Pappano Marilyn - Gwiazdka miłości '92 01 - Najcenniejszy dar.pdf

(398 KB) Pobierz
30002988 UNPDF
Marilyn
Pappano
N A J C E N N I E J S Z Y
D A R
skan: czytelniczka
przerobienie: AScarlett
30002988.001.png
Przepis Marilyn Pappano
Moim ulubionym świątecznym daniem jest farsz do indyka
według przepisu mojej matki, tylko, że jej przepisy brzmią:
trochę tego, szczyptę tamtego. Dała mi ten przepis na nasze
pierwsze Święto Dziękczynienia spędzane poza domem, ale
polegał on na dodawaniu składników tak, żeby farsz wyglą­
dał, pachniał i smakował „jak należy". Ponieważ nigdy nie na­
uczyłam się przyrządzać go jak należy", proponuję w za­
mian jedną z ulubionych świątecznych potraw mojego syna.
Są to ciasteczka - naprawdę cieniutkie, rumiane, które najle­
piej piec w jednorazowych foremkach z folii aluminiowej. To
bardzo upraszcza sprawę.
CIASTECZKA KARMELOWE
3 tabliczki gorzkiej czekolady, połamane byle jak
2 duże jajka
1 szklanka cukru
3/4 szklanki zwykłej mąki
1/2 szklanki masła lub margaryny o temperaturze pokojowej
1/2 szklanki półsłodkich wiórków czekoladowych
1 łyżeczka od herbaty wanilii
1/4 łyżeczki proszku do pieczenia
1/4 łyżeczki soli
Rozgrzać piec do 180 stopni. Wysmarować tłuszczem formę
z folii aluminiowej o wymiarach 33 x 22 cm.
Przesiać razem mąkę, proszek do pieczenia i sól. W rondlu
o pojemności 3/4 litra stopić masło. Zdjąć z ognia. Dodać go­
rzką czekoladę. Mieszać, aż czekolada się stopi. Mieszając
dodawać cukier, wanilię i jajka. Dodać mąkę i wiórki czekola­
dowe. Mieszać, aż powstanie jednolita masa.
Rozprowadzić równomiernie ciasto w formie. Piec 20 do 25
minut lub do chwili, gdy wierzch pod dotykiem okaże się twar­
dy. Pozostawić w formie do ostygnięcia.
Ostrożnie wyjąć ciasto z formy. Wyrównać brzegi. Powycinać
specjalnym przyrządem w świąteczne kształty (gwiazdki, cho­
inki itp.). Udekorować kolorowym lukrem.
Rozdział pierwszy
Był chłodny listopadowy świt; ołowiane niebo Montany zapo­
wiadało opady śniegu. Neil Sullivan leżał na plecach patrząc
w górę na złowrogie, ciemne chmury, całe jego ciało przeszywa­
ły igiełki bólu, który się potęgował, aż dorównał jednemu wiel­
kiemu bólowi głowy. Ogier, który go zrzucił, przekrzywił łeb
i kręcił się, próbując zrzucić również siodło. Wyglądał wspaniale
- Neil przyznawał z podziwem - był lśniący i mocny, i pełen
wściekłości.
Neil poruszył się i ból wzmógł się w dwójnasób.
- Jeżeli sobie coś złamałem, ty przeklęty diable, to cię zabiję
- mruknął gniewnie, badając swe obrażenia. Czołem uderzył
o występ różowego granitu i krew płynęła mu ciurkiem po twa­
rzy. Poza tym i jakimś bólem w brzuchu wszystko wydawało się
drobiazgiem - choć bolesnym, pomyślał krzywiąc się. Jutro bę­
dzie cały w siniakach.
Zebrał się w sobie, by usiąść, ale ból w brzuchu okazał się nie
do wytrzymania i Neil padł na zmarzniętą ziemię. Zaklął głośno,
ze złością, chcąc przetrzymać ból, który wracał falami, dziki,
przenikliwy, szarpiący od wewnątrz, rozdzierający, morderczy.
Próbował go zwalczyć - próbował oddychać, zapanować nad
nim, wytrzymać go, ale ból brał nad nim górę, stale i bezwzględ­
nie. Musi wytrzymać. Nie może umrzeć. Bał się umierania, bał
się poddać, stracić...
Przed oczyma stanął mu obraz Elizabeth, czysty, jasny i pięk­
ny, i jego wola zaczęła słabnąć. Elizabeth była jedyną ważną
sprawą w jego życiu, ale odeszła. Nie miał nic do stracenia, tylko
samo życie, a i to tracił po trosze, w męce.
Brzuch był jednym ogniem, promieniującym bólem, który
pulsował w każdej cząstce jego ciała. Każde uderzenie serca było
jak cios, każde wciągniecie powietrza do płuc stawało się niewia­
rygodną męką. Ból zmącił Neilowi wzrok i obraz Elizabeth znikł
86
GWIAZDKA MIŁOŚCI
w wirze ciemnoczerwonych, brązowych i czarnych plam. Próbo-
wał coś powiedzieć, ale usta odmówiły mu posłuszeństwa -
próbował się poruszyć, ale był jak sparaliżowany. Nie istniało
nic, poza bólem... strachem... i nadzieją. Bał się umierania... ale
jednocześnie zmęczyło go życie w samotności. Śmierć mogła go
uwolnić od samotności, od pustki. Śmierć - wybawienie od życia
bez Elizabeth.
Z wolna opuszczały go siły i Neil poczuł, że wraz z nimi
uchodzi z niego życie. Otaczała go ciemność i ciepło, miłe, bli­
skie ciepło. Ból w jamie brzusznej zmniejszył się, a czarny para­
liżujący strach zwolnił swój uścisk, z chwilą gdy zaprzestał walki
o życie.
Neil po raz ostami otworzył oczy. Zacisnął rękę i wyszeptał
ostatnie słowo:
- Elizabeth.
Zatrzymawszy się w progu Elizabeth zdjęła płaszcz, przerzu­
ciła go przez lewe ramię i odetchnęła głęboko, by uspokoić we­
wnętrzne drżenie. Usiłowała sobie przypomnieć, kiedy ostatni
raz była w szpitalu - odwiedzała wtedy jakąś dawną przyjaciół­
kę, która urodziła dziecko. Wówczas oznaczało to początek ży­
cia. Teraz mogło oznaczać koniec.
Recepcja była tuż obok oddziału intensywnej terapii, ale dro­
ga do niego zabrała Elizabeth sporo czasu.
- Przepraszam bardzo -jej głos drżał z emocji. - Zawiado­
miono mnie, że został tu przywieziony mój mąż. Czy może mi
pani powiedzieć, gdzie leży?
Urzędniczka spojrzała, panując nad swoim wyrazem twarzy.
- Czy pani Sullivan?
Gdy Elizabeth skinęła głową, urzędniczka gestem przyzwali
pielęgniarkę.
- Carol, to jest żona Neila Sullivana.
Kobieta wyciągnęła rękę.
 
NAJCENNIEJSZY DAR
87
- Jestem Carol Anderson, pielęgniarka na oddziale stanów
ciężkich i oddziałowa intensywnej terapii chirurgicznej.
Elizabeth spojrzała obojętnie, nim podała jej rękę, po czym
zauważyła, że twarz pielęgniarki była tak samo poważna jak
twarz urzędniczki; Elizabeth znów wpadła w panikę. Walczyła
z tym uczuciem od chwili, gdy zadzwoniła Clara, gospodyni
Neila. Wiadomość, przerywana łkaniem, brzmiała: wypadek...
krwawi... stan krytyczny... umierający... Była przerażona.
- Gdzie jest mój mąż? - zapytała Elizabeth zachrypniętym
szeptem.
Carol Anderson przełożyła kartę choroby do drugiej ręki,
wzięła Elizabeth pod ramię i poprowadziła ją do obszernego
holu.
- Jest na sali operacyjnej, proszę pani. Zaprowadzę panią do
poczekalni dla rodzin przy oddziale intensywnej terapii. Doktor
przyjdzie do pani zaraz po operacji. Czy mam do kogoś zadzwo­
nić w pani imieniu?
Elizabeth tylko potrząsnęła głową. Nie mogła mówić; bała
się, że jej opanowanie pryśnie i cała zacznie się trząść.
Pojechały windą na wyższe piętro, potem przeszły obok wielkiej
poczekalni, gdzie właśnie nadawano w telewizji wiadomości poran­
ne. Dalej był mniejszy pokój z oknem na północ. Stało tu parę
kanapek i krzeseł, telefon i telewizor, ten jednak był wyłączony.
- Proszę, niech pani siada - powiedziała siostra Anderson,
zamykając za sobą drzwi.
Elizabeth przysiadła na brzegu zniszczonej kanapki, w zaciś­
niętych rękach trzymając płaszcz. Rozejrzała się, wyraźnie uni­
kając widoku za oknem. Skupiła się na tych wszystkich pyta­
niach, które chciała zadać, i na odpowiedziach, których bała się
usłyszeć. Co się stało? Jakie mąż odniósł obrażenia? Co z nim
robią? Czy będzie żył? Boże, proszę cię, spraw, żeby żył -
modliła się.
Siostra Anderson usiadła w fotelu bokiem do kanapki i po­
chyliła się do przodu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin