później, we Francji i w Niemczech, nie udało mu się dostać żydowskiej gazety. W Berlinie kupił niemiecki dziennik, lecz doniesieniom w tym języku brakowało pieprzu. W jidysz każda lokalna nowinka miała swój smaczek: pewien szewc nabył na loterii los, na który byłby wygrał siedemdziesiąt pięć tysięcy rubli, gdyby nie zużył go w charakterze papieru toaletowego; do Australii zawinął okręt wiozący z Anglii trzysta narzeczonych, wybranych przez oblubieńców na podstawie fotografii. Maks pociągnął łyk kawy. „Trzy setki dziewczynek! Niech diabli porwą ich zdrożne pępuszki ― zachwycił się w duchu ― to by mi się podobało, statek z żywym towarem”. Bawił się tą myślą. „Pomiędzy «tak» i «nie» zgarnąłbym tysiąc rubelków”.

Poklepał się po kieszeni na piersi; nosił tam pieniądze, argentyński paszport, bilet powrotny i nabity nazwiskami notes. Sam był złodziejem i bał się śmiertelnie, że zostanie obrabowany. By się uspokoić, dotknął rewolweru w kieszeni marynarki.

Maks Barabander miał czterdzieści siedem lat, lecz nie wyglądał na tyle; dawano mu zwykle trzydzieści pięć, najwyżej trzydzieści osiem. Był wysokim, barczystym blondynem o niebieskich oczach, kwadratowej szczęce, krótkiej szyi i prostym nosie. Jako chłopak słynął z siły. Gdy rąbnął pięścią w stół, stołowi rozjeżdżały się nogi jak szlachtowanemu bydlęciu. Założył się któregoś razu, że zje trzy tuziny jajek i wypije dwanaście flaszek piwa, i wygrał zakład. W to, co wyczyniał z kobietami, nie uwierzyłby nikt prócz nich samych. A teraz dobiegał pięćdziesiątki i zbliżająca się starość wprawiała go w popłoch; zaczęły mu rzednąć włosy, tak że ledwie był w stanie zaczesać łysinę.

Odkąd umarł mu syn, Arturo, nieustannie rozmyślał o śmierci. Jeśli siedemnastoletni wyrostek skarży się na ból głowy, a w dziesięć minut później wydaje ostatnie tchnienie, to znaczy, że życie ludzkie złamanego grosza nie jest warte. Maks zdołał się jakoś pozbierać po tym nieszczęściu, lecz jego żonie, Ruchełe, coś się pomieszało w głowie. To przez nią w gruncie rzeczy wybrał się w tę podróż. W domu nie mógł już dłużej ścierpieć jej graniczących z obłędem napadów. Zmusiła go, by odmówił kadysz nad ich synem, stale paliła świeczki za duszę Artura i często składała datki na cele dobroczynne. Dostała tak ostrych ataków kamicy żółciowej, że musiała się poddać operacji. Maks chciał ją zabrać do Polski, kiedy lekarze powiedzieli mu, że taka wycieczka może ją uratować, lecz Ruchełe uparła się: „Muszę zostać tutaj z Arturem”.

Jest prawdą, że Maks Barabander wycofał się ostatnio niemal z wszystkich swoich ciemnych interesów. Został nawet współwłaścicielem teatru w Buenos Aires. We właściwym czasie skupował tuzinami domy i parcele, które obecnie przynosiły mu krociowe zyski. Nowo przybyli do Argentyny Żydzi, występujący przeciw „odszczepieńcom”, nie wpuszczali ich do synagogi ani nie dawali im kupować miejsc na kirkucie. Maks pozostawał jednakże w dobrych stosunkach z przywódcami gminy, piastował nawet stanowisko wiceprezesa ochronki. Przez lata wiódł życie szanowanego obywatela i w małżeństwie z Ruchełe znajdował satysfakcję. Aż do tragicznej śmierci Artura była z niej żwawa kobieta, która go tak osiodłała, że stracił apetyt na inne spódniczki. Lecz śmierć Artura zmieniła wszystko: Ruchełe stała się zimna, nie dopuszczała go do siebie; chciała umrzeć, wciąż plotła o śmierci i zleciła kamieniarzowi, by wyrył jej nagrobek. Pierwszy raz, odkąd się poznali, wysyłała go do innych kobiet. W tę podróż wybrał się dla rozrywki, nie dla interesów. Być może teraz, gdy znalazł się w Polsce, odmłodnieje.

Na statku nasłuchał się najrozmaitszych opowieści o południowoamerykańskich alfonsach, którzy porywają dziewczęta, uprowadzają je w powozach, sprzedają przyzwoite kobiety do burdeli i zmuszają do życia w pohańbieniu. Maks śmiał się z tych wyssanych z palca historyjek. Może i robili tak sześćdziesiąt lat temu, ale w dzisiejszych czasach to nie wchodziło w rachubę. Zresztą zawsze można było znaleźć dziewczęta chętne do takiej eskapady. Maks zdawał sobie sprawę, że w gruncie rzeczy przyjechał do Polski w poszukiwaniu przyjaciółki Wiedział i to, że Ruchełe już nigdy nie będzie taka jak dawniej. Jeśli miał pozostać mężczyzną, musi pożądać kobiety równie mocno, jak niegdyś pożądał Ruchełe.

Miał w Polsce do załatwienia i kilka innych spraw. Przed laty zostawił w Raszkowie ojca i matkę, nie napisał do nich nigdy ani linijki, aż pomarli, nie wiedząc, co się z nim dzieje. Żyli gdzieś w Polsce jego brat, Zełman, i siostra, Sure-Neche, żeby już nie wspominać o wujach, ciotkach i kuzynach. Nadal miał w Polsce przyjaciół. Ale jakże ma stanąć przed krewniakami i przyjaciółmi po dwudziestu trzech latach milczenia? I czy mu wolno odwiedzić grób rodziców na kirkucie, skoro to jego należało pewnie winić o ich śmierć?

Pociągnął ostatni łyk kawy i przełknął ostatni kęs sernika. Ledwie przed godziną przyjechał ekspresem z Berlina i zostawił bagaż w przechowalni Dworca Wiedeńskiego. Idąc ulicami Warszawy dotarł aż na Grzybowo. Miasto znał doskonale, przeżył tu dobre i złe dni. Przesiedział nawet trzy miesiące na Pawiaku, lecz to było dwadzieścia lat temu.

W tamtych czasach dopiero zaczynały kursować po Warszawie konne tramwaje; teraz, w 1906, mieli już tramwaje elektryczne, a i automobil czasem przejechał. Maks zauważył, że w sklepach przy Marszałkowskiej handluje się przyzwoitym towarem, a kobiety ubierają się równie modnie jak elegantki Paryża i Berlina. Ulice były szersze, domy wyższe. Choć w dzielnicy żydowskiej zaszły mniejsze zmiany, czuło się i tu powiew nowych czasów, dwudziestego wieku. Wielu młodych mężczyzn miało ogolone brody, nosiło kapelusze i garnitury; młode Żydówki paradowały w sukienkach z krótkimi rękawami, tak wyciętych, że widać było gołe szyje. Za Maksa czasów wszystkie żydowskie dziewczęta nosiły szale, kapelusze należały do rzadkości, a torebki były nieznane.

Teraz gazeta zamieszczała anonse o przedstawieniach w jidysz, o recytacjach poezji w Hazomir, o wieczorku pieśni w wykonaniu chóru Sznejera, o zebraniu studentów w ognisku. Doktorzy polecali nawet swe usługi w leczeniu chorób wenerycznych i „męskich kłopotów”.

No cóż, świat poszedł nieco z postępem” ― mruknął do siebie Maks.

Dziwne! Wśród kawiarnianych gości było kilka dziewcząt. Jadły śniadanie przy małych stolikach i przeglądały gazety. „Ciekawe: co to za dziewczyny?” ― zainteresował się. W Argentynie nie widywało się porządnych dziewcząt siedzących samotnie, szczególnie w restauracjach. Te zaś fräuleinki sprawiały wrażenie przyzwoitych; po ubiorach sądząc, mogły być robotnicami fabrycznymi lub pannami sklepowymi.

Mieszkając za granicą, Maks czytał o rewolucji 1905 roku w Rosji i o wojnie między światkiem przestępczym a robotnikami ― czy raczej strajkującymi. Emigranci zwozili najprzeróżniejsze wieści o krwawej niedzieli, o bombie, którą Boruch Szulman rzucił w policjantów, o demonstracjach, strajkach, masowych aresztowaniach, wreszcie o tym, jak to car na koniec ustąpił, zezwalając Rosji na Dumę, czyli zgromadzenie narodowe. Jeden z felietonistów utrzymywał wszelako, że wszystko pozostało po dawnemu: władza była nadal w rękach czarnosecińców, a stary Rasputin zahipnotyzował cara, carycę i damy dworu.

Dokąd by tu teraz pójść?” ― zapytał sam siebie Maks Barabander. Wyjął notes, przekartkował go i natrafił na nazwę hotelu „Bristol”, którą pamiętał z przeszłości. Ludzie mówili, że stają tam generałowie i kupcy pierwszej gildii, a gdy ktoś w więzieniu narzekał na twardą pryczę, kumple żartowali: „Jutro cię przeniosą do «Bristolu»”. No więc teraz zatrzyma się tam Maks Barabander.

Wyszedł z kawiarni, przywołał dorożkę i kazał się zawieźć na Dworzec Wiedeński. Odebrał z przechowalni dwie skórzane walizki, które tragarz zaniósł do czekającej dryndy. Maks dał mu dziesięć kopiejek i tragarz zgiął się w ukłonie.

Tak, kto ma gotówkę, ten jest pan ― zawyrokował w duchu Maks. ― Kto płaci, ten wymaga”.

Oparł głowę o ściankę pojazdu i wciągnął głęboko powietrze. Każde miasto ma swoją własną woń. Jego nos zapamiętał zapach Warszawy z minionych lat jako mieszaninę bzów, rynsztoków, smoły, zawiewających od lasów na Pradze wiatrów i czegoś jeszcze, nieokreślonego. Co się tyczy hałasu, inaczej dzwoniły tramwaje i koła powozów inaczej turkotały po kocich łbach. Od targowiska wciąż niosła się wrzawa i dźwięczały głosy chłopców z chederu, odczytujących głośno wersety Pięcioksięgu. Dorożka zatrzymała się przed „Bristolem” i portier wniósł walizki Maksa po marmurowych schodach.

Pokój jak to pokój ― ocenił na głos Maks, ręką znawcy ugniatając materac. ― Niezgorszy. Brakuje tylko kobiety.

Siadł w fotelu i zapalił papierosa. Znów wyjął notes z adresami. Od czegoś trzeba zacząć. Jeden znajomek zaprowadzi do następnego.

Ciekawe ― pomyślał ― co teraz w Argentynie porabia Ruchełe”. Tu, w Polsce, jest lato, ale tam panuje zima. Kiedy tu jest wieczór, tam naturalnie o cztery godziny wcześniej. Morza, rzeki i kraje oddzielały go od Ruchełe, a co go z nią nadal wiązało? Myśli jedynie i wspomnienia.

Maks Barabander był na swój sposób filozofem, który rozważa rozmaite sprawy. W Pięcioksiąg nie wierzył, czuł jednak, że Bóg jest obecny w Talmudzie. Każdemu jego los pisany. I po co? Na co światu potrzebny cesarz Wilhelm, Puryszkiewicz albo Ślepy Mejer? Przyjaciel, który mu podsunął myśl, żeby odwiedził Ślepego Mejera, nie znał wprawdzie adresu, ale radził zajrzeć do knajpy na Krochmalnej.

Ślepy Mejer był hersztem miejscowych oprychów, kimś w rodzaju rabina dla twardzieli. Maks naprawdę nie miał zamiaru wdawać się w konszachty ze światkiem przestępczym Warszawy. Po co ze zdrową głową włazić do łóżka chorego? Lecz rozejrzeć się nie zawadzi. Przemieszkiwał kiedyś na Krochmalnej i świetnie pamiętał tę knajpę.

 

Jego złoty zegarek wskazywał siódmą, a widno było wciąż jak w południe. Letnie dni są w Warszawie dłuższe niż w Buenos Aires czy Nowym Jorku; ściemnia się dopiero niewiele przed dziesiątą. Tym razem nie wziął dorożki ― poszedł pieszo. Najpierw zaszedł na Gnojną i porozglądał się. Ten sam zapach nafty, mydła i śledzi. Stróż z cynkową blachą na czapce zmiatał końskie łajno. W sklepiku stali Żydzi w długich gabardynowych chałatach i grubych buciskach. „Nie gorąco to im?” ― zdziwił się Maks, sam tylko w letnim garniturze i słomkowym kapeluszu.

Skręcił w Krochmalną. Po jednej stronie ciągnął się wysoki parkan, po drugiej jakiś budynek bez okien. Co to takiego ― fabryka, zbrojownia? Zapuścił się w głąb ulicy i wyszedł wkrótce na placyk, sławne miejsce spotkań złodziei, oszustów, sutenerów i kurew. Wszystko to pozostało po staremu. Młodzieńcy w nasuniętych na oczy czapkach stali w grupkach, rozmawiali i szeptali. Gromada sruli grała w loterię; wyciągali numery z woreczka, kręcili drewnianym kogutem i wygrywali pierniki, ciasto smażone w oleju i polewane czekoladą. W bramach wystawały prostytutki. Maks obrzucił je okiem znawcy. Nie używały różu, ich twarze wyglądały tak, jakby je natarły czerwonym papierem; miały na sobie powiewne, jedwabne sukienki, czerwone pończochy i żółte sandałki. Jedna była mała i pękata niczym balia, druga ospowata, z zapadniętymi policzkami i czołem w krostach. „Trzeba być spłukanym do nitki, żeby się skusić na taką” ― zawyrokował. W powietrzu wisiał swąd dymu i pieczonych potraw. Zaleciał go jakiś z dawna zapomniany fetor.

Przyuważyli go dwaj młodzi chuligani, mrugnęli do siebie, podeszli i jeden zapytał:

Skąd jesteś, wujciu?

Nie jestem dla ciebie żaden wujcio, zmywaj się ― odburknął Maks.

Ważniacha, he?

Żebyś wiedział! Szuraj, bo w ryło zasunę.

Twardziel, co nie?

Maks nie bał się tego rodzaju hołoty, uznał jednak, że lepiej nie wdawać się w bójkę. Przecisnął się między nimi i poszedł dalej.

Nic się tu nie zmieniło” ― pomyślał. Ten sam smród, brud i ubóstwo. Handlary sprzedawały na targowisku nadgniłe owoce, obrane z łupin cebule, jajka z rysami, na które mówiły „małe zmarszczeczki”, i cerowały pończochy. Staruchy w czepcach i watowanych ubraniach, jakby wciąż trzymała zima, darły się:

Gorący groszek! Bób! Placki kartoflane!

Rozejrzę się tylko i więcej tu nie wrócę” ― zdecydował. Stanąwszy pod szóstym, pchnął drzwi szynku i zajrzał do środka. Młodzi mężczyźni grali przy stolikach w domino, inni rozdawali talie wybrudzonych kart; kilku stało przy szynkwasie, gawędząc z niską, obsypaną piegami dziewczyną o pełnych wargach. Po leżących na ladzie ciastkach i pasztecikach łaziły muchy. „Czy to możliwe, żeby Ślepy Mejer przesiadywał w takiej spelunie?” ― zdumiał się Maks.

Ktoś krzyknął:

Hej tam, wolnomularzu, drzwi zamykaj!

Puść klamkę i chwyć się za kieszeń ― zażartowała jakaś dziewczyna.

Maks cofnął się, zamknął drzwi i ruszył dalej. Nie miał ochoty ugrzęznąć w takim zaduchu w upalny dzień. Skierował się pod siedemnasty i rozpoznawszy knajpę, otworzył drzwi. Tu było znacznie porządniej. Na kontuarze stały tace z pieczoną gęsiną, półmiski z siekanymi śledziami, cielęce nóżki w galarecie, koszyczki ze słonymi bułeczkami i talerze z placuszkami jajecznymi. Przysadzisty jegomość napełniał kufle piwem z kranika. Przy stołach siedzieli mężczyźni i kobiety, popijając, gwarząc, pogryzając przekąski. Maks znalazł wolny stolik, usiadł i poprosił kelnera o piwo.

Bawarskie czy owsiane? ― zapytał kelner.

Nazwy te brzmiały znajomo, Maks zapomniał jednak, co oznaczają. Uśmiechnął się.

Byle zimne.

Coś do tego ― siekany śledzik? siekana wątróbka? zraziki na zimno?

Zastanowił się.

Niech będzie siekany śledzik z żytnim chlebem.

Rozejrzał się. Urodzony i wychowany w biedzie, nie cierpiał plugastwa. Ruchełe, która od życia wzięła niezłe cięgi, szybko nawykła do luksusu, kochała piękne stroje, kosztowne meble i najwytworniejszą biżuterię. Lubiła uprawiać hazard w kasynach i towarzyszyła mu w wypadach do Rio de Janeiro i Nowego Jorku. Choć Maks nie nauczył się nigdy mówić poprawnie po hiszpańsku, ona mówiła tym językiem płynnie, Arturo zaś jak rodowity Argentyńczyk. Syna swojego posyłali do szkół, jakie zadowoliłyby wymagania najzamożniejszych rodziców. Ruchełe objawiła ponadto zmysł do interesów i Maks nie zawierał nigdy żadnej transakcji nie poradziwszy się jej wprzódy.

Lecz siedem lat tłustych minęło. Ruchełe była teraz kobietą złamaną, Maks zaś, wielki babiarz, impotentem, W Paryżu skorzystał z usług pewnej pięknej dziewczyny. Pojechał z nią na wycieczkę do Deauville, zatrzymali się w najlepszym hotelu. Ledwie go jednak objęła, poczuł smutek i wstręt i zebrało mu się nagle na wymioty. Na nic się nie zdały ani szampan, ani jej uwodzicielskie zabiegi. To samo przytrafiło mu się w Berlinie, a nawet na statku. Zasięgał porady lekarzy w Ameryce i Europie, i wszyscy mówili to samo: nerwy. Zalecali hydroterapię, gorące kąpiele i przepisywali lekarstwa, które okazywały się równie skuteczne jak bańki dla nieboszczyka. Dawali mu wszyscy tę samą radę: Proszę się wybrać w długą podróż, zapomnieć o niepowodzeniach, znaleźć sobie nowe towarzystwo i nowe zainteresowania.

Kelner przyniósł mu kufel piwa, chleb z siekanym śledziem, kiszony ogórek i, na rachunek firmy, salaterkę groszku z pieprzem. Maks poczekał, aż piana osiądzie, po czym jednym haustem opróżnił pół kufla i zabrał się do siekanego śledzia. Rozkosze stołu były jedynymi, jakie mu pozostały. Upijał się rzadko i unikał towarzystwa innych pijaków z ich pustą gadaniną, przechwałkami i biadoleniem. Często myślał sobie, że mimo swoich czterdziestu siedmiu lat w gruncie rzeczy pozostał młody, ożywiony młodzieńczymi fantazjami. Choć był bogaty, w marzeniach wciąż zbijał miliony, znajdował ukryte skarby, uwodził śpiewaczki operowe, wielkie damy i księżniczki, które się w nim zadurzały. Nie dość, że stał się bogaty jak Rothschild, to jeszcze udzielał pożyczek rosyjskiemu carowi i wykupił od sułtana Palestynę.

Czytał kiedyś o dr. Teodorze Herzlu, który zmarł na atak serca, gdyż nie udało mu się zdobyć Palestyny dla żydowskiego narodu. Maks każdego roku przeznaczał szekiel na wsparcie sprawy syjonizmu. Planował nawet odwiedzić Palestynę w powrotnej drodze: zobaczyć Jerozolimę, grób Racheli, Ścianę Płaczu i osady, gdzie młodzi ludzie, wolnomyśliciele i eks-studenci, orali ziemię, sadzili winnice i rozmawiali po hebrajsku.

Tak, mieszkał tu kiedyś, pod siedemnastym na poddaszu, i codziennie przechodził koło tego szynku. Nigdy nie wstępował, bo w owych czasach nie stać go było na szklaneczkę piwa. Któregoś razu wpadł w poważne tarapaty z powodu kradzieży i węszyła za nim policja. W końcu go aresztowali i odsiedział swoje na Pawiaku. A teraz jest obywatelem Republiki Argentyńskiej i ma rosyjską wizę przybitą w paszporcie. Guzik mu mogą zrobić.

Siedzieć samemu w knajpie to wątpliwa przyjemność. Żeby choć była z nim Ruchełe! Żeby tak znaleźć sobie jakąś inną kobietę, z którą mógłby wejść w zażyłość! Rozejrzał się. Przy stolikach siedziało kilka kobiet w średnim wieku, rozłożystych i nalanych, wyglądających na straganiarki z bazaru Janasza. Terkotały ochrypłymi głosami, a jedna była przepasana fartuchem z przepastnymi jak u domokrążcy kieszeniami. Nie, to nie to, czego szukał. Wyjął notes i kartkując go po raz kolejny, natrafił na czyjeś nazwisko i adres; lecz nie mógł sobie przypomnieć, od kogo je dostał. Podróże nadszarpnęły mu pamięć: wciąż gubił okulary, posiewał wieczne pióra, które kupił w Nowym Jorku, kiedy zaś zmieniał garnitur, zapominał o wyjęciu pieniędzy, dokumentów i chusteczki.

Do szynku wchodzili kolejni bywalcy, lecz nikt nie zwracał na niego uwagi. Wyglądało na to, że wszyscy się tu znają, zsuwali stoliki, rozmawiali głośno, śmiali się i wznosili toasty za długie życie. Rej wodził wśród nich mężczyzna o wielkim brzuchu, byczym karku i obwisłej twarzy, którego kamizelkę zdobił łańcuch ze złotych pięciorublówek. Nazywano go Szmulem, schlebiano mu i śmiano się z jego żartów. Charcząc i świszcząc jak astmatyk, mówił głosem charakterystycznym dla ludzi o powiększonym sercu. Z wyglądu sądząc, był kiedyś olbrzymem, dla Maksa nie ulegało jednak wątpliwości, że kogoś takiego w każdej chwili może trafić szlag. Grubas wychylał kufel za kuflem, przegryzając flaczkami i gniecionymi kartoflami.

Opowiadał o tym, jak to uratował od paki pomocnika rabiego. Dobry ten człowiek udzielił ślubu wbrew prawu, jako że pomocnicy rabina nie mają oficjalnego rządowego zezwolenia na żenienie kogokolwiek. Mógł zafasować od trzech miesięcy do roku kryminału, ale on, Szmul, pofatygował się do sędziego śledczego i rzecz załatwił. Jakaś opasła kobieta o ciastowatych, sflaczałych ramionach, z gigantycznym balkonem biustu i cebrowatą głową, odezwała się zgrzytliwym głosem:

Dał się posmarować, hę?

Kto nie smaruje, ten nie jedzie.

Poczciwina zjawia się u mnie i błaga: „Panie Szmul, ratuj pan”. Cały się trzęsie. Zląkłem się, że mnie w domu kojfnie. Trzy dni w pierdlu, i taki jak on jest skończony.

Zbieramy się na niego co tydzień.

Człowiek ma czwórkę dzieci.

Żona rabiego bierze u mnie rybę na szabas...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin