ROBERT
LUDLUM
Strażnicy Apokalipsy
Tom 1.
PROLOG
Górska przełęcz, wysoko w austriackich Alpach Hausruck, była jeszcze zasypana zimowym śniegiem i smagana zimnym, północnym wiatrem, gdy tymczasem niżej, w dolinie, kwitły wczesnowiosenne krokusy i żonkile. Przełęcz ta nie była ani punktem granicznym, ani przejściem z jednej części górskiego grzbietu do drugiej. Prawdę mówiąc, nie znajdowała się na żadnej ogólnodostępnej mapie. Mocny, solidny most - z ledwością zmieściłby się na nim jeden pojazd - spinał dwudziestometrowy wąwóz, na którego dnie, kilkaset metrów niżej, pędził po kamieniach dopływ rzeki Salzach. Po przebyciu mostu i labiryntu oznakowanych karbami drzew wychodziło się na ukryty szlak wyrąbany w górskim lesie - stromą i krętą drogę, która prowadziła jakieś dwa tysiące metrów w dół, do odciętej od świata doliny pełnej krokusów i żonkili. Tutaj, na bardziej równinnych i o wiele cieplejszych terenach, znajdowały się zielone pola i jeszcze zieleńsze drzewa... oraz zespoły niewielkich budynków o dachach zamaskowanych ukośnymi, załamującymi się nierówno pasami w kolorach ziemi. Dzięki temu domy wtapiały się jakby w górzysty krajobraz i były niewidoczne z powietrza. Znajdowała się tu kwatera główna Die Bruderschaft der Wacht, Bractwa Straży, twórców Czwartej Rzeszy. Dwie postacie na moście ubrane były w ciepłe parki, futrzane kaptury i grube wysokogórskie buty. Szły, chowając twarze przed podmuchami wiatru niosącego śnieżny pył. Nierównym krokiem dotarły do końca mostu i człowiek idący z przodu odezwał się: - Nie jest to most, który miałbym ochotę zbyt często przekraczać. - Amerykanin otrzepał śnieg z ubrania, zdjął rękawice i zaczął rozcierać twarz.
- Ale będzie pan musiał przejść przez niego wracając, Herr Lassiter - zareplikował Niemiec w średnim wieku i uśmiechnął się szeroko. Stał pod osłoną gałęzi i również otrzepywał śnieg. - Niech się pan nie przejmuje, mein Herr. Zanim się pan obejrzy, będzie pan tam, gdzie powietrze jest ciepłe i już kwitną kwiaty. Na tej wysokości ciągle jest zima, a na dole mamy wiosnę... Chodźmy, czekają już na nas. Proszę za mną! Z oddali dobiegł odgłos przegazowanego silnika. Obaj mężczyźni - Lassiter z tyłu - szybkim krokiem przeszli wśród drzew na małą polankę, gdzie stał pojazd przypominający dżipa, ale o wiele większy i cięższy, wyposażonych w głębokie protektory balonowych opon z bardzo grubej gumy.
- Niezły wóz - rzucił Amerykanin.
- Powinien pan być dumny, jest amerikanisch! Zrobiony na nasze zamówienie w waszym stanie Michigan.
- Co się stało z mercedesem?
- Zbyt blisko, zbyt niebezpiecznie - odparł Niemiec. - Jeżeli ma się zamiar wybudować fortecę wśród swoich ziomków, nie należy angażować do tego własnych firm. To, co pan wkrótce zobaczy, jest wynikiem wspólnego wysiłku wielu krajów... ich co bardziej chciwych biznesmenów, handlowców, którzy, zapewniam pana, będą ukrywali swoich klientów i dostawy, aby uzyskać wielkie dochody. Oczywiście, kiedy zrealizuje się dostawy, zyski staną się obosieczną bronią. Dostawy muszą być kontynuowane i może znajdzie się w nich wymyślny towar. Tak toczy się ten świat. - Liczę na to - rzekł Lassiter z uśmiechem, odrzucając do tyłu kaptur, aby otrzeć pot zbierający się na linii włosów. Miał nieco poniżej stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu i wąską twarz o ostrych rysach. Był w średnim wieku - na skroniach widniały już pasemka siwizny, a w kącikach osadzonych głęboko oczu kurze łapki. Ruszył w stronę pojazdu, trzymając się kilka metrów za swoim towarzyszem. Jednak ani przewodnik, ani kierowca nie widzieli, że trzyma rękę w kieszeni i co chwila wysuwa niepostrzeżenie dłoń, upuszczając w pokrytą śniegiem trawę metalową kapsułkę. Robił to przez ostatnią godzinę, od chwili gdy wysiedli z półciężarówki na alpejskiej drodze pomiędzy dwoma górskimi wioskami. Każda kapsułka wysyłała promieniowanie, które bez trudu wykrywał ręczny skaner. W miejscu, gdzie półciężarówka się zatrzymała, wyjął zza paska elektroniczny transponder i pozorując upadek, wsunął go między dwa kamienie. Od tej pory ślad był wyraźny. W tym miejscu w aparaturze naprowadzającej tych, którzy mieli za nim podążać, skończy się skala i rozlegną się ostre, przenikliwe sygnały. Człowiek zwany Lassiterem był reprezentantem zawodu wysokiego ryzyka - głęboko zakonspirowanym, władającym wieloma językami agentem amerykańskiego wywiadu o prawdziwym nazwisku Harry Latham. W sanktuariach Agencji znano go pod pseudonimem Sting. Podróż w dół, do doliny, oszołomiła Stinga. Wspinał się już razem z ojcem i młodszym bratem, ale były to niewielkie, łatwe szczyty w Nowej Anglii. Tutaj w miarę stromego zjazdu następowała zmiana, wyraźna zmiana - inne kolory, inne zapachy, cieplejsze powiewy wiatru. Siedząc samotnie na tylnym siedzeniu dużego odkrytego samochodu opróżnił kieszenie z każdej trefnej kapsułki, przygotowując się do spodziewanej dokładnej rewizji - był czysty. Czuł również ogromną radość. Wieloletnie doświadczenie pozwalało mu panować nad podnieceniem, ale jego myśli ogarniał płomień. Dotarł tu! Odnalazł to miejsce! A mimo to, gdy wjechali już na płaski teren, nawet Harry Latham był zaskoczony tym, co zobaczył. Mniej więcej osiem kilometrów kwadratowych dna doliny było w istocie doskonale zamaskowaną bazą wojskową. Dachy parterowych budynków pomalowano tak, że zlewały się z otoczeniem, całe połacie pól kryły się pod umieszczoną na wysokości pięciu metrów linową siatką, a otwarte przestrzenie między palami i linami przesłonięte były naciągniętymi, półprzeźroczystymi zielonymi ekranami, tworzącymi korytarze prowadzące z jednego rejonu do drugiego. Szare motocykle z przyczepami pędziły przez te ukryte "uliczki", wioząc umundurowanych kierowców i pasażerów. Widać było również grupy mężczyzn i kobiet zajętych szkoleniem, zarówno praktycznym jak i teoretycznym - wykładowcy stali obok tablic przed zwartymi szeregami podopiecznych. Zajmujący się walką wręcz byli skąpo odziani - w spodenki, kobiety w spodenki i staniki, natomiast słuchający wykładów mieli na sobie ciemnozielone mundury polowe. Szczególne wrażenie wywarł na Harrym Lathamie ciągły ruch. W całej dolinie panował jakiś przerażający, pełen determinacji nastrój, takie jednak było właśnie Bractwo, a tu wszak właśnie powstało.
- Efektowne, nicht war, Herr Lassiter? - zawołał siedzący koło kierowcy Niemiec w średnim wieku, gdy dotarli do biegnącej dnem doliny drogi i znaleźli się w korytarzu z siatek i zielonych ekranów.
- Unglaublich - przytaknął Amerykanin. - Phantastisch!
- Zapomniałem, że pan płynnie posługuje się naszym językiem. - Moje serce znajduje się tutaj. Zawsze tu było.
- Naturlich, derm wir sind im Recht.
- Mehr als das, wir sind die Wahrheit. Hitler powiedział najświętszą prawdę.
- Tak, tak, oczywiście - przytaknął Niemiec, uśmiechając się i jednocześnie spoglądając obojętnie na Alexandra Lassitera, czyli Harry'ego Lathama ze Stockbridge w stanie Massachusetts. - Pojedziemy prosto do Oberbefehlshaber. Komendant ogromnie chce się z panem zobaczyć. Trzydzieści dwa miesiące wyczerpującej, konspiracyjnej pracy mają właśnie wydać owoce, pomyślał Latham. Niemal trzy lata tworzenia legendy, przeżywania nie swojej biografii, dobiegają właśnie końca. Nieprzerwane, doprowadzające do szału, wyczerpujące podróże po całej Europie i Bliskim Wschodzie, zsynchronizowane co do godziny, nawet minuty, aby znaleźć się w konkretnym miejscu o określonym czasie, by inni mogli przysiąc na wszystkie świętości, że tam właśnie go widzieli. I szumowiny z całego świata, z którymi musiał mieć do czynienia - pozbawieni sumień handlarze bronią, nadzwyczajne zyski opłacane były morzem krwi, narkotykowi baronowie mordujący i okaleczający ludzi w różnym wieku, skorumpowani politycy, nawet mężowie stanu, co naginali i łamali prawo na korzyść manipulatorów - wszystko to się skończyło. Nie będzie już gorączkowego przekazywania gigantycznych sum przez szwajcarskie konta służące do prania brudnych pieniędzy, tajnych numerów kont i spektrograficznych podpisów, wszystkiego, co stanowi część śmiercionośnych rozgrywek międzynarodowego terroryzmu. Osobisty koszmar Harry'ego Lathama dobiegał końca.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił niemiecki towarzysz Lathama, gdy górski pojazd zatrzymał się przy drzwiach baraku osłoniętego zawieszoną nad nim zieloną siatką maskującą. - Tu jest o wiele cieplej i przyjemniej nicht wahft
- Rzeczywiście - odparł Lassiter, podnosząc się z tylnego siedzenia. - Już się pocę pod tym ubraniem.
- Zdejmiemy wierzchnie okrycia, gdy będziemy już w środku, i wysuszymy pańską odzież zanim ruszymy w drogę powrotną. - Będę bardzo wdzięczny. Muszę na noc wrócić do Monachium.
- Tak, rozumiemy doskonale. Chodźmy do komendanta. Gdy dwaj mężczyźni podeszli do ciężkich drzwi z czarnego drewna ozdobionych umieszczoną na środku szkarłatną swastyką, nad ich głowami rozległ się gwałtowny szum. W górze, przez na wpół przezroczysty zielony ekran widać było długie białe skrzydła szybowca schodzącego spiralą w głąb doliny. - Kolejny cud, Herr Lassiter? Został odczepiony od samolotu holującego na wysokości mniej więcej czterech tysięcy metrów. Naturlich pilot musi być wyjątkowo dobrze wyszkolony, bo wiatry tu są bardzo niebezpieczne i zupełnie nieprzewidywalne. Korzystamy z szybowca jedynie w niezwykle pilnych przypadkach.
- Widzę, w jaki sposób ląduje. A jak wystartuje?
- Ten sam wiatr, mein Herr., i odrzucane rakiety startowe. W latach trzydziestych, my, Niemcy, konstruowaliśmy najlepsze szybowce.
- Dlaczego nie korzystacie ze zwykłego małego samolotu?
- Bardzo łatwo można śledzić jego lot. Szybowiec może wystartować z pola czy łąki, natomiast samolot musi być zaopatrywany w paliwo, obsługiwany, przechodzić przeglądy, a często nawet posiadać plan lotu.
- Phantastisch - powtórzył Amerykanin. - I, oczywiście, szybowiec ma bardzo mało lub nie ma wcale części metalowych. Plastyk i materiał pokrycia trudno wykryć radarem.
- Właśnie - przytaknął neonazista. - Nie jest to zupełnie niemożliwe, ale wyjątkowo trudne.
- Zadziwiające - mruknął Lassiter, gdy jego towarzysz otworzył drzwi prowadzące do kwatery głównej. - Wszystkim wam należy pogratulować. Wasze odizolowanie od świata dorównuje systemowi bezpieczeństwa, którym dysponujecie. Genialne! Udając obojętność, której wcale nie czuł, Latham rozejrzał się po wielkim pomieszczeniu. Znajdowało się w nim mnóstwo supernowoczesnego skomputeryzowanego sprzętu. Pod każdą ścianą stały konsole obsługiwane przez siedzących przed nimi operatorów w wykrochmalonych mundurach. Proporcjonalnie tyle samo mężczyzn co kobiet... Mężczyzn i kobiet... Było w tym jednak coś dziwnego, a przynajmniej zwracającego uwagę. Co takiego? I nagle zorientował się. Wszyscy co do jednego operatorzy byli młodzi, najczęściej po dwudziestce, przeważnie blondyni lub jasnowłosi, o jasnej, opalonej skórze. Tworzyli grupę o niezwykle atrakcyjnym wyglądzie, niczym modele i modelki zgromadzeni przez agencję reklamową po to, aby siedzieli przed wyprodukowanymi przez jej klienta komputerami, stwarzając wrażenie, że potencjalni nabywcy również będą tak się prezentowali, jeżeli kupią demonstrowany towar.
- Każde z nich jest ekspertem, panie Lassiter - za plecami Lathama odezwał się nieznajomy, monotonny głos. Amerykanin odwrócił się gwałtownie. Przybysz, który bezgłośnie wyszedł z otwartych drzwi po lewej stronie, był mężczyzną mniej więcej w jego wieku; ubrany w maskujący mundur polowy, na głowie miał czapkę oficera Wehrmachtu. - Generał Ulrich von Schnabe, pański oddany gospodarz, mein Herr - dodał, wyciągając rękę. - Spotykamy legendę naszych czasów. Cóż za zaszczyt!
- Zbyt pan łaskawy, generale. Jestem tylko człowiekiem międzynarodowych interesów, ale o określonych ideologicznych zapatrywaniach, jeżeli pan woli.
- Niewątpliwie ukształtowanych na podstawie wieloletnich obserwacji?
- Niewątpliwie można tak to określić. Niektórzy twierdzą, że Afryka powstała jako pierwszy kontynent, a mimo to gdy pozostałe rozwinęły się w ciągu kilku tysięcy lat pozostała Czarnym Kontynentem. Jej północne wybrzeża są obecnie przystanią dla niższych ras.
- Dobrze powiedziane, panie Lassiter. A jednak zarobił pan miliony, niektórzy twierdzą nawet, że miliardy, obsługując ludzi o ciemnej i czarnej skórze.
- A dlaczego nie? Czyż człowiek taki jak ja może czerpać z czegoś większą satysfakcję niż z faktu, że pomaga im mordować się nawzajem?
- Wunderbar! Pięknie i głęboko powiedziane... Przyglądał się pan tej grupie, obserwowałem pana. Widzi pan na własne oczy, że wszyscy oni, co do jednego, są aryjskiej krwi. Czystej, aryjskiej krwi. Podobnie jak wszyscy w całej dolinie. Zostali bardzo starannie wybrani. Ich pochodzenie jest nienaganne, a poświęcenie całkowite. - Sen o "Lebensborn" - rzekł Amerykanin cicho, z głęboką czcią. - Hodowlane fermy, a właściwie majątki, jeśli się nie mylę, gdzie najlepsi oficerowie SS zapładniali silne teutońskie kobiety... - Prowadzone pod kierunkiem Eichmanna badania wykazały, że kobiety z północnych Niemiec odznaczają się nie tylko najdoskonalszą strukturą kostną w całej Europie i wyjątkową siłą, ale również posłuszeństwem wobec mężczyzn - przerwał mu generał.
- Prawdziwie wyższa rasa - stwierdził z podziwem Lassiter. Oby ten sen się ziścił.
- W dużym stopniu to już nastąpiło - rzekł cicho von Schnabe. - Jesteśmy przekonani, że bardzo wielu, jeżeli nie większość mieszkańców doliny to dzieci narodzone z tych związków. Wykradliśmy listy z Czerwonego Krzyża w Genewie i całe lata poświęciliśmy na odnalezienie rodzin, do których wysłano dzieci z "Lebensborn". One, i inne, które zwerbujemy w całej Europie, są Sonnenkinder, Dziećmi Słońca. Spadkobiercami Reichu!
- Niewiarygodne.
- Dotarliśmy wszędzie, i tam, gdzie się zwróciliśmy, wybrani przyłączali się do nas, ponieważ okoliczności pozostają te same. Analogicznie jak w latach dwudziestych, gdy pęta traktatów wersalskiego i lokarneńskiego doprowadziły do upadku Republiki Weimarskiej i napływu do całych Niemiec niepożądanych elementów, podobnie i teraz obalenie Muru Berlińskiego doprowadziło do chaosu. Jesteśmy narodem objętym płomieniem, nasze granice przekraczają hordy skundlonych podludzi, zabierających nam pracę, zatruwających naszą moralność, czyniących kurwami nasze kobiety, ponieważ tam skąd przychodzą, jest to normalne. Ale uważam ten stan rzeczy za całkowicie nie do przyjęcia i musimy go przerwać! Oczywiście zgadza się pan ze mną?
- A co innego by mnie tu sprowadzało, panie generale? Przez banki w Algierze przekazałem z Marsylii na wasze potrzeby miliony. Moim pseudonimem był FrereBriider. Mam nadzieję, że zna go pan.
- I dlatego przyjmuję pana z otwartymi ramionami, podobnie jak całe Bruderschaft.
- Doprowadźmy więc do końca sprawę mojego ostatniego podarunku, ponieważ nie będzie mnie pan już więcej potrzebował... Czterdzieści sześć pocisków manewrujących uzyskanych z arsenału Saddama Husajna, ukrytych przez jego korpus oficerski, wątpiący, czy wodzowi uda się przetrwać. Ich głowice bojowe zdolne są do przeniesienia potężnych ładunków wybuchowych oraz środków chemicznych: gazów bojowych, które są w stanie wyludnić całe dzielnice miast. Oczywiście, głowice i wyrzutnie również będą dostarczone. Zapłaciłem za nie dwadzieścia pięć milionów dolarów amerykańskich. Niech mi pan zapłaci tyle, ile może, i jeśli będzie to mniej, przyjmę moją stratę z dumą.
- Rzeczywiście jest pan człowiekiem wielkiego honoru, mein Herr. Nagle drzwi frontowe otworzyły się i stanął w nich mężczyzna w idealnie białym kombinezonie. Rozejrzał się wokoło, zobaczył von Schnabego, podszedł do niego i wręczył generałowi zapieczętowaną brązową kopertę.
- Jest - oznajmił.
- Danke - rzekł von Schnabe, otworzył kopertę i wyjął z niej małą plastykową torebkę. - Jest pan doskonałym Schauspieler, dobrym aktorem, Herr Lassiter, ale mam wrażenie, że coś pan zgubił. Nasz pilot właśnie mi to przyniósł. Generał wytrząsnął na dłoń zawartość torebki. Był to transponder, który Harry Latham wsunął między kamienie przy górskiej drodze, parę tysięcy metrów wyżej. Polowanie dobiegło końca. Amerykanin szybko podniósł dłoń do prawego ucha.
- Powstrzymaj go! - wrzasnął von Schnabe. Pilot schwycił Lathama za rękę i wykręcił mu ją do tyłu. - Nie będzie dla ciebie cyjanku, Harry Lathamie ze Stockbridge w stanie Massachusetts. Mamy wobec pana pewne plany. Cudowne plany.
* * *
ROZDZIAŁ 1
Słońce wczesnego poranka oślepiało, zmuszając starego człowieka czołgającego się przez splątane zarośla do częstego mrugania, gdy wycierał oczy grzbietem drżącej dłoni. Dotarł do skraju małego cypla na szczycie wzgórza, "wyniosłości", jak je nazywali wiele lat temu - lata te już wypaliły się w jego pamięci. Trawiasty szczyt dominował nad elegancką posiadłością w dolinie Loary. Pokryty kamiennymi płytami taras i prowadząca do niego wśród kwiatów ścieżka z tłuczonej cegły znajdowały się niecałe trzysta metrów niżej. W lewej ręce stary człowiek zaciskał zawieszony na napiętym pasie karabin o dokładnie ustawionym celowniku. Broń była gotowa do strzału. Wkrótce jego cel - mężczyzna starszy od niego pojawi się w przecięciu linii. Potwór ubrany w obszerny szlafrok będzie odbywał poranną przechadzkę na taras, gdzie czeka na niego kawa zaprawiona najlepszą brandy. Ale dzisiaj jej nie wypije. Umrze, padając wśród kwiatów, i będzie to ironia losu - śmierć wcielonego zła wśród panującego wokół piękna. Siedemdziesięcioośmioletni JeanPierre Jodelle, niegdyś dynamiczny regionalny przywódca Resistance, czekał pięćdziesiąt lat, aby spełnić obietnicę, przysięgę, którą złożył wobec samego siebie i wobec Boga. Nie udało mu się z prawnikami i na salach sądowych, więcej, został tam obrażony, wyszydzony przez wszystkich, usłyszał, że powinien opowiadać swoje idiotyczne bajki w domu wariatów, gdzie jest jego miejsce! Wielki generał Monluc był wszak prawdziwym bohaterem Francji, bliskim współpracownikiem wielkiego Charlesa Andre de Gaullle'a, najwybitniejszego ze wszystkich żołnierzy-mężów stanu. Przywódca Wolnej Francji przez całą wojnę utrzymywał stałą konspiracyjną łączność radiową z Monlukiem, którego w razie zdekonspirowania czekały tortury i pluton egzekucyjny. Wszystko to merde Monluc był sprzedawczykiem, tchórzem i zdrajcą! Karmił aroganckiego de Gaulle'a czczymi pochlebstwami, dostarczał mu nic nie znaczące dane wywiadowcze i bogacił się dzięki hitlerowskiemu złotu i dziełom sztuki wartym miliony. A potem le grand Charles w euforycznej mowie pochwalnej ogłosił Monluca un bel ami de guerre, człowiekiem, któremu należy oddawać cześć. Oznaczało to ni mniej, ni więcej, tylko władzę nad całą Francją. Merde! Jak ten de Gaulle w niczym się nie orientował! Monluc kazał zgładzić żonę Jodelle'a i jego pierworodnego syna, pięcioletnie dziecko. Drugi syn, sześciomiesięczne niemowlę, został oszczędzony, być może dzięki przewrotnemu rozumowaniu niemieckiego oficera, który powiedział: "Nie jest Żydem, może ktoś go znajdzie". I ktoś rzeczywiście go znalazł, towarzysz z Ruchu Oporu, aktor Comedie Francaise. Natknął się na wrzeszczące niemowlę wśród ruin zniszczonego domu na przedmieściach Barbizon, gdzie przybył na tajne spotkanie następnego ranka. Zaniósł dziecko swojej żonie, słynnej aktorce uwielbianej przez Niemców - lecz bez wzajemności z jej strony, ponieważ jej występy odbywały się pod przymusem, nie zaś dobrowolnie. A gdy wojna się skończyła, Jodelle był szkieletem, widmem, człowiekiem nieodwracalnie zmienionym fizycznie i umysłowo. Wiedział o tym dobrze. Trzy lata w obozie koncentracyjnym, gdzie układał w stosy ciała zagazowanych Żydów, Cyganów i innych "niepożądanych elementów", doprowadziły go niemal do obłędu, a nerwowe tiki, ciągłe mruganie oczyma, ataki spazmatycznych, gardłowych krzyków świadczyły o głębokim urazie psychicznym. Nigdy nie wyjawił swojej tożsamości przed synem ani wychowującymi go "rodzicami". Błądząc jednak po paryskich zaułkach i często zmieniając nazwisko, Jodelle obserwował z oddali dziecko, które osiągnęło wiek dojrzały i stało się jednym z najpopularniejszych francuskich aktorów. To rozłączenie, ten ból nie do zniesienia spowodował Monluc, potwór, który teraz pojawił się w kręgu teleskopowego celownika Jodelle'a. Jeszcze kilka sekund i JeanPierre spełni złożoną Bogu przysięgę. Nagle w powietrzu rozległ się głośny trzask i plecy Jodelle'a przeszył tak straszliwy ból, że musiał wypuścić broń. Odwrócił się gwałtownie i oszołomiony spojrzał na stojących za nim dwóch mężczyzn w koszulach z krótkimi rękawami. Jeden z nich trzymał w ręku bicz. - Z przyjemnością bym cię zabił, stary idioto, ale twoje zniknięcie spowodowałoby tylko komplikacje - oznajmił ten z biczem. - Nigdy nie przestajesz kłapać swoją zachlaną gębą. Lepiej wracaj do Paryża, do swojej bandy pijanych włóczęgów. Wynoś się stąd, bo rozwalimy ci łeb!
- Jak?... Skąd wiecie?...
- Jesteś przypadkiem psychiatrycznym, Jodelle, czy jak się tam w tym miesiącu nazywasz - powiedział drugi strażnik. Sądzisz, że nie obserwowaliśmy cię przez ostatnie dwa dni, nie spostrzegliśmy gałęzi, które połamałeś przychodząc tu z karabinem? Słyszałem, że dawniej byłeś o wiele lepszy.
- W takim razie zabijcie mnie, skurwysyny! Wolę raczej umrzeć właśnie tutaj, wiedząc, że byłem tak blisko, niż żyć dalej! - Och nie, generał by nas nie pochwalił - dodał strażnik z biczem. - Mogłeś powiedzieć innym, co zamierzasz, a nie chcemy, żeby ludzie zaczęli szukać ciebie albo twojego ciała na terenie tej posiadłości. Jesteś wariatem, Jodelle, wszyscy o tym wiedzą. Sąd orzekł to wyraźnie.
- Są skorumpowani!
- A ty jesteś paranoikiem!
- Ale swoje wiem!
- Jesteś również pijaczkiem, dobrze znanym w knajpach na rive gauche, z których cię wyrzucano. Zapij się i niech cię diabli wezmą, Jodelle, ale wynoś się stąd, zanim sam cię do nich wyślę. Wstawaj! I zwiewaj tak szybko, jak cię te twoje patyki poniosą! Kurtyna opadła po ostatniej scenie sztuki, francuskiego przekładu Koriolana Szekspira, znów granej przez JeanPierre'a Villiera, pięćdziesięcioletniego aktora, króla scen paryskich i francuskiego ekranu, a także nominowanego do Nagrody Akademii Amerykańskiej za swój pierwszy film w Stanach Zjednoczonych. Kurtyna podniosła się i opadła, a potem podniosła znowu, gdy potężny, barczysty Villier dziękował publiczności uśmiechając się i bijąc jej brawo. I właśnie w tej chwili wybuchło szaleństwo. Z tyłu widowni na środkowe przejście pomiędzy fotelami niepewnym krokiem wyszedł stary człowiek w obdartym, nędznym ubraniu, krzycząc ze wszystkich sił ochrypłym głosem. Nagle wyciągnął karabin z trzymających się na szelkach luźnych spodni. Widzowie, którzy dostrzegli broń, wpadli w panikę, która ogarniała kolejne rzędy foteli; mężczyźni odsuwali kobiety z linii ognia, a przerażone głosy odbijały się echem o ściany widowni. Villier ruszył szybko do przodu, odsuwając aktorów i pracowników technicznych wychodzących na scenę.
- Rozgniewanego krytyka mogę zrozumieć, monsieur! - ryknął do zbliżającego się ku scenie starca głosem, którym mógł zapanować nad każdym tłumem. - Ale to jest szaleństwo! Niech pan odłoży broń i porozmawiajmy!
- Nie mamy już o czym mówić, mój synu! Mój jedyny synu! Zawiodłem ciebie i twoją matkę. Jestem do niczego, jestem ni czym! Chcę jedynie, żebyś wiedział, że próbowałem... Kocham cię, mój jedyny synu, próbowałem... ale zawiodłem! Mówiąc te słowa, starzec odwrócił karabin i włożył lufę do ust, prawą ręką szukając spustu. Przycisnął go i wtedy tył jego głowy eksplodował, rozbryzgując krew i okruchy kości na wszystkich, którzy stali w pobliżu.
- Kim u diabła był ten człowiek? - zawołał wstrząśnięty JeanPierre Villier siedząc razem z rodzicami przy stoliku w garderobie. - Najpierw mówił zupełne wariactwa, a potem się zabił. Dlaczego? Państwo Villier, oboje zbliżający się do osiemdziesiątki, popatrzyli na siebie i skinęli głowami.
- Musimy porozmawiać - oznajmiła Catherine Villier, masując napięty kark mężczyzny, którego wychowywała jak własnego syna. - Być może w obecności twojej żony.
- To nie jest konieczne - przerwał ojciec. - Może załatwić tę sprawę tak, jak będzie uważał za słuszne.
- Masz rację. Decyzja należy do niego.
- O czym wy właściwie mówicie?
- Utrzymywaliśmy wiele rzeczy przed tobą w tajemnicy, synu, takich, które dawniej mogły sprowadzić na ciebie nieszczęście... - Nieszczęście?
- Nie było w tym żadnej twojej winy, JeanPierre. Żyliśmy w okupowanym kraju, wśród nas byli wrogowie... bez przerwy tropili ludzi, którzy w tajemnicy, zbrojnie stawiali opór zwycięzcom, w wielu wypadkach torturowali i więzili całe rodziny podejrzewane o działalność konspiracyjną.
- Mówisz oczywiście o Resistance - przerwał Villier.
- Oczywiście - przytaknął ojciec.
- Powiedziałeś mi, że oboje należeliście do Ruchu Oporu, chociaż nigdy nie wdawałeś się w szczegóły waszego udziału. - Woleliśmy o wszystkim zapomnieć - stwierdziła matka. - To były koszmarne czasy - tak wiele osób, które były bite, napiętnowane jako kolaboracjoniści, chroniło swoich najbliższych, zwłaszcza dzieci. - Ale ten mężczyzna, dziś wieczorem, ten zwariowany włóczęga! Przecież wyraźnie nazwał mnie swoim synem! Rozumiem, że uwielbienie może przybierać przesadne formy, coś takiego wiąże się z moim zawodem, choć może to głupota... ale żeby zabijać się na moich oczach? Szaleństwo!
- On rzeczywiście był szalony, ale spowodowały to jego przeżycia - oznajmiła Catherine.
- Znaliście go?
- Bardzo dobrze - odparł stary aktor, Julian Villier. - Nazywał się JeanPierre Jodelle i kiedyś był obiecującym młodym barytonem operowym. Po wojnie oboje, twoja matka i ja, rozpaczliwie staraliśmy się go odnaleźć. Nie natrafiliśmy na żaden ślad. Ponieważ wiedzieliśmy, że został złapany przez Niemców i zesłany do obozu koncentracyjnego, doszliśmy do wniosku, że nie żyje, a jego śmierci, tak jak tysięcy innych, w ogóle nie zarejestrowano. - Dlaczego staraliście się go odnaleźć? Kim był dla was? Kobieta, którą JeanPierre znał jako swoją matkę, uklękła przy jego fotelu. Jej twarz zachowała subtelne rysy, a błękitnozielone oczy spoglądały uparcie spod grzywy bujnych, miękkich siwych włosów.
- Nie tylko dla nas - powiedziała cicho. - Również dla ciebie. Był twoim prawdziwym ojcem.
- O mój Boże!... W takim razie wy...
- Twoją prawdziwą matką - przerwał mu spokojnie stary Villier - była aktorka z Comedie...
- Cudowny talent - wtrąciła Catherine. - W tych trudnych latach przestawała być naiwnym dziewczęciem i przekształcała się w kobietę, a okupacja zamieniła ten proces w prawdziwy koszmar. Była kochaną dziewczyną, uważałam ją za młodszą siostrę.
- Proszę! - zawołał JeanPierre i zerwał się z fotela, gdy kobieta, którą zawsze uważał za swoją matkę podniosła się i stanęła obok męża. - Wszystko dzieje się tak szybko, jestem kompletnie oszołomiony... nie mogę myśleć!
- Czasami lepiej jest przez jakiś czas nie myśleć, mój synu powiedział Julian Villier. - Poczekać, aż umysł skłonny będzie do akceptacji tego, co usłyszał.
- Wiele lat temu powtarzałeś mi pewne zdanie - JeanPierre, uśmiechając się ciepło, lecz ze smutkiem, zwrócił się do Juliana kiedy miałem kłopoty z jakąś sceną czy monologiem, kiedy nie trafiało do mnie ich znaczenie. Mówiłeś wtedy: "Po prostu czytaj te słowa raz za razem, nie wysilając się aż tak bardzo. Interpretacja przyjdzie sama."
- To była dobra rada - stwierdziła Catherine.
- Zawsze byłem lepszym nauczycielem niż aktorem.
- Zgadzam się - przytaknął cicho JeanPierre.
- Słucham? Przyznajesz mi rację?
- Chciałem tylko powiedzieć, ojcze, że kiedy byłeś na scenie... - Jakaś część twojej uwagi była zwrócona na innych - wtrąciła się Catherine, spoglądając porozumiewawczo na syna... który nie był jej synem.
- Ach, znowu spiskujecie, jak przez te wszystkie lata! Dwie wielkie gwiazdy starają się być wyrozumiałe dla mniej utalentowanego kolegi... Dobrze! To już przeszłość... Przez kilka chwil przestaliśmy wszyscy myśleć o dzisiejszym wieczorze, więc może teraz będziemy w stanie porozmawiać. Zapadła cisza.
- Na litość boską, powiedzcie mi, co się stało! - wybuchnął JeanPierre. Gdy zadawał to pytanie, rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi garderoby i po chwili pojawił się w nich nocny portier. - Bardzo przepraszam, że przeszkadzam, ale pomyślałem, że powinniście państwo wiedzieć. Przy tylnych drzwiach ciągle stoją dziennikarze. Nie chcą uwierzyć ani policji, ani mnie. Powiedzieliśmy, że wyszliście państwo wcześniej frontowymi drzwiami, ale nie udało się nam ich przekonać. Przecież nie wpuścimy ich do środka. - Zostaniemy tu jeszcze, a jeżeli trzeba będzie, nawet całą noc... przynajmniej ja. W garderobie obok jest leżanka i zdążyłem już zadzwonić do mojej żony. Słyszała o wszystkim w dzienniku. - Doskonale, proszę pana... Pani Villier, panie Villier... Chociaż zdarzył się ten straszliwy wypadek, ogromnie się cieszę, że znowu państwa widzę. Zawsze wspominamy państwa z ogromnym przywiązaniem.
- Dziękuję, Charlesie - powiedziała Catherine. - Dobrze wyglądasz, przyjacielu.
- Wyglądałbym jeszcze lepiej, gdyby wróciła pani na scenę. Portier ukłonił się i zamknął drzwi.
- Opowiedz mi, ojcze, całą historię.
- Wszyscy należeliśmy do Ruchu Oporu - zaczął Julian Villier, siadając w niewielkim podwójnym foteliku z drugiej strony pokoju. - Wszyscy artyści wystąpili przeciwko wrogowi, który mógł zniszczyć sztukę. Dysponowaliśmy pewnymi możliwościami, aby służyć naszej sprawie. Muzycy przekazywali zakodowane informacje wprowadzając frazy, których nie było w oryginalnych nutach, graficy wykonywali wymagane przez Niemców afisze, umiejętnie wprowadzając kolory i znaki, które przekazywały określone wiadomości, A my, w teatrze, bez przerwy zmienialiśmy teksty, zwłaszcza w powtórkach i dobrze znanych sztukach, w ten sposób bezpośrednio przekazując instrukcje sabotażystom... - Niekiedy było to nawet zabawne - przerwała Catherine, siadając przy mężu i ujmując go za rękę. - Powiedzmy, że była kwestia: "Spotkam się z nią na stacji metra na Montparnasse". Zmienialiśmy ją na: "Spotkam się z nią na Dworcu Wschodnim... powinna przyjść o jedenastej". Sztuka dobiegała końca, kurtyna opadała i wszyscy Niemcy w swoich wspaniałych mundurach bili brawo. A tymczasem grupa Ruchu Oporu szybko opuszczała teatr, żeby znaleźć się na Gare de I'Est na godzinę przed północą i dokonać tam sabotażu.
- Tak, tak - przerwał ze zniecierpliwieniem JeanPierre. Słyszałem już te historie, ale nie o nie teraz pytam. Zdaję sobie sprawę, że jest to dla was równie trudne jak dla mnie, ale proszę, powiedzcie mi o wszystkim, o czym powinienem wiedzieć. Siwowłosa para popatrzyła na siebie z napięciem. Catherine skinęła wolno głową i wzięli się za ręce tak mocno, że aż na grzbietach dłoni wystąpiły żyły. Julian odezwał się:
- Jodelle'a zdemaskowano. Wydał go młody łącznik, który nie wytrzymał tortur. Pewnej nocy gestapo okrążyło jego dom i czekało na jego powrót, ale nie mógł się pojawić, bo był wówczas w Hawrze, nawiązywał kontakt z brytyjskimi i amerykańskimi agentami zajmującymi się planowaniem wczesnych etapów inwazji. O świcie dowódca oddziału gestapo podobno wpadł we wściekłość. Wdarł się ze swoimi ludźmi do domu i zabił twoją matkę i starszego brata, który miał pięć lat. Jodelle'a aresztowali kilka godzin później, a nam udało się go poinformować, że przeżyłeś.
- O mój Boże! - Słynny aktor pobladł i z zamkniętymi oczyma opadł na fotel. - Potwory! Ale poczekaj! Co powiedziałeś? Dowódca oddziału gestapo podobno... P o d o b n o? To nie jest pewne?! - Masz dobry refleks, JeanPierre - zauważyła Catherine. Uważnie słuchasz i dlatego jesteś wielkim aktorem.
- Do diabła z tym, mamo! Co to ma znaczyć, ojcze?
- Niemcy nie mieli zwyczaju zabijać rodzin ludzi, których uważali za członków Ruchu Oporu. Mieli bardziej praktyczne podejście: wydobyć z nich torturami informacje albo wykorzystać je jako przynętę. Poza tym zawsze były roboty przymusowe, oficerskie burdele dla kobiet, dokąd z całą pewnością wysłaliby twoją prawdziwą matkę.
- W takim razie dlaczego ich zabito? Nie, najpierw moja historia. Dlaczego przeżyłem?
- Pojechałem na spotkanie, które miało odbyć się o świcie w lasach Barbizon. Mijałem wasz dom, zobaczyłem powybijane szyby, wyłamane drzwi i usłyszałem płacz niemowlaka. Twój płacz. Wszystko było jasne, również to, że nie będzie żadnego spotkania. Zawiozłem cię do domu, przemykając się bocznymi drogami do Paryża.
- Chyba trochę za późno, żeby ci dziękować. Może wróćmy do poprzedniej sprawy... Dlaczego zastrzelono moją matkę i brata? - A teraz pomyliłeś słowo, synu - rzekł Villier.
- Co?
- Byłeś tak wstrząśnięty, że nie słuchałeś równie uważnie, jak przed chwilą, kiedy opisywałem wydarzenia tamtej nocy.
- Przestań, tato! Powiedz, o co ci chodzi?
- Ja powiedziałem, że zostali zabici, ty, że zastrzeleni. - Nie rozumiem...
- Zanim Jodelle został schwytany przez Niemców, jednym z jego zapewniających legalne dokumenty zajęć była praca posłańca w Ministerstwie Informacji. Hitlerowcy nigdy nie mogli połapać się w naszych arrondissements, a jeszcze mniej w naszych krótkich, krętych uliczkach. Nigdy nie dowiedzieliśmy się szczegółów, bo chociaż Jodelle miał imponujący głos, zupełnie nie chciał "śpiewać". Innymi słowy, nie powtarzał plotek, które przy najmniejszej okazji zaczynały szerzyć się po Paryżu jak pożar lasu - zmyślenia, półprawdy i prawdy. Żyliśmy w mieście, którym owładnęły strach i podejrzenia... - Rozumiem, ojcze... - przerwał mu coraz bardziej poirytowany JeanPierre. - Proszę, żebyś mi jednak wyjaśnił to, czego nie rozumiem. Dlaczego te szczegóły, których nigdy się nie dowiedziałeś, były takie ważne i w jaki sposób doprowadziły do zabicia mojej rodziny?
- Jodelle przekazał kilku z nas ciekawe informacje na temat człowieka, który stanowił legendę Resistance, a jego tożsamość była najpilniej strzeżoną tajemnicą naszego podziemia. Otóż Jodelle twierdził, że dowiedział się, kim w rzeczywistości jest ten człowiek. A jeżeli jego wiadomości były prawdziwe, tenże człowiek, ta "legenda", wcale nie był wielkim bohaterem, ale zdrajcą.
- Kto to taki? - naciskał JeanPierre.
- Nigdy nam nie wyjawił tej tajemnicy. Powiedział tylko, że ten człowiek był generałem w naszej armii, a takich mieliśmy na kopy. Uważał, że jeżeli ma rację i któryś z nas zdradziłby to nazwisko, Niemcy zastrzeliliby nas wszystkich. Natomiast gdyby się pomylił i ktoś wyraziłby się o tym człowieku w zniesławiający sposób, nasze skrzydło zostałoby uznane za niepewne i stracilibyśmy zaufanie.
- Co więc miał zamiar z tym zrobić?
- Chciał zdobyć niepodważalne dowody i zlikwidować tego człowieka...
Joker89