Francoise Sagan-Witaj smutku.pdf

(422 KB) Pobierz
Microsoft Word Viewer - Francoise Sagan - Witaj smutku.rtf
Françoise Sagan
Witaj, smutku
(Przełożyły: Anna Gostyńska i Jadwiga Olędzka)
Żegnaj mi smutku
Dzień dobry smutku
To ty wpisany w kwadrat sufitu
To ty wpisany w najdroższe oczy
Nie jesteś niedolą jedynie
Jeżeli cię wargi zgnębionych
Głoszą uśmiechem
Dzień dobry smutku
Kochanku ciał powabnych
Dominanto miłości
Której urok urasta
Jak bezcielesny potwór
Głowo z nadziei wyzuta
Smutku o pięknej twarzy.
P. ELUARD
[Le vie immédiate]
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Waham się nazwać pięknym, poważnym słowem “smutek", to obce mi dotąd uczucie, którego łagodna,
bolesna gorycz dręczy mnie nieustannie. Jest ono tak wyłączne, tak egoistyczne, że nieomal wstydzę się go, a
uczucie smutku wydawało mi się przecież zawsze godne szacunku. Nie znałam go do niedawna. Znałam raczej nudę,
żal, rzadziej wyrzuty sumienia. Teraz coś jak gdyby rozsnuwa się wokół mnie, niby miękka, denerwująca jedwabna
zasłona, i oddziela mnie od innych.
Tamtego lata miałam siedemnaście lat i czułam się zupełnie szczęśliwa. Ci “inni" to był mój ojciec i Elza,
jego kochanka. Muszę od razu wyjaśnić sytuację, która może wydawać się fałszywa. Ojciec przekroczył właśnie
czterdziestkę i był wdowcem od piętnastu lat. Był to człowiek młody jeszcze, pełen żywotności, o dużych
możliwościach. Gdy dwa lata temu, po ukończeniu szkoły, wróciłam do domu, nietrudno mi było zrozumieć, że
ojciec ma kochankę. O wiele trudniej było pogodzić się z tym, że zmieniał je co pół roku. Lecz niebawem i do tego
przywykłam: urok osobisty ojca, nowy i łatwy tryb życia i moje własne skłonności wpłynęły na to w niemałym
stopniu. Był to człowiek lekkomyślny, zdolny do interesów, zawsze wszystkiego ciekaw i szybko się wszystkim
nużący, z dużym powodzeniem u kobiet. Łatwo mi było kochać go, i to czule, bo był dobry, wspaniałomyślny,
wesoły i miał dla mnie dużo uczucia. Nie wyobrażam sobie lepszego i bardziej zajmującego przyjaciela. W
początkach owego lata był nawet aż tak delikatny, że zapytał mnie, czy nie mam nic przeciwko temu, by spędzić
wakacje z jego obecną kochanką, Elzą. Ze swej strony mogłam tylko namawiać go do tego, gdyż wiedziałam, że nie
może żyć bez kobiety i że zresztą Elza nie będzie nam przeszkadzała. Była to duża, ruda dziewczyna, trochę
prymitywna i jednocześnie pozująca na damę, która statystowała w kabaretach i w barach na Champs-Elysées. Była
sympatyczna, dość prosta i bez specjalnych pretensji. Zresztą za bardzo cieszyliśmy się z ojcem na ten wyjazd, by
stwarzać sobie jakieś przeszkody.
Ojciec wynajął na Riwierze dużą, białą, śliczną willę, o której marzyliśmy od pierwszych ciepłych dni
czerwca. Stała ona na cyplu górującym nad morzem, a sosnowy lasek zasłaniał ją od drogi. Wąska ścieżka biegła w
dół do małej, złotawej zatoczki, otoczonej brunatnymi skałami, o które rozbijały się fale morskie.
Pierwsze dni były zachwycające. Spędzaliśmy na plaży całe godziny, obezwładnieni upałem, a ciała nasze
nabierały stopniowo zdrowego, złotego koloru. Tylko Elza opalała się na czerwono i obłaziła boleśnie ze skóry.
Ojciec, robiąc skomplikowane ruchy nogami, usiłował pozbyć się zaczątków brzuszka, tak nie licujących z jego
usposobieniem Don Juana. Od świtu kąpałam się w morzu. Woda była przezroczysta i świeża. Zanurzałam się w niej
i pławiłam wykonując szereg nieskoordynowanych ruchów, aby zmyć z siebie wszelkie ślady i cały kurz Paryża.
Wyciągałam się jak długa na plaży, brałam w rękę garść piasku, i pozwalałam mu przeciekać przez palce żółtawym,
łagodnym strumieniem. “Ucieka jak czas – mówiłam sobie. – Jaka prosta myśl! Jak przyjemnie jest mieć
nieskomplikowane myśli". Było przecież lato.
Szóstego dnia pobytu zobaczyłam po raz pierwszy Cyryla. Płynął małą żaglówką wzdłuż wybrzeża i
wywrócił się właśnie przed naszą zatoczką. Pomogłam mu się pozbierać. Zaśmiewaliśmy się oboje i powiedział mi,
że ma na imię Cyryl, że jest studentem prawa i spędza wakacje w sąsiedniej willi, z matką. Miał smagłą szczerą
twarz południowca, w której było coś zrównoważonego i opiekuńczego, co mi się podobało. Zazwyczaj unikałam
studentów. Byli brutalni, zajęci tylko sobą, a zwłaszcza swoją młodością, znajdując w niej zawsze temat do dramatu
lub pretekst do nudy. Nie lubiłam młodzieży. O wiele bardziej interesowali mnie przyjaciele ojca, mężczyźni pod
czterdziestkę, którzy prawili mi komplementy i słodkie słówka i okazywali czułość ojca i czułość kochanka.
Ale Cyryl mi się podobał. Był wysoki i chwilami piękny tą urodą, która budzi zaufanie. Chociaż nie
podzielałam niechęci mego ojca do brzydoty, co często skłaniało nas do przestawania z ludźmi ograniczonymi,
odczuwałam wobec osób zupełnie pozbawionych fizycznego wdzięku pewien rodzaj zażenowania, niepokoju. Ich
rezygnacja z chęci podobania się wydawała mi się jakąś nieprzyzwoitą ułomnością. Bo czegóż innego chcieliśmy niż
podobać się? Do dziś nie wiem, czy ta chęć powodzenia kryje w sobie nadmiar sił żywotnych, pragnienie
zaborczości czy też potajemną niewypowiedzianą potrzebę upewnienia się o własnej wartości, uznania dla samego
siebie.
Cyryl odjeżdżając zaproponował mi, że nauczy mnie żeglować. Wróciłam na kolację tak zajęta myślą o
nim, że prawie nie brałam udziału w rozmowie. Zaledwie zauważyłam zdenerwowanie ojca. Po kolacji
wyciągnęliśmy się jak co wieczór w fotelach na tarasie. Niebo było usiane gwiazdami. Wpatrywałam się w nie z
cichą nadzieją, że już teraz – przed czasem – zaczną spadać, tworząc świetliste smugi. Ale był dopiero początek lipca
i gwiazdy tkwiły nieruchomo w górze. W żwirze pokrywającym taras śpiewały koniki polne. Było ich chyba tysiące.
Pijane księżycem i upałem, wydawały te dziwne dźwięki po całych nocach. Wytłumaczono mi kiedyś, że pocierają
tylko o siebie skrzydełka, ale ją wolałam wierzyć, iż ów śpiew dobywa się z ich gardziołek, podobnie jak
instynktowne miauczenie kotów w marcu. Było nam dobrze. Tylko drobne ziarenka piasku, które dostały się pod
bluzkę, nie pozwalały mi zapaść w słodką drzemkę. Wtedy właśnie ojciec chrząknął i wyprostował się na leżaku.
– Mam dla was nowinę. Przyjedzie nowy gość – powiedział.
Z rozpaczą przymknęłam oczy. Za dobrze nam było, za spokojnie, to nie mogło długo trwać!
– Kto? Powiedz prędko! – krzyknęła Elza, zawsze żądna nowin z wielkiego świata.
– Anna Larsen – powiedział ojciec i odwrócił się do mnie.
Patrzyłam na niego, zbyt zdziwiona, by zareagować na tę wiadomość.
– Prosiłem ją, żeby przyjechała do nas, gdy zmęczy ją praca w domu mód, i właśnie... właśnie przyjeżdża.
Nie przyszłoby mi to nigdy do głowy. Anna Larsen była dawną przyjaciółką mojej biednej matki i rzadko
widywała ojca. Niemniej jednak, gdy przed dwoma laty wróciłam z internatu, ojciec, który nie bardzo wiedział, co
ze mną robić, posłał mnie do niej. W ciągu tygodnia ubrała mnie gustownie i nauczyła dobrych manier. Wzbudziła
we mnie namiętny podziw dla siebie, który zręcznie skierowała na pewnego młodego człowieka ze swego otoczenia.
Zawdzięczałam jej więc moje pierwsze eleganckie stroje i moją pierwszą miłość. Przy swoich czterdziestu dwu
latach była kobietą pociągającą i wytworną. Twarz jej, piękna i dumna, miała wyraz znużonej obojętności. Ta
obojętność to jedyna rzecz, jaką można jej było zarzucić. Anna była uprzejma i daleka. Biła z niej jakaś uparta siła
woli i spokój serca, który onieśmielał. Nie słyszało się, by miała kochanka, chociaż była rozwiedziona i niezależna.
Zresztą obracaliśmy się w różnych środowiskach. Ona spotykała się z ludźmi mądrymi, dobrze wychowanymi,
dyskretnymi, a my z osobami hałaśliwymi, żądnymi rozrywek, bo ojciec wymagał od ludzi jedynie tego, żeby byli
ładni lub zabawni. Mam wrażenie, że Anna pogardzała trochę ojcem i mną, bo przywiązywaliśmy zbyt dużą wagę do
zabaw i błahostek – jak pogardzała wszelkim brakiem umiaru. Spotykaliśmy się tylko na przyjęciach dla załatwiania
interesów, ona prowadziła bowiem salon mód, a ojciec zajmował się reklamą. Łączyło nas jeszcze wspomnienie o
matce i moje starania, żeby się z nią spotykać, bo choć mnie onieśmielała, podziwiałam ją bardzo. Ten nagły
przyjazd wydawał się poza tym niefortunny, gdy się pomyślało o obecności Elzy i znało wymagania towarzyskie
Anny.
Elza zadawała mnóstwo pytań dotyczących pozycji Anny w świecie i poszła spać. Gdy zostałam sama z
ojcem, siadłam u jego stóp na schodach. Pochylił się ku mnie i położył mi ręce na ramionach.
– Dlaczego jesteś taka chuda, maleńka? Wyglądasz jak dziki kotek. Chciałbym, żeby moja córka była ładną,
tłuściutką blondynką o porcelanowych oczach i...
– Nie o to chodzi! – przerwałam. – Dlaczego zaprosiłeś Annę? Dlaczego zgodziła się, tu przyjechać?
– Może dlatego, żeby zobaczyć twego starego ojca. Nigdy nic nie wiadomo.
– Ty nie jesteś typem mężczyzny, który może interesować Annę – odpowiedziałam. – Jest na to zbyt
inteligentna i za wysoko się ceni. A Elza? Czy pomyślałeś o Elzie? Czy ty możesz sobie wyobrazić rozmowy Anny z
Elzą? Bo ja nie!
– Nie pomyślałem o tym – przyznał. – To straszne doprawdy! Cecylko, moje dziecko, a gdybyśmy tak
wrócili do Paryża?
Śmiał się cicho, gładząc mi kark. Odwróciłam się i spojrzałam na niego. Wokół jego ciemnych,
błyszczących oczu tworzyły się małe, śmieszne zmarszczki, kąciki ust uniosły się w górę. Przypominał fauna.
Zaczęłam się śmiać z nim razem, jak zwykle, gdy ściągał sobie na głowę jakieś kłopoty.
– Mój stary druhu! – powiedział. – Co ja bym począł bez ciebie?
I ton jego głosu brzmiał tak przekonywająco, tak czule, że pojęłam, iż rzeczywiście byłby nieszczęśliwy.
Do późnej nocy mówiliśmy o miłości i jej komplikacjach, które ojciec zresztą uważał za wyimaginowane.
Odrzucał systematycznie takie pojęcia jak wierność, głębia uczuć, obowiązek. Tłumaczył mi, że są one jałowe i
krępujące. Gdyby to mówił kto inny, byłabym oburzona. Ale znałam go. Wiedziałam, że u niego nie wykluczało to
ani czułości, ani przywiązania. Uczucia te okazywał tym łatwiej, że wiedział, iż są one przemijające, i chciał, by
takie były. To mi odpowiadało: miłość nagła, gwałtowna i nietrwała. Nie byłam w wieku, w którym wierność
pociąga. Spotkania, pocałunki, znudzenie – to były moje miłosne doświadczenia.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin