48 godzin.pdf

(1036 KB) Pobierz
Alistair MacLean
Czterdzieści osiem godzin
Przełożył Mieczysław Derbień
Data wydania oryginalnego: 1966
Poniedziałek: od wieczora do trzeciej nad ranem we wtorek
Już od ponad stu lat produkuje się colty bez zmian w konstrukcji, a te, które sprzedaje się
obecnie, są bliźniaczo podobne do egzemplarza noszonego niegdyś przez Wyatta Earpa w Dodge
City. Colt jest najstarszym i z pewnością najbardziej znanym rewolwerem na świecie, a jeśli za
kryterium oceniania przyjmiemy skuteczność w okaleczaniu i zabijaniu, to jest to prawdopodobnie
najlepszy kiedykolwiek wyprodukowany przyrząd tego rodzaju. Nie jest rzeczą błahą - to prawda -
zostać trafionym przez bardziej docenianych konkurentów peacemakera jak luger czy mauser, ale
ich pociski - o dużej prędkości początkowej, małym kalibrze i ze stalowym płaszczem - po prostu
przechodzą przez ciało, pozostawiając po sobie małą, okrągłą dziurkę i wyładowują większą część
swojej energii gdzieś w odległym terenie. Natomiast pozbawiona stalowego płaszcza wielka
ołowiana kula wystrzelona z lufy colta zniekształca się w momencie uderzenia w cel, rozrywa
straszliwie mięśnie i tkanki i roztrzaskując kości wyładowuje właśnie na nich całą swoją siłę.
Jednym słowem, jeśli dostaniesz kulą peacemakera - na przykład w nogę - nie klniesz
uskakując za węgieł domu, aby jedną ręką skręcić sobie papierosa, a drugą trafić przeciwnika
bezbłędnie między oczy. Jeśli kula peacemakera zrani twoją nogę, popadasz w głębokie omdlenie, a
jeśli uderzy w twoje udo i będziesz miał dosyć szczęścia, aby przetrwać szok i poszarpanie tętnic, to
nigdy nie będziesz już chodził bez szczudeł, ponieważ chirurg po całkowitym zdruzgotaniu kości
udowej nie ma innej możliwości, jak odciąć nogę.
Tak, więc stałem zupełnie nieruchomo, wstrzymując oddech, ponieważ peacemaker, którego
widok wywołał te nieprzyjemne refleksje, był skierowany dokładnie w moje prawe udo.
Jeszcze jedno o peacemakerze: uruchomienie jego półautomatycznego mechanizmu
wymaga bardzo mocnego, a jednocześnie pełnego wyczucia nacisku na spust, może być on zatem
szalenie niecelny, jeśli nie trzyma go silna i pewna dłoń. W tym przypadku nie mogłem mieć na to
nadziei. Ręka trzymająca rewolwer, lekko i zdecydowanie oparta o stolik radiooperatora, była
najbardziej pewną ręką, jaką widziałem w życiu. Była dosłownie nieruchoma. Widziałem ją
wyraźnie, mimo że światło w kabinie radiowej było przyćmione, a klosz lampy kierował je na
metalowy, podrapany blat stołu i mimo że snop żółtego światła przecinał przedramię na wysokości
mankietu koszuli. Dłoń, którą widziałem, wydawała się być dłonią marmurowego posągu. Poza
kręgiem światła na wpół wyczuwałem, na wpół widziałem sylwetkę człowieka siedzącego w
półmroku, opartego o ścianę, z głową lekko przechyloną w jedną stronę, z nieruchomymi oczami
połyskującymi pod daszkiem czapki. Znów skierowałem wzrok na nieruchomą dłoń. Kąt ustawienia
colta nie zmienił się nawet o ułamek stopnia. Niemal podświadomie napiąłem mięśnie prawego
uda, czekając na uderzenie. Był to rzeczywiście bardzo dobry środek obronny. Prawie tak skuteczny
jak zasłonięcie się gazetą. Dlaczego, do diabła, pułkownik Samuel Colt nie zajął się wynalezieniem
innych pożytecznych rzeczy, na przykład agrafek?
Bardzo powoli, bardzo spokojnie uniosłem obie ręce na wysokość barków, mając dłonie
zwrócone do przodu. Być może mój przeciwnik to człowiek nerwowy, nie chciałem, więc, by
pomyślał, że mam zamiar mu się przeciwstawiać. Było to jednak zupełnie zbędne, gdyż osobnik
trzymający rewolwer sprawiał wrażenie posągu pozbawionego nerwów. Nie postało mi zresztą w
głowie, aby stawiać opór; stałem w prześwicie otwartych drzwi i sylwetka moja wyraźnie rysowała
się na tle bladoczerwonej poświaty, jaką pozostawiło zachodzące słońce na północno-zachodniej
stronie horyzontu. Przeciwnik trzymał lewą dłoń na oporniku lampy, którą gotów był mnie w
każdej chwili oślepić. Poza tym to nie ja, lecz on trzymał w dłoni colta. Płacono mi za ponoszenie
ryzyka, nawet za narażanie się na niebezpieczeństwo, ale nie za to, by grać rolę skończonego idioty
o samobójczych skłonnościach. Podniosłem ręce jeszcze parę centymetrów wyżej. Starałem się
nadać własnej twarzy wyraz możliwie najbardziej pokojowy i dobrotliwy, co zresztą nie było zbyt
trudne w tym stanie ducha.
Człowiek z coltem pozostawał wciąż nieruchomy. Widziałem błysk jego białych zębów.
Błyszczące oczy spoglądały na mnie bez zmrużenia powiek. Ten uśmiech, ta przechylona na jedną
stronę głowa, ta lekceważąca poza... Emanowała z tej ciasnej kabiny groza tak intensywna, że aż
prawie namacalna. Nieruchomość, cisza i zimnokrwista obojętność człowieka z coltem miały w
sobie coś złowieszczego, przeraźliwie nienaturalnego i złego. Czułem śmierć wyciągającą swój
lodowaty palec w tej małej kabinie. Pomimo dwóch pradziadków Szkotów w moim rodowodzie nie
mam - niestety! - ich daru jasnowidzenia, a na różne bodźce pozazmysłowe reaguję jak bryła
ołowiu. A jednak teraz wyraźnie czułem w powietrzu śmierć.
- Wydaje mi się, że się mylimy. Zarówno pan, jak i ja - powiedziałem. - Pan w każdym
razie. Być może jesteśmy po tej samej stronie.
Słowa z trudem przeciskały mi się przez gardło, a wysuszone usta i język nie sprzyjały
jasności wysławiania się. Mimo to wydawało mi się, że mój głos zabrzmiał przekonywająco.
Mówiłem cicho, spokojnie i kojąco. Być może mój przeciwnik był tylko szaleńcem. Udobruchać
go. Zrobić cokolwiek. Byle tylko pozostać przy życiu. Wskazałem głową taboret stojący przy rogu
stołu.
- Miałem ciężki dzień. Czy możemy posiedzieć i porozmawiać? Będę trzymać ramiona w
górze, obiecuję!
Reakcja: zupełne zero. Białe zęby i oczy, spokojna nonszalancja i ten żelazny colt w
żelaznej dłoni. Czułem, że moje pieści zaciskają się; otwarłem je szybko, ale nie mogłem stłumić
fali gniewu, którą poczułem po raz pierwszy. Zmuszając się do przyjaznego i zachęcającego
uśmiechu zbliżyłem się do taboretu nie spuszczając wzroku z przeciwnika. Sztuczny uśmiech
powodował ból policzków. Ręce trzymałem jeszcze wyżej niż przedtem. Peacemaker zabija wołu z
odległości pięćdziesięciu metrów. Co pozostanie ze mnie? Starałem się myśleć o czymś innym. Na
próżno. Mam niestety tylko dwie nogi i do obu jestem bardzo przywiązany.
Były jeszcze ciągle całe, gdy dotarłem do taboretu, usiadłem na nim z rękami wysoko w
górze i znowu zacząłem oddychać. Od dłuższej już chwili, bowiem w ogóle nie oddychałem, nie
zdając sobie z tego sprawy, bo moje myśli były zajęte wyłącznie kulami, upływem krwi i innymi
tego rodzaju przyjemnościami silnie oddziałującymi na wyobraźnię.
Colt pozostał nieruchomy. Lufa nie posuwała się za mną, podczas gdy poruszałem się po
kabinie, lecz wciąż celowała w to miejsce, w którym stałem dziesięć sekund wcześniej...Skoczyłem
w kierunku grożącej mi dłoni, ale nie zrobiłem tego błyskawicznie. Nie musiałem. Byłem prawie
pewien, że nie muszę działać szybko. Swój wiek - który mi zawsze przypomina mój szef, zlecając
różne najbardziej niebezpieczne misje - osiągnąłem dzięki temu, że nigdy nie narażałem się bez
potrzeby. Odżywiałem się doskonale, jestem bardzo wysportowany, a jeśli żadne towarzystwo
asekuracyjne nie kwapi się, żeby mnie ubezpieczyć na życie, to - muszę przyznać - nie z powodu
stanu mego zdrowia. Nie udało mi się jednak wyrwać colta. Dłoń była w dotyku jak marmur, tyle że
zimniejsza. Miałem rację. Tu była śmierć. Ale kostucha pojawiła się tu już przede mną, dokonała
swego dzieła i ulotniła się, pozostawiając trupa. Wstałem, sprawdziłem, czy firanki są zasłonięte,
bezszelestnie zamknąłem drzwi, cicho przesunąłem zasuwę i zapaliłem lampę na suficie.
W niemal każdej powieści kryminalnej nie ma wątpliwości co do dokładnej godziny śmierci
ofiary znalezionej w starej angielskiej willi. Po pobieżnym zbadaniu i mnóstwie pseudo-
medycznych czarów szanowny doktor puszcza przegub nieboszczyka i mówi: „Śmierć nastąpiła
ubiegłej nocy o godzinie jedenastej pięćdziesiąt siedem”, czy coś w tym rodzaju, a następnie z
pogardliwym i pobłażliwym zarazem uśmiechem, przyznającym, że jest członkiem omylnej rasy
ludzkiej, dodaje: „Minutę lub dwie w tę czy tamtą”. W rzeczywistości nawet dobry lekarz - poza
stronicami powieści detektywistycznej - ma dużo więcej trudności. Waga, budowa denata,
temperatura w pomieszczeniu i przyczyna śmierci w znacznym i często trudnym do przewidzenia
stopniu wpływają na ostygnięcie ciała. Jednym słowem - chwila śmierci może być tylko określona
w przybliżeniu, z dokładnością do kilku godzin.
Nie jestem lekarzem, a tym bardziej dobrym lekarzem, mogłem więc tylko stwierdzić, że
człowiek zza stołu zginął wystarczająco dawno, by wystąpiło pośmiertne stężenie mięśni, lecz nie
na tyle dawno, by się cofnęło. Był sztywny jak człowiek, który zamarzł podczas syberyjskiej zimy.
Śmierć musiała nastąpić wiele godzin temu. Ile - nie wiem.
Miał cztery złote paski na mankietach. A więc był kapitanem statku. Ale... kapitan w
kabinie radiotelegrafisty? To się nie zdarza zbyt często, a już na pewno kapitanowie nie urzędują za
stołem manipulacyjnym. Ten siedział na krześle. Tył jego głowy spoczywał na kurtce zawieszonej
na haku wbitym w ścianę grodzi. Policzek miał oparty o ścianę. Trupia sztywność utrzymywała go
w tej pozycji. Ale przecież przed zesztywnieniem ciało powinno było osunąć się na podłogę lub
spocząć tułowiem na stoliku.
Nie zauważyłem śladów gwałtu, ale przypuszczenie, że kapitan umarł z przyczyn
naturalnych dokładnie w tej samej chwili, w której próbował bronić się przy pomocy colta, wydało
mi się zbyt naciągane. Postanowiłem więc zbadać sprawę z bliska. Próbowałem podnieść ciało. Bez
rezultatu. Zrobiłem to jeszcze raz, silniej. Usłyszałem szelest drącego się materiału. Trup
niespodziewanie uniósł się do góry i opadł na lewą stronę stołu kierując colta - niczym oskarżający
palec - w sufit.
Teraz już wiedziałem, w jaki sposób umarł i dlaczego dotąd nie opadł. Kapitan został zabity
przy pomocy jakiegoś narzędzia tkwiącego jeszcze w jego kręgosłupie - gdzieś miedzy szóstym i
siódmym kręgiem. Nie miałem pewności, ale chyba rękojeść narzędzia zaczepiła się na grodzi
utrzymując w ten sposób ciało w siedzącej pozycji.
Mój zawód sprawiał, że często stykałem się z martwymi ludźmi, których śmierć bynajmniej
nie była naturalna. Nigdy jednak nie widziałem człowieka zabitego za pomocą dłuta. Zwykłego
dłuta do drewna o ostrzu szerokości trzynastu milimetrów, tyle że na drewniany trzonek naciągnięto
gumowy uchwyt od roweru, na którym nie zostają odciski palców. Ostrze zagłębiło się na
głębokość, co najmniej dziesięciu centymetrów. Morderca musiał być siłaczem, nawet, jeśli wziąć
pod uwagę fakt, że dłuto miało ostrość brzytwy. Próbowałem je wyrwać z rany. Nie udało mi się.
Nie było w tym zresztą nic dziwnego. Przebite kości lub chrząstki często klinują ostrze, gdy chce
się je wyciągnąć. Nie powtórzyłem próby. Byłem pewien, że chciał to już przede mną zrobić
morderca. Ostatecznie takiej pożytecznej zabawki nie zostawia się w ranie. Być może ktoś mu w
tym przeszkodził? A może miał tak wielki zapas dłut z drewnianymi rękojeściami, że mógł sobie
pozwolić na pozostawianie ich od czasu do czasu w plecach swoich ofiar?
A zresztą niepotrzebne było mi to narzędzie. Miałem swoje własne. Nie dłuto, lecz nóż.
Wyciągnąłem go z plastykowej pochwy wszytej w podszewkę mojej kurtki. Na pierwszy rzut oka
nie robił najlepszego wrażenia. Rękojeść miała zaledwie dziesięć centymetrów długości, obosieczne
ostrze - siedem. Ale był ostry jak lancet i przecinał pięciocentymetrową linę okrętową z taką
łatwością, jakby to był cienki sznurek. Spojrzałem na nóż, a następnie skierowałem wzrok na drzwi
znajdujące się za stołem. Prowadziły one do kabiny mieszkalnej radiotelegrafisty. Wyciągnąłem z
kieszeni na piersiach miniaturową latarkę elektryczną w kształcie wiecznego pióra, zgasiłem
światło pod sufitem i lampę na stole - i czekałem.
Jak długo? Nie wiem. Może dwie minuty, może pięć. Na co czekałem? Również nie wiem.
Powiedziałem sobie, że muszę przyzwyczaić oczy do ciemności, ale wiedziałem, że to nieprawda.
Być może czekałem na jakiś hałas, najlżejszy szept, niespodziewany odgłos... Może czekałem na
kogoś, coś, co miało się zdarzyć, albo... Może po prostu bałem się otworzyć te drzwi. Czyżby
ogarnął mnie strach o siebie? Możliwe. A może tylko bałem się tego, co znajdę za tymi drzwiami?
Przełożyłem nóż do lewej dłoni - nie jestem mańkutem, ale niektóre czynności wykonuję równie
dobrze lewą jak i prawą ręką - i uchwyciłem klamkę wewnętrznych drzwi.
Zajęło mi dwadzieścia sekund, aby odchylić je na tyle, żeby się móc przez nie prześliznąć.
Przy ostatnim centymetrze te przeklęte zawiasy zaskrzypiały. Był to tak delikatny dźwięk, że
normalnie nie usłyszałbym go z odległości dwóch metrów, ale w tym stanie napięcia nerwowego, w
jakim się znajdowałem, dźwięk ten wydawał mi się głośniejszy niż huk sześciocalowego pocisku
wystrzelonego tuż nad moją głową. Zamieniłem się w słup soli, nieruchomy nie mniej niż trup
kapitana. Moje serce biło coraz szybciej, jak młot, a ja marzyłem, żeby wreszcie było cicho!
Jeśli po drugiej stronie drzwi czekał ktoś zdecydowany na oślepienie mnie latarką, po to by
następnie strzelić do mnie, wbić mi nóż lub pomysłowo pokrajać na części za pomocą dłuta, to
wcale nie było mi spieszno. Przez chwilę poddawałem więc swoje płuca działaniu tlenu, potem
cicho stąpając wsunąłem się przez uchylone drzwi, stale trzymając latarkę w wyciągniętej dłoni.
Jeśli ktoś strzela do osoby trzymającej latarkę czy lampę, to zwykle celuje w miejsce tuż przy
źródle światła, gdyż ludzie niedoświadczeni zazwyczaj trzymają je przed sobą. Moje ramię było
wyciągnięte w bok. Nauczyłem się tego sposobu już dawno, od pewnego kolegi, któremu wyjęto
kulę z płata lewego płuca, ponieważ zapomniał, jak należy trzymać latarkę. W lewej dłoni miałem
nóż; była gotowa do ciosu. Wolałem, żeby mój przeciwnik, jeśli jeszcze znajdował się w kabinie,
zareagował wolniej niż ja. Włączyłem światło.
I rzeczywiście oczekiwał tam ktoś na mnie. Nie musiałem się jednak obawiać jego reakcji.
Już teraz nie. Leżał twarzą w dół na koi. Ułożenie świadczyło o tym, że jest martwy. Szybko
zlustrowałem całą kabinę. Był w niej tylko trup. Nie zauważyłem najmniejszego śladu walki.
Zupełnie tak samo jak w kabinie radiowej...
Nie musiałem go nawet dotykać, żeby stwierdzić przyczynę śmierci. Cięcie o szerokości
jednego centymetra w jego kręgosłupie sprawiło, że na pościel wyciekło nie więcej niż kilka kropel
krwi. Nie można się było spodziewać więcej, gdyż po przecięciu mlecza pacierzowego serce nie
bije tak długo, by miało to jakiekolwiek znaczenie. Mogło wprawdzie wystąpić jakieś krwawienie
wewnętrzne, ale też niewielkie.
Firanka była zasunięta. Zbadałem podłogę, wszelkie zakamarki, umeblowanie. Co chciałem
znaleźć? Nie wiem. Co znalazłem? Nic. Wyszedłem, zamknąłem drzwi i obejrzałem tak samo
dokładnie kabinę radiotelegrafisty. Bez rezultatu. Nie miałem tu nic więcej do roboty. Znalazłem
wszystko, co chciałem znaleźć, i to wszystko, czego nigdy bym znaleźć nie chciał. Nie spojrzałem
po raz drugi na twarze obu zabitych. Dlaczego? Siedem dni wcześniej jedliśmy razem obiad. Był z
nami szef. Siedzieliśmy w naszej ulubionej londyńskiej piwiarni. Byli weseli, odprężeni, beztroscy,
zupełnie jakby nie pracowali w naszej branży. Odstąpili na chwilę od swojej zawodowej czujności,
zawodowego spokoju, aby w ciągu kilku godzin radować się dobrymi stronami życia, którymi -
niestety - już nigdy nie będą się cieszyć. Po obiedzie opuścili nas, już spokojni i czujni jak zwykle.
A jednak drobny błąd sprawił, że nigdy więcej nie będą razem z nami. Przytrafiło im się to, czego
prawie nie można uniknąć w tym zawodzie i czego prawdopodobnie nie uniknę i ja, gdy wybije
moja godzina, gdy przyjdzie kolej również na mnie.
Nawet człowiek najbardziej zręczny, silny i bezwzględny - wcześniej czy później - spotyka
się z przeciwnikiem bardziej zręcznym, silnym i bezwzględnym. Ten drugi mógłby na przykład
trzymać w ręku dłuto o trzynastomilimetrowym ostrzu i wtedy wszystkie lata zbieranych
doświadczeń, wiedza i przebiegłość przestałyby się liczyć. Człowiek ten przyniósłby śmierć tak
szybko, że nie starczyłoby czasu na spojrzenie mu w oczy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin