Przyborowski Walery - Oblężenie Warszawy.pdf

(351 KB) Pobierz
Walery Przyborowski
Walery Przyborowski
OBLĘŻENIE WARSZAWY
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Śliczne, złote słońce majowego poranku już dość wysoko wzbiło się na
jasnolazurowym niebie, dogrzewając coraz mocniej, kładąc swe świetlne, migotliwe
promienie na szerokich łanach zielonego zboża, na domkach rozrzuconych koło wielkiej
drogi, prowadzącej ze wsi Górce do Warszawy. Droga to była szeroka, piaszczysta,
obsadzona po obu stronach karłowatymi, wiecznie rozczochranymi wierzbami lub
gdzieniegdzie smukłą topolą, przedwcześnie toczoną przez robactwo. Poza drogą, poza
domkami z rzadka rozrzuconymi koło gościńca i ukrytymi w klombach zieleni, rozkładała się
daleka, cicha, pełna poetycznego wdzięku i smutku płaszczyzna, na której szmaragdowym tle
rysowały się wioski, domy, pałacyki pańskie - płaszczyzna, której jedną ścianę tworzyło
olbrzymie, otulone w mgły i dymy, cielsko Warszawy. Promienie słoneczne zapalały na jej
dachach jarzące, złote i purpurowe blaski, ślizgały się po wieżach strzelających śmiało pod
lazury nieba i ginęły w tumanach sinej dali i nieskończoności; obraz ten wśród sielskiej ciszy
panującej koło drogi, wobec szalonej burzy wrzącej w kraju, nie był pozbawiony pewnej
majestatycznej, groźnej i smutnej poezji.
Na drodze, którąśmy powyżej opisali, spośród tumanów żółtego kurzu, który, nie
rozpędzany wiatrem, leniwie się unosił w powietrzu, ukazała się mała bryczka, zaprzężona w
jednego konika, który postępował zwolna, noga za nogą, ciągnąc z istotnym wysiłkiem koła
głęboko zarzynające się w piasku gościńca. Koń był mocno spocony i widocznie nie miał
wielkiej ochoty pospieszać po piasku, w który się zagłębiał po pęciny - nie naglił go też do
pośpiechu powożący mężczyzna, zajęty żywą acz cichą rozmową z młodą dziewczyną.
Wózek był maleńki i oboje, tak mężczyzna, a raczej młody chłopak, jak i dziewczyna,
siedzieli na tyle wózka dość niewygodnie i ciasno. Ale nie zważali oni na to - oboje byli
młodzi, a jak wiadomo, w tym rozkosznym wieku największe przykrości i niewygody wydają
się niczym, drobiazgiem niewartym, by na niego zwracać uwagę.
Oboje byli młodzi - zwłaszcza dziewczyna śmiała się takim życiem, taką młodością i
swobodą tej młodości, że aż miło było na nią patrzeć. Jasna blondynka o bujnych, ze złotym
odcieniem włosach, ukrytych pod szerokim słomianym kapeluszem, patrzyła w świat swymi
dużymi, zda się z lazurów i aksamitu utkanymi oczami, tak wesoło, tak radośnie - jak gdyby
nigdy smutniejsza, poważniejsza myśl nie zajrzała do tej ślicznej główki, pod te bujne, złote
sploty włosów. Rumiana i biała, o twarzyczce okrągłej, o melancholijnym, powłóczystym i
wilgotnym spojrzeniu, o ustach jak gdyby wyrzezanych w koralu, zbudowana dobrze,
zręcznie, była tak miłym zjawiskiem, że wcale dziwić się nie należy, iż towarzyszący jej
młodzieniec romansując z nią zapomniał o palących promieniach słońca, o nieznośnym kurzu
i lenistwie swego konia. Od kapelusza, przewiązanego czerwoną kokardą, jak to wówczas
nakazywała moda i bezpieczeństwo osobiste, spadała na główkę i kark dziewczyny biała
muślinowa zasłona, z pewną kokieterią związana pod brodą, stanowiąc na pół obłoczystą, na
pół eteryczną ramę koło pulchnej, rumianej i śmiejącej się twarzyczki dziewczęcia. Był to
zresztą typ może niezupełnie polski, może zanadto ziemski i pełen krwi, ale z tym wszystkim
powabniejszy niż wymuskane i blade salonowe pół widma, pół kobiety.
Za to siedzący obok chłopak, acz pod wzglądem swej silnej, męskiej i jędrnej budowy
był podobny do dziewczyny, pod wielu jednak innymi względami stanowił z nią uderzający
kontrast. Mocny brunet o dużych, ognistych oczach, o cerze śniadej, okraszonej
ciemnopurpurowym rumieńcem, szczupły na twarzy, z nosem polskim, łagodnie zagiętym,
był istnym czystym typem polskiej rasy. Wybitnie zarysowane brwi, ostro wydające się kąty
ust, cała wreszcie twarz mówiła o energii, silnej woli i stanowczości charakteru młodzieńca.
W tej chwili jednak twarz ta, zwrócona do sąsiadki, nosiła na sobie dziwnie miły, wesoły,
szczęśliwy wyraz. Usta przykryte maleńkim, miękkim, czarnym wąsikiem śmiały się do
dziewczyny, a ręka mimowolnie obejmowała jej kibić, czemu się dziewczyna niby broniła,
niby nie, jak to zwykle bywa w takim słodkim sam na sam.
Bo w istocie byli sami. Na drodze żywej duszy nie było widać - gdzieniegdzie tylko
przy chacie na przyzbie wylegiwał się pies lub kot, grzejąc się na słońcu, czasem brudny, w
nędznej koszulinie przepasanej krajką dzieciak grzebał się w piasku - nic więcej. Cała ta
daleka, smutna płaszczyzna pod Warszawą drzemała pod słońcem majowym w ciszy i
spokoju. Od czasu do czasu lekki wietrzyk powiał, rozpędził tumany kurzu, przyniósł zapach
bzu lub pól ożywionych bujną roślinnością, ochłodził nieco skwarne powietrze, pocałował
dziewczynę i w końcu zanucił gdzieś w dali śpiewany, świeżo wówczas skomponowany
polonez:
„A kiedy odjeżdżasz, bywaj zdrów...”
i urywając, gubiąc po drodze strofki, nikł gdzieś w przestrzeni pod czystym błękitem
majowego nieba.
Mogli więc nasi podróżni swobodnie rozmawiać i swobodniej jeszcze patrzeć sobie w
oczy. A zapatrzeni byli tak, że nie zważali wcale, jak kurz zmienił purpurową kokardę na
kapeluszu dziewczyny na jakąś brudnożółtą wstążką, że na wojskowej, amarantowej
rogatywce młodzieńca kładły się całe plastry miałkiej, duszącej ziemi. Niemniej cierpiał i
mundur młodzieńca - był on bowiem w mundurze milicji, a raczej gwardii obywatelskiej,
świeżo uformowanej w Warszawie. W strojnym i ozdobnym tym mundurze było mu bardzo
do twarzy - amarantowe obszlegi i rabaty ubiegały się o pierwszeństwo z żywym rumieńcem
policzków, a w błyszczących guzikach i w rękojeści szabli przeglądały się promienie słońca,
łamiąc się i śmiejąc jarzącym blaskiem.
- To być nie może, panie Józefie - mówiła dziewczyna wysuwając się zręcznie z objęć
chłopaka - to być nie może - ojciec się nigdy na to nie zgodzi.
- Jakże to, nie zgodzi się! dlaczegoby się nie miał zgodzić?
- Pan tak mówi, jakby pan nie miał ojca... już ja się dość naprosiłam i napłakałam -
dodała ciszej, spuszczając oczy - a tylko ofuknął mnie i koniec.
- A! to już tego nic a nic nie rozumiem. Bo proszę ja ciebie, moja Klarciu - począł
młodzieniec poprawiając się na siedzeniu - czym to ja przybłęda jaki, biedota alboli też hultaj,
żeby się ojciec nie miał zgodzić na nasz ślub zaraz teraz? Przeciem ja obywatel, mam
kamienicę na Starym Mieście i Balcerzy nie są dzisiejsi - piszą o nas po kronikach...
- To to ojciec mi i mówi, iż mu to honor robi, iż tak zacny obywatel jak pan Józef o
mnie się stara - szeptało dziewczę rumieniąc się.
- A więc! a choć ja tam do tego nie przywiązuję żadnego znaczenia, bo teraz są takie
czasy, że wszyscyśmyobie równi, wszelako dla ojca, pro decorum, to się tak gada... Ono
więcej znaczy moja szarża porucznikowska gwardii municypalnej niż wszystkie przodków
imiona... to ojciec powinien sobie, moja Klareczko, wziąć pod rozwagą.
Wyrzekłszy to objął dziewczynę wpół, szybko obejrzał się dokoła i jeszcze szybciej
wycisnął gorący pocałunek na rubinowych ustach dziewczyny. Ta wyrwała się gwałtownie,
obejrzała dokoła i rzekła spłoniona jak wiśnia:
- Co też pan Józef wyrabia, jeszcze kto zobaczy i obgada mnie.
- Nikt nie obaczy, Klareczko, nikt - żywej duszy nie ma - wszyscy są przy sypaniu
okopów. Pan prezydent Zakrzewski nakazał całej Warszawie i okolicy sypać okopy - czasy
wojenne, żartów nie ma.
Dziewczyna westchnęła i zapuściła swe lazurowe oczy w siną dal płaszczyzny,
młodzieniec zaś tak dalej mówił:
- Albo i to - przecie ojciec winien baczyć na to, że teraz jest wojna, ciężka wojna, że
jeno patrzeć, jak pod Warszawę zwali się nieprzyjaciel... co będzie wtedy?
- Jak to pod Warszawę? Co też mówicie, panie Józefie?
- A tak, tak... ludzie tak gadają i wygadają zapewne. Naszym się nie wiedzie, słyszę,
pod Szczekocinami pobili naszych. Ale co tam... obaczymy, jako będzie; to tylko pewna, że w
takich niebezpiecznych czasach ojciec mi cię powinien dać, Klareczko, bo któż lepiej i
pewniej zdoła bronić młodej kobiety jak nie mąż? Argument ten był widocznie aż nadto
przekonywający dla Klary, bo westchnęła i rzekła smutnie:
- Ja to wiem, ja to wiem, ojciec inaczej mówi. Powiada, jakże to ja mam dawać córkę
za mąż, kiedy są takie czasy niespokojne i nie wiem, co będzie jutro. Niema nic pewnego... a i
powiem panu Józefowi - dodała ciszej, przysuwając się do niego - że ojciec bardzo był
niekontent, gdy się dowiedział, że pan został porucznikiem w milicji. Chodził po izbie i
mruczał: szalona pałka! pstro w głowie! i inne tam takie rzeczy. Zły był okrutnie, ażem się
bała.
Józef, bo tak go już nazywać będziemy, niecierpliwie poruszył się na siedzeniu i rzekł
sucho:
- Ej, moja Klarciu, twój ojciec, widzę, zawsze jest Niemiec, i kwita - nie lubi on ani
mnie, ani też narodu naszego, choć, jak wiadomo, dorobił się tutaj w Górcach niemałego
grosza na młynie i wiatraku. Nie podoba mu się, żem ja, jako obywatel honorowy, został
porucznikiem milicji, bo jest Niemiec i nie życzy nam dobrze. Wiem ja o tym, wiem i
powiem ci, że mogłoby być z ojcem niedobrze - bo do ratusza przyszła nań delacja,
niedawniej jak przedwczoraj - gdyby nie ja. Wiesz, Klarciu, czym to teraz pachnie taka
delacja. Owo dowiedziawszy się o tym pobiegłem zaraz do Imci pana Jana Adama Bluma,
mego opiekuna a teraz adiutanta municypalnego... no, i zatarło się. Ale nie zawsze się to
uda... niechże się ojciec pilnuje!
- Jezus, Maria, Józefie Święty! - załamała ręce dziewczyna - co też pan Józef mówi!
- Mówię, jak jest, i nie głupim ja, wiem, co się święci. I powiem ci, Klarciu, jak mię
widzisz, że gdyby nie ty, gdyby nie to, że cię miłuję z całego serca i żyć bym bez ciebie nie
mógł, to bym cisnął to wszystko i splunął. A wiesz ty, dlaczego ja chcę, byśmy zaraz teraz
brali ślub? Oto dlatego, że jak cię teraz nie dostanę, to niech nam, czego Boże broń, noga się
w tej wojnie pośliźnie, już nigdy moją nie będziesz. Ojciec teraz dobrze na mnie patrzy i
pozwala, bym się starał o ciebie, pozwala nawet, byś jeździła oto ze mną do Warszawy do
mej matki jedynie dlatego, że się boi, że myśli sobie: dobrze mieć tam plecy jakieś u tych
Polaków, a niech no inaczej się stanie, to mnie za drzwi wypchnie - a ciebie wyda za tego
przebrzydłego szwaba, Fryderyka Szulca czy Szolca, co ma taką czerwoną gębę jak burak.
- O! nigdy! - zawołała dziewczyna ze wstrętem.
- Tak, tak... o! Przecież ja mam głowę na karku i wiem, co się święci. Ojciec
przekłada tego durnia Fryderyka nade mnie, bo szwab zawsze do szwaba ciągnie - a mnie
trzyma jak tarczę tylko. Więc ja dlatego tak nalegam i, niech co chce będzie, muszę cię mieć,
tak mi Boże dopomóż!
Zgłoś jeśli naruszono regulamin