Robin Cook - Inwazja.pdf

(1460 KB) Pobierz
ROBIN COOK
INWAZJA
Invasion
Przełożył: Przemysław Bandel
Wydanie oryginalne: 1997
Wydanie polskie: 1998
845656429.001.png
Z ręką na pulsie najnowszych osiągnięć w technologiach
medycznych Robin Cook z niesamowitym talentem poluje na nasze
najgłębsze obawy. Tym razem, w swym najbardziej prowokacyjnym
thrillerze, bada nagły wybuch epidemii z dziwnymi nowymi
objawami, które opierają się diagnozom. Przyczyna pozostaje
nieznana – i niemożliwa do poznania – gdyż jest czymś, czego
gatunek ludzki nigdy dotąd nie doświadczył...
Prolog
W lodowatych przestworzach przestrzeni międzygwiezdnej strumień materii-antymaterii,
migocząc, wyrwał się impulsem z próżni z intensywnym błyskiem promieniowania
elektromagnetycznego. Na siatkówce ludzkiego oka zjawisko mogło zostać wychwycone jako
nagłe pojawienie się, eksplozja barw pełnego spektrum światła widzialnego. Oczywiście, ani
promienie gamma, ani promienie X, a nawet fale podczerwone i radiowe nie mogły być
widoczne dla ograniczonego ludzkiego postrzegania.
Równocześnie z wybuchem kolorów świadkowie na Ziemi mogliby ujrzeć pojawienie się
astronomicznej liczby atomów w kształcie wirujących, czarnych, dyskopodobnych kamyków.
Zjawisko robiło wrażenie puszczonego wstecz filmu wideo z obiektem wpadającym do
krystalicznego płynu, którego falowanie było jak zakrzywienie czasu i przestrzeni.
Jednak lecąca z prędkością bliską prędkości światła niezliczona liczba połączonych
atomów wpadła w odległe krańce Układu Słonecznego, śmigając obok orbit nadętych gazami
zewnętrznych planet Neptuna, Urana, Saturna i Jowisza. Przed osiągnięciem orbity Marsa
wirowanie i prędkość masy zmniejszyły się znacząco.
Teraz obiekt można było zobaczyć takim, jaki był: międzygalaktyczny pojazd kosmiczny,
którego połyskująca powierzchnia przypominała doskonale wyszlifowany onyks. Jedyną
deformacją kształtu dysku był rząd wybrzuszeń nad zewnętrzną krawędzią obiektu. Kontury
każdego z wybrzuszeń odzwierciedlały masywną sylwetkę statku-matki. Nie było żadnych
innych zniekształceń zewnętrznej powierzchni: żadnych świetlików, luków, wlotów, wylotów
albo anten. Nie było nawet jakichkolwiek konstrukcyjnych łączeń.
Kiedy statek dotarł do zewnętrznych warstw atmosfery ziemskiej, wzrosła temperatura
jego powłoki. Pojawił się płonący ogon rozświetlający za nim nocne niebo, kiedy pobudzone
tarciem atomy atmosfery w odruchu protestu zaczęły wydzielać fotony.
Pojazd nadal zmniejszał prędkość i zwalniał wirowanie. Daleko poniżej pojawiło się
migoczące światłami, niczego się nie spodziewające miasto. Wcześniej zaprogramowany,
zignorował światła. Szczęśliwie do upadku doszło w skalistej, pokrytej otoczakami,
wypalonej okolicy. Pomimo względnie małej prędkości było to bardziej zderzenie niż
lądowanie. W powietrze strzelił słup kamieni, piasku i kurzu. Gdy statek kosmiczny w końcu
znieruchomiał, był do połowy zagrzebany w ziemi. Wyrzucone w niebo rumowisko opadło na
wypolerowaną powierzchnię.
Kiedy temperatura powierzchni pojazdu spadła poniżej dwustu stopni Celsjusza, nad jego
krawędzią otworzyła się pionowa szczelina. To nie wyglądało na jakieś mechaniczne drzwi.
Zdawało się, że molekuły współpracują, aby stworzyć wejście bez uszkodzenia niczym nie
zarysowanej dotąd powierzchni spodka.
Z pęknięcia wydobyła się para, dowodząc, że w jednostce panuje kosmiczny chłód. W
środku rzędy komputerów pracowicie przechodziły przez kolejne sekwencje programów. Do
wnętrza wciągnięto próbki ziemskiej atmosfery i gleby i poddano je analizie. Automatyczne
procedury działały zgodnie z planem, włączając w to izolowanie z pyłu organizmów
prokariotycznych (bakterii). Analizy wszystkich próbek, w tym zawartych w nich kodów
DNA, dowiodły, że właściwy cel został osiągnięty. Uruchomione zostały procedury zbrojne.
Ze statku wystrzeliła w niebo antena dla przygotowania transmisji na częstotliwości równej
promieniowaniu radiowemu kwazarów. Wszystko, by powiadomić, że Magnum przybyło.
Rozdział 1
Godzina 22.15
– Hej, cześć! – powiedziała Candee Taylor, klepiąc Jonathana Sellersa w ramię. Jonathan
w tej samej chwili objął ją i pocałował. – Ziemia do Jonathana, odpowiedz! – dodała i zaczęła
lekko uderzać przyjaciela po głowie.
Oboje byli siedemnastolatkami i uczniami w Anna C. Scott High School. Jonathan
właśnie zdał egzamin na prawo jazdy i chociaż jeszcze nie dostał zgody na używanie
rodzinnego samochodu, udało mu się pożyczyć volkswagena od Tima Appletona. Pomimo
szkolnego przedstawienia zdołali się wymknąć i pojechali na urwisko, z którego roztaczał się
widok na miasto. Oboje z drżeniem wyobrażali sobie to pierwsze spotkanie na ulubionym w
szkole „cyplu kochanków. Dla wywołania należnego nastroju, jakby rzeczywiście
potrzebowali jakiejś pomocy, nastawili radio na KNGA, lokalną radiostację nadającą non stop
przeboje z pierwszej czterdziestki listy.
– Co jest? – zapytał Jonathan, dotykając delikatnie czubka głowy.
Uderzenie Candee było dość mocne, aby zwrócić jego uwagę. Jak na swój wiek chłopak
był wysoki i szczupły. Cały młodzieńczy rozwój poszedł mu we wzrost, ku największej
radości szkolnego trenera koszykówki.
– Popatrz na spadającą gwiazdę.
Candee uprawiała gimnastykę, była więc znacznie lepiej rozwinięta fizycznie niż
Jonathan. Jej ciało stanowiło źródło podziwu chłopców i zawiści dziewcząt. Mogła umówić
się na randkę z każdym, ale wybrała Jonathana z powodu kombinacji jego dobrego wyglądu i
zainteresowań oraz zdolności komputerowych. Tak się bowiem składało, że komputery były
też jednym z jej zainteresowań.
– No i co jest takiego wyjątkowego w spadającej gwieździe? – jęknął Jonathan. Zerknął w
górę na gwiazdę i natychmiast wrócił spojrzeniem do Candee. Nie był pewny, ale zdawało mu
się, że jeden z guzików jej bluzki, który był zapięty, gdy przyjechali na cypel, teraz w
tajemniczy sposób został rozpięty.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin