5 Meg Cabot - Szukając siebie.doc

(764 KB) Pobierz
CARROLL JENNY

Carroll Jenny

SZUKAJĄC SIEBIE

1

Nazywam się Jessica Mastriani.

Może o mnie słyszeliście. Ale nie obrażę się, jeżeli nie. Zresztą chyba nawet tak bym wolała.

A mogliście o mnie słyszeć, bo to mnie prasa nazwała „dziewczyną od pioruna”. Kiedy kilka lat temu uderzył we mnie piorun, zyskałam zdolności parapsychiczne, dzięki którym potrafiłam odnajdywać zaginionych ludzi we śnie.

Było wtedy o tym dość głośno. Przynajmniej w Indianie, skąd pochodzę. Nakręcili nawet serial telewizyjny na podstawie historii mojego życia. Nie był na nim oparty zbyt dokładnie. To znaczy, mnóstwo rzeczy zmyślili. Na przykład, że pojechałam do Quantico szkolić się na agentkę FBI. Wcale tak nie był o. Aha, i w serialu uśmiercili też mojego tatę. W rzeczywistości żyje i ma się świetnie.

Ale nie miałam do nich pretensji (chociaż tata nie był specjalnie zachwycony), bo za serial mi zapłacili. Za prawo do wykorzystania mojego nazwiska, mojej historii i inne takie. Na koniec zrobiło się z tego sporo pieniędzy, mimo że serial pokazują tylko w kablówce i to nawet nie w którejś z głównych stacji.

Rodzice realizują czeki, które dostaję co miesiąc, i inwestują je w moim imieniu. Nie musiałam jeszcze naruszyć tego kapitału. Wydaję tylko od czasu do czasu trochę odsetek, kiedy nie starcza mi kasy najedzenie albo czynsz czy coś takiego. Co wcale ostatnio tak często się nie zdarza, bo mam pracę na lato, i tak dalej. Może nie najlepszą pracę pod słońcem. Ale przynajmniej nie pracuję dla FBI, jak w tym serialu o moim życiu.

Pracowałam dla nich przez jakiś czas. Mają tam specjalny wydział, którego szefem jest taki jeden facet, Cyrus Krantz. Pracowałam tam przez prawie rok.

Widzicie, to wcale nie miało tak wyglądać. To znaczy, moje życie. Zaczęło się od tego uderzenia pioruna. Przecież zupełnie tego nie planowałam. Bo nikt - a przynajmniej nikt przy zdrowych zmysłach - nie chciałby zostać trafiony przez piorun i zyskać zdolności parapsychiczne, bo - możecie mi wierzyć w tej sprawie - to jest totalna beznadzieja. To znaczy, ludzie, którym pomogłam, pewnie to doceniają. Ale ja sama nie miałam z tego żadnej większej frajdy, przysięgam.

A potem zaczęła się wojna. Tak jak piorun uderzyła znienacka. I jak piorun zmieniła wszystko. Nie tylko dlatego, że nagle ludzie przy naszej ulicy wywieszali przed domami amerykańskie flagi i że dwadzieścia cztery godziny na dobę, jak przymurowani, wgapialiśmy się w CNN. Dla mnie zmieniło się o wiele więcej. Ja przecież nawet jeszcze wtedy nie skończyłam liceum, a Wuj Sam i tak zwrócił się do mnie: „Jesteś nam potrzebna”.

Problem w tym, że oni mnie naprawdę potrzebowali. Umierali niewinni ludzie. Co ja miałam zrobić, odmówić?

Chociaż, prawdę mówiąc, z początku próbowałam odmawiać. Aż wreszcie mój brat, Douglas - ten, który według mnie powinien najbardziej protestować przeciwko moim związkom z FBI - powiedział:

- Jess, co ty wyrabiasz? Musisz się zgodzić.

No to się zgodziłam.

Najpierw powiedzieli mi, że mogę pracować z domu. Co mi odpowiadało, bo naprawdę musiałam skończyć czwarte klasę, i tak dalej.

Ale byli też ludzie, których należało odszukać, i to szybko. Jak niby miałam to zrobić? Przecież był a wojna.

Wiem, że dla większości ludzi ta wojna toczyła się gdzieś tam, daleko. Założę się, że przeciętny Amerykanin nawet o niej nie myślał poza tymi chwilami, no wiecie, kiedy włączał wieczorne wiadomości i widział, jak terroryści wysadzają ludzi w powietrze i tak dalej. Tylu a tylu żołnierzy piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych zginęło w dniu dzisiejszym - mówili w wiadomościach. A następnego dnia ludzie słyszeli: Znaleźliśmy tylu a tylu terrory stów ukrywających się w jaskiniach w górach Afganistanu.

No cóż, z mojego punktu widzenia wyglądało to inaczej. Ja nie oglądałam wojny w telewizyjnych wiadomościach. Zamiast tego widziałam ją na żywo. Boja tam byłam. A byłam tam, bo to ja im mówiłam, w których jaskiniach mają szukać ludzi, których bezzwłocznie musieli pojmać.

Najpierw próbowałam to robić z domu, a potem z Waszyngtonu.

Ale bardzo często, kiedy mówiłam im, gdzie mają szukać, oni szukali, a potem wracali i mówili:

- Tam nikogo nie było.

Aleja wiedziałam, że nie mają racji. Boja się nigdy nie myliłam. Czy raczej, powinnam może powiedzieć, moje zdolności nigdy mnie nie zawiodły.

Więc wreszcie powiedziałam:

- Posłuchajcie, wyślijcie mnie tam, a ja wam pokażę, gdzie szukać.

O niektórych znalezionych przeze mnie ludziach słyszeliście w telewizji. Inni, których znajdowałam, byli objęci tajemnicą wojskową. Do niektórych przeze mnie znalezionych nie mogliśmy się dostać ze względu na miejsca, gdzie się ukrywali, głęboko w górach. Niektórych chcieli mieć na oku i obserwować, jak sytuacja się rozwinie. A innych, znajdowanych przeze mnie, spotykała śmierć.

Ale ich znajdowałam. Wszystkich znajdowałam.

I wtedy zaczęły się koszmary. Przestałam w ogóle sypiać. To znaczyło, że nikogo więcej nie mogłam odnaleźć. Bo nie mogłam śnić.

Zespól stresu pourazowego. Czyli TPSD. W każdym razie tak to nazywają. Próbowali wszystkiego, co im przychodziło do głowy, żeby mi pomóc. Leki. Psychoterapia. Weekend przy wielkim, pięknym basenie w Dubaju. Nic z tego.

No więc, koniec końców, odesłali mnie do domu, myśląc, że może mi się polepszy, kiedy znajdę się w swoim normalnym otoczeniu.

Ale problem polegał na tym, że kiedy wróciłam do domu, wcale nie znalazłam się w normalnym otoczeniu. Wszystko wyglądało inaczej.

Pewnie jestem niesprawiedliwa. Pewnie tak naprawdę to ja się zmieniłam, a nie inni. No bo człowiek ogląda takie rzeczy: dzieciaki wrzeszczą do ciebie, żeby nie zabierać im ojca, różne rzeczy wylatują w powietrze... ludzie wylatują w powietrze... A ty masz raptem siedemnaście lat, czy coś koło tego - hej, a nawet gdyby mieć ze czterdzieści - trochę trudno w rok potem ot tak, jakby nigdy nic, wrócić do domu. I co? Chodzić do centrum handlowego? Robić sobie pedicure? Oglądać Sponge Bob Kancias toporty?

Dajcie spokój.

Ale nie mogłam też wrócić do tego, czym się zajmowałam wcześniej. To znaczy do pracy dla FBI. Sama siebie nie umiałam już odnaleźć, a co dopiero kogoś innego. Bo już nie byłam „dziewczyną od pioruna”.

Odkrywałam powoli, że stałam się kimś, kim nie byłam od bardzo długiego czasu.

Normalną osobą.

A w każdym razie o tyle normalną, o ile taka dziewczyna jak ja może być normalna. No bo w końcu z własnego wyboru noszę włosy niemal tak krótkie jak niektórzy z tych komandosów, z którymi współpracowałam.

I przyznam, że mam niejakie upodobanie do krążowników szos. Tych dwuśladowych. Nie takich z napędem na cztery koła.

I przyznam też, że nigdy nie uważałam, że fajny dzień to taki, kiedy się dzwoni do przyjaciółek albo gada z nimi przez sieć, a potem umawia do kina na romantyczną komedię. Bo po pierwsze, ja mam tylko jedną, no może dwie przyjaciółki. A po drugie, lubię takie filmy, w których coś wybucha.

A przynajmniej kiedyś lubiłam. Dopóki różne rzeczy nie zaczęły dość regularnie wybuchać wokół mnie. Teraz podobają mi się filmy o komiksowych istotach z kosmosu, które mieszkają na Hawajach z małymi dziewczynkami, albo o rybkach, które się gubią. Tego typu rzeczy.

Ale pomijając tych parę drobnych szczegółów, jestem jak najbardziej normalna. Trochę to potrwało, ale mi się udało. Poważnie. Prowadzę życie, które z każdego punktu widzenia można by określić jako normalne. Mieszkam w normalnym mieszkaniu i mam normalną współlokatorkę. No cóż, dobra, Ruth, moja najlepsza przyjaciółka od niepamiętnych czasów, nie jest tak zupełnie normalna. Ale dla mnie wystarczy. Robimy razem normalne rzeczy, na przykład chodzimy po zakupy albo zamawiamy do domu chińszczyznę i oglądamy w telewizji te durne seriale, za którymi ona tak przepada.

I niech będzie, Ruth przez cały czas stara się mnie gdzieś wyciągać, na przykład na koncerty na świeżym powietrzu i inne takie. A ja już bym raczej wolała siedzieć w domu i ćwiczyć grę na flecie. Więc może nie jestem jednak tak do końca normalna.

Ale hej, ona mi załatwiła pracę na lato. I to całkiem normalną letnią pracę, taką, za którą człowiekowi płacą marne grosze. Czy nie dokładnie czegoś takiego oczekuje normalna dziewiętnastolatka? Marnie płatnej pracy na lato?

No więc jest normalnie. Na szczęście przy moich wypłatach z FBI (Tak, byłam na ich liście płac. Nie jako agentka, czy coś. Ale płacić mi musieli. No co wy? Miałam niby harować dla nich za darmo?) i odsetkach od zainwestowanej kasy za serial telewizyjny, i przy tym, co mama i tata podsyłają mi z domu, radzę sobie nieźle.

Poza tym, rozumiecie, przecież to nie tak, że jestem tu sama. Ruth i ja zrzucamy się na wszystkie wydatki: zakupy spożywcze, czynsz (dość wysoki, chociaż mamy mieszkanie z jedną tylko sypialną. No, ale tak to już bywa w nowojorskiej Hell's Kitchen, czyli, jakby ktoś z was nie wiedział, najdroższej dzielnicy mieszkaniowej na świecie)... Wszystko dzielimy po połowie.

W każdym razie, ta praca... No, w sumie jest fajna. Pomaga się dzieciakom - i zresztą to nieco zabawne, bo przecież dokładnie coś takiego robiłam, kiedy zaczęła się ta cała historia z piorunem i resztą (zanim zaczęłam, zamiast ratować dzieciom życie, komplikowałam je, aresztując ich ojców). Ruth załatwiła sobie pracę w takiej jednej organizacji pozarządowej. Dowiedziała się o niej z tablicy ogłoszeń na swojej uczelni (kiedy już ją przyjęli na wszystkie uczelnie, gdzie składała podania, zdecydowała się na Columbię).

Mnóstwo osób - na przykład rodzice Ruth i jej brat bliźniak, Skip, który studiuje na Uniwersytecie stanu Indiana, a teraz przyjechał do Nowego Jorku na lato i ma praktykę w jakiejś firmie na Wall Street - uważają, że Ruth mogła znaleźć sobie lepiej płatną wakacyjną pracę, skoro już studiuje na Columbii, która jest przecież uczelnią należącą do Ligi Bluszczowej i tak dalej.

Ale Ruth mówi zawsze: „Mnie zależy na tym, żeby zmieniać świat” - no i bardzo fajnie, bo jej rzeczywiście na tym zależy. A robi to w ten sposób, że organizuje grupy muzyków i aktorów, którzy odwiedzają różne miejskie dzienne świetlice i półkolonie, gdzie pomagają dzieciakom wystawiać jakieś sztuki czy musicale, bo miasto nie ma wystarczających środków, żeby zatrudniać prawdziwych, dyplomowanych nauczycieli.

Najpierw uznałam, że to jakaś głupota - to znaczy, ta wakacyjna praca Ruth. W jaki sposób, wystawiając sztukę w dziennej świetlicy osiedlowej, pomóc dzieciakowi, którego matka to, na przykład, ćpunka?

Ale potem, któregoś dnia, Ruth zapomniała zabrać z domu portfel i poprosiła, żebym go jej podrzuciła. Więc to zrobiłam, chociaż oderwała mnie od ćwiczeń na flecie.

Ale okazało się, że było warto. Bo z miejsca zobaczyłam, że nie miałam racji. Wystawienie jakiejś sztuki w dziennej świetlicy może ogromnie pomóc dzieciakowi, i to nawet takiemu, który ma mnóstwo problemów w domu (nie takich jak zamknięcie tatusia w amerykańskim wojskowym więzieniu, ale na przykład takich, że babcia jest zaćpana, czy coś). To strasznie fajna sprawa patrzeć, jak taki dzieciak, który nigdy przedtem nie widział na oczy żadnej sztuki, nagle zaczyna w takiej sztuce grać. Albo - i tutaj pojawia się moja rola - jak dzieciak, który nigdy w życiu nie grał na żadnym instrumencie muzycznym, nagle zaczyna na nim grać.

I mnie to też daje masę radości, bo mam okazję robić to, co robię najlepiej, czyli grać na flecie. To znaczy, pewnie mogłabym załatwić sobie na wakacje pracę flecistki w jakiejś orkiestrze. Ale czy próbowaliście kiedyś spędzić choć trochę czasu z ludźmi z jakiejś orkiestry? I nie mówię tu o dzieciakach, które grają w orkiestrach szkolnych. Mówię o prawdziwych zawodowych muzykach klasycznych.

No cóż, odkąd zaczęłam chodzić do Juilliard w zeszłym roku, miałam po temu okazję. I wierzcie mi, o wiele fajniej jest robić to, czym zajmuję się właśnie teraz, czyli pokazywać dzieciakom, które nigdy przedtem nie widziały fletu na oczy, jak na czymś takim grać. To jest super. Bo one robią takie naprawdę wielkie oczy, kiedy zagram jakiś naprawdę szybki kawałek, na przykład Lot trzmiela czy coś Czajkowskiego, a potem mówię im, że też się nauczą tak grać, jeśli tylko będą ćwiczyć.

A oni mi na to zawsze:

- Nie ma mowy, nigdy nam się to nie uda. A ja im odpowiadam:

- Uda się. Zobaczycie. - A potem im pokazuję, jak się gra. Za każdym razem mam wtedy niesamowitą radochę.

- Skip mówi, że Ruth powinna była załatwić sobie praktykę w jakiejś agencji reklamowej i że z tych dzieciaków nigdy nie będzie nic dobrego, niezależnie jak bardzo będą bombardowane sztuką. Do mnie takich rzeczy nie mówi, ale tylko dlatego, że chciałby się do mnie dobrać. Firma, w której ma letnie praktyki, opłaca mu czynsz (I dlatego Skip waletuje u nas na kanapie - żeby odkładać pieniądze na czynsz na coś, ha czym naprawdę mu zależy. Znając go, to coś naprawdę durnego, na przykład porsche). Jest tu nawet teraz w tej chwili, leży rozwalony na naszej kanapie (albo powinnam może powiedzieć, na swoim łóżku) i ogląda Vabank z moim bratem, Michaelem, który też jest w Nowym Jorku, ma tu praktykę i też mieszka na waleta w naszym mieszkaniu. (Śpi na podłodze. Skip pierwszy zaklepał sobie kanapę).

Mike też wylądował na Uniwersytecie stanu Indiana po tym, jak zrezygnował z miejsca na Harvardzie, bo zakochał się w dziewczynie, która potem go rzuciła dla jakiegoś faceta po znanego przy pracy w letnim teatrzyku na wydmach Michigan. W naszym domu nie wolno już głośno wymieniać nazwiska Claire Lippman. Przyjechał teraz do Nowego Jorku na lato i ma pracę, która związana jest z komputerami i śledzeniem cyberterrorystów. Trochę coś takiego jak to, co sama robiłam w czasie wojny, tylko że on się tym zajmuje, siedząc w jakimś boksie w kampusie Uniwersytetu Columbia, zamiast w namiocie na piaszczystej pustyni.

Czasami Mike opowiada nam o swojej pracy. Wszyscy wolelibyśmy, żeby tego nie robił.

I Skip, i Mikey wywrzaskują teraz odpowiedzi na pytania z Vabanku w stronę ekranu telewizora. Skip większość zgaduje źle. Mike większość zgaduje prawidłowo.

Fajnie jest mieć latem blisko siebie chociaż jednego z braci, nawet jeśli nie jest to mój ulubiony brat. Ulubiony to Douglas, a on jest tam, w Indianie i wynajmuje pokój od moich rodziców.

Ale przynajmniej z nimi nie mieszka, a to już jakiś postęp. Wynajmuje od nich kawalerkę nad jedną z ich restauracji, Mastriani, odbudowanej po pożarze, który ją zniszczył. Pracuje w sklepie z komiksami i sam trochę rysuje. Moim zdaniem mógłby zrobić karierę jako autor komiksów. Poważnie. Nie wiem, czy to przez głosy, które kiedyś słyszał w swojej głowie, czy co, ale te jego rysunki są naprawdę niezłe.

No więc jest dobrze. Bo przez długi czas myśleliśmy, że Douglas nigdy sobie w życiu nie poradzi - co dopiero mówić o jakiejś samodzielności.

Osobiście nigdy też nie sądziłam, że w życiu poradzi sobie Skip - już prędzej, że go ktoś zabije za bycie takim nieznośnym robalem - ale jak sam twierdzi, kiedy zrobi dyplom w Kelly School of Business, gdzie teraz studiuje, znajdzie sobie pracę, która mu przyniesie ponad sto tysięcy dolarów rocznie.

Więc chyba co do Skipa też się myliłam.

Ale nadal jest wkurzający. Czasami i tak pozwalam mu się gdzieś zaprosić, bo to w końcu posiłek za darmo. Dziewczyna mogłaby gorzej trafić. Właśnie to stale mi powtarza moja mama. Nie posiadałaby się ze szczęścia, gdybym związała się ze starym poczciwym Skipem, facetem od stu tysięcy dolarów rocznie.

Tak. To kolejna rzecz dla mnie normalna: nie mam chłopaka. Nie żeby w Juilliard - nie wspominając już o pozarządowej organizacji, która dała nam tę letnią pracę - nie roiło się od świetnych heteroseksualnych facetów... (Żartuję sobie. Bo oczywiście, wcale się nie roi). Pewnie po prostu jeszcze nie znalazłam tego jedynego, chociaż kiedyś, dawno temu, wydawało mi się, że już go spotkałam.

Ale okazało się, że się myliłam.

No więc wyobraźcie sobie moje zdumienie... Ruth mówiła:

- Okay, poważnie, chłopaki, musimy gdzieś się wspólnie latem wyrwać. Mówię serio, Skip, słuchasz mnie? To ty oszczędzasz całą tę kasę, sypiając na naszej kanapie, więc powinieneś trochę dla nas wyskubać. Nie mam zamiaru przez cały sierpień gotować się na tym upalnym Manhattanie. Chodzą mi po głowie przynajmniej weekendy na Jersey Shore.

A Skip i Mike obaj wrzeszczeli do telewizora:

- Orion! To Orion! I dokładnie w tej chwili ktoś zapukał do drzwi, a ja poszłam otworzyć, pewna, że to dostawca pizzy, ale zamiast tego za drzwiami zastałam swojego byłego chłopaka.

Można by pomyśleć, że osobie obdarzonej parapsychiczny mi zdolnościami takie rzeczy nie będą się przytrafiać bez żadne go ostrzeżenia.

No ale właśnie to jest w mojej sytuacji najgorsze: już nie mam zdolności parapsychicznych.

2

Jess... - odezwał się Rob, zaglądając ponad moim ramieniem głąb dużego pokoju, gdzie Skip i Mike rozwalali się na kanapie jak dwa wielkie wyrzucone na plażę tuńczyki. - Czyja przychodzę w złym momencie?

„Jess, czyja przychodzę w złym momencie?!”

To takimi słowami zwraca się do mnie mój były chłopak po dwóch latach ciszy w eterze? Bez choćby jednego telefonu?

No dobra, to ja wyjechałam do Afganistanu, przyznaję.

Ale czy muszę wam przypominać, że zrobiłam to, żeby pomóc wygrać tę wojnę?

Przecież to nie tak, że pojechałam tam dla zabawy.

W przeciwieństwie do zabaw, jakie on sobie fundował przez cały czas, kiedy mnie nie było. A przynajmniej tak zakładam na podstawie sceny po powrocie, kiedy zastałam go na całowaniu się tuż przed warsztatem jego wujka z jakąś tlenioną blondyną ubraną w top bez ramiączek.

Och, jasne. On powiedział, że to ona go pocałowała. Za to, że naprawił jej gaźnik. Powiedział, że gdybym została, zamiast wiać stamtąd jak jakiś tchórz, tobym zobaczyła, jak jej za to nagadał.

Tak. I jeszcze co? Bo faceci to pewnie nienawidzą, kiedy takie tlenione blondyny w butach na platformach, z opalenizną z puszki i cyckami większymi niż moja głowa nachylają się i obdarzają ich mokrymi, szczodrymi pocałunkami.

A co mi tam. Przecież to też nie tak, że przed tym moim wyjazdem do Waszyngtonu, a potem na Wschód, układało się nam idealnie. Moja mama nie była - powiedzmy - zachwycona, że jej niespełna siedemnastoletnia córka spotyka się z facetem, który nie dość, że już skończył liceum, to jeszcze:

a) nie wybierał się na studia,

b) pracował jako mechanik w warsztacie swojego wujka,

c) pochodził z „niewłaściwej okolicy”, czy, jak to się mówi u nas, był wieśniakiem,

d) miał kuratora sądowego z powodu wykroczenia, którego nigdy nie zechciał wyjawić.

Trudno powiedzieć, żeby mama ułatwiała nam obojgu życie. Tego pierwszego (i jedynego) wieczoru, kiedy Rob przy szedł do nas na obiad, zwróciła mu uwagę, że jeśli w wielkim stanie Indiana ktoś w wieku lat osiemnastu lub powyżej podejmuje współżycie seksualne z kimś w wieku lat szesnastu lub mniej, to traktuje się to jako uwiedzenie osoby nieletniej, czyli przestępstwo karane z reguły wyrokiem dziesięciu lat więzienia, do których dodaje się kolejne dziesięć lat lub odejmuje cztery w przypadku wystąpienia innych obciążających lub łagodzących okoliczności.

I nieważne, że tyle razy jej tłumaczyłam, że Rob i ja nie podejmujemy współżycia seksualnego (ku mojemu ogromnemu żalowi i rozgoryczeniu). Wystarczyło, że mama wymieniła słowa „uwiedzenie osoby nieletniej”, a Rob zniknął z obietnicą, że wróci, jak już skończę osiemnastkę.

Nawet nie udało mi się pójść na ślub jego wujka, na który obiecał mnie zabrać.

A potem zaczęła się ta wojna.

A kiedy z niej wróciłam, skończywszy osiemnaście lat i utraciwszy tę jedyną cechę, która odróżniała mnie od wszystkich innych dziewczyn w mieście (pomijając odmowę zapuszczenia włosów), przyłapałam go z Panną Dziękuję - Prześlicznie - Za - Naprawienie - Mi - Gaźnika - A - Teraz - Napatrz - Się - Na - Moje - Balonowate - Cycki.

On mnie nie zauważył. To znaczy tego, że go z nią widziałam. Douglas mu wygadał, kiedy Rob później tego samego dnia wstąpił do sklepu z komiksami, co według Douglasa robi od czasu do czasu, chcąc odebrać swoje ostatnie Spidermany (trochę dziwne, aleja nawet nie wiedziałam, że Rob lubi komiksy) i poplotkować z Douglasem, w razie gdyby akurat pracował za ladą.

No i Douglas powiedział mu, że jestem w domu, i Rob podjechał do nas tego samego popołudnia, na tej samej pomrukującej, wypieszczonej indianie, na której przewiózł mnie po raz pierwszy tak wiele lat temu.

Wydawał się mocno zdziwiony, kiedy mu powiedziałam, że ma się wynosić do diabła z mojego domu. I jeszcze bardziej zdziwiony, kiedy go poinformowałam, że widziałam go z tą blondynką.

Najpierw chyba myślał, że się wygłupiam. Potem, kiedy zrozumiał, że wcale nie, wściekł się. Powiedział, że nie ma pojęcia, o co mi w ogóle chodzi. Powiedział też, że ta Jess, którą on znał, nie uciekłaby tylko dlatego, że zobaczyła, jak go całuje jakaś dziewczyna. Powiedział, że ta Jess, którą znał, zostałaby tam i stłukła go na kwaśne jabłko (o dziewczynie już nie wspominając).

Powiedział też, że nie mam pojęcia, jak on się czuł, kiedy wyjechałam nie wiadomo dokąd, a bał się, czy gdzieś tam mnie nie wysadzą w powietrze, czy coś (bo przecież oni nie pozwalali mi dzwonić do znajomych i mówić im, gdzie jestem, kiedy byłam za granicą).

Robowi chyba nigdy do głowy nie przyszło, że mnie też tam wcale nie było lekko. Można by oczekiwać, że się tego domyśli, kiedy te wszystkie gazety zaczęły obwieszczać mój powrót do domu i do normalnego życia („Dziewczyna - Piorun Traci Iskierkę” albo „Bohaterka Wraca do Domu, Już Nie Medium - Wszystko Oddała Wojnie”).

Robowi pewnie nigdy nie wpadło do głowy, że ja już nie jestem tą Jess, którą kiedyś znał, a która stłukłaby go na kwaśne jabłko. Już nie.

To ja zaproponowałam, żebyśmy na jakiś czas dali sobie z tym wszystkim spokój.

To on powiedział, że może to wcale nie jest taki głupi pomysł.

A potem dostałam telefon z Juilliard: przyszła kolej na moje miejsce z listy oczekujących - chociaż prawie już nie pamiętałam, że miałam u nich przesłuchanie. Odbyłam je w czasie jednego ze swoich przyjazdów na przepustkę do domu. Pytali, czy nadal reflektuję.

Czy reflektowałam? Na szansę zatracenia się w muzyce? Szansę ucieczki przed samą sobą, przed koszmarami sennymi, przed blondynkami o cyckach wielkości mojej głowy, przed moją matką?

Jasne, że tak.

No więc wyjechałam. Bez pożegnania.

I nigdy go już potem nie widziałam.

Aż do dzisiaj.

No cóż, dobra, to nie do końca prawda. Chyba powinnam się przyznać, że nie mogłam się oprzeć zmuszaniu innych (sama nigdy bym tego nie zrobiła ze strachu, że on by mnie mógł zobaczyć) do przejeżdżania obok warsztatu, w którym Rob pracuje, żebym mogła, skulona na tylnym siedzeniu, od czasu do czasu rzucić na niego okiem. Jak wtedy, kiedy przyjechałam z uczelni na Boże Narodzenie, i na ferie wiosenne, i tak dalej.

A on zawsze wyglądał tak samo świetnie jak tego dnia, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy w czasie odsiadki w Liceum Ernie Pyle - taki wysoki i przystojny... I ogólnie taki fajny. Wiecie, co mam na myśli?

Ale nigdy nie zadzwonił. Nawet wtedy, kiedy musiał wiedzieć, że jestem w domu, jak w czasie zimowych ferii. Z całą pewnością nie przejeżdżał koło mojego domu w środku nocy, żeby sprawdzać, czy w moim pokoju pali się światło, ani nie rzucał kamykami w moje okno, żebym zeszła na dół.

Uznałam, że postanowił żyć dalej. I nie miałam mu tego za złe. Przecież ja też nie wróciłam po tym roku spędzonym na wojnie... No cóż, niezmieniona. Z całą pewnością nie by łam, tą samą osobą, co kiedyś, co mi zresztą tak skwapliwie wytknął.

Więc założyłam, że on też widać nie jest już tą samą osobą. Może, myślałam, moja mama miała rację. Rob i ja za bardzo się różnimy, żeby się dogadać. Pochodzimy ze zbyt odmiennych kręgów. To, czego chce Rob... No cóż, nie wiem, czego on chce, bo już od tak dawna go nie widziałam. A teraz, kiedy nie potrafię odszukiwać ludzi, sama też nie wiem, czego chcę.

Ale wiem, że to niemożliwe, żebyśmy - Rob i ja - chcieli tego samego. Bo w mojej przyszłości jakoś nigdzie nie wyobrażałam sobie topu bez ramiączek.

Wydaje mi się, że najłatwiej będzie powiedzieć sobie, że chcę tego, czego powinnam chcieć zdaniem mamy: dyplomu wyższej uczelni, sensownej kariery i porządnego, stałego faceta takiego jak Skip, który pewnego dnia będzie zarabiał po sto tysięcy dolarów rocznie. Mama mówi, że Skip to bardzo przyzwoity człowiek jako kandydat na męża dla muzyczki. Bo muzycy zwykle nie zarabiają za wiele pieniędzy, chyba że są tak sławni jak Yo - Yo Ma, czy coś.

A prawdę mówiąc, sama czuję się zbyt zmęczona, żeby próbować dociekać, czego chcę. Łatwiej już zdecydować, że chcę tego, czego chce dla mnie mama.

No więc, to właśnie dlatego. To znaczy, w kwestii Roba. Właśnie dlatego o niego nie walczyłam, nie walczyłam o to, co nas kiedyś łączyło. Nie próbowałam tego naprawiać. Czułam się po prostu za bardzo zmęczona.

Więc poszłam w swoją stronę.

Tyle, że teraz on tu się znalazł, rok później, i stał w drzwiach mojego mieszkania. Nie dotrzymał swojej części naszej niepisanej umowy.

I zdecydowanie wydawał mi się niezmieniony. A nawet więcej niż tylko niezmieniony. Wyglądał zupełnie tak samo przystojnie, jak tego dnia w szkole, po odsiadce, kiedy zaproponował, że mnie podwiezie do domu. Te same bladoniebieskie oczy, tak jasne, że niemal szare. Te same potargane ciemne włosy, z tyłu nieco dłuższe niż moja mama uważa za stosowne w przypadku facetów. Takie same dżinsy, opięte jak rękawiczka, wyblakłe w dokładnie tych wszystkich miejscach co trzeba (albo co nie trzeba, to już zależy od osobistego punktu widzenia).

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin