DEAN R. KOONTZ Sciana Strachu ?e Face Of Fire Wydanie oryginalne: 1988 Wydanie polskie: 1992 Dla Barbary Norville Czesc pierwsza Piatek od 12:01 do 20:00 1 Frank Bollinger zaparkowal na ulicy po przeciwnej stronie niskiego, trzypietrowego domu mieszkalnego z piaskowca. Byl czujny. Nie spodziewal sie problemow, choc zawsze byl na nie przygotowany. Gdy wylaczyl silnik, uslyszal syrene policyjnego radiowozu wyjaca gdzies niedaleko. "Moze jada po mnie", pomyslal. "Moze w jakis sposob doszli do tego, ze to ja".Usmiechnal sie. Nie pozwolilby sobie na zalozenie kajdankow. Nie poddalby sie tak latwo. To nie w jego stylu. Nielatwo bylo przestraszyc Franka Bollingera. W gruncie rzeczy sam nie pamietal, czy kiedykolwiek sie czegos bal. Wiedzial, jak zatroszczyc sie o samego siebie. Juz w wieku 13 lat mierzyl metr osiemdziesiat szesc wzrostu i nie przestal rosnac, az osiagnal dwa metry. Kark mial gruby, szerokie ramiona i miesnie mlodego ciezarowca. W wieku 37 lat byl faktycznie w tak samo dobrej kondycji fizycznej, jak w wieku lat 27, a moze nawet - 17. I co ciekawsze, nigdy nie uprawial kulturystyki. Nie mial nigdy ani czasu, ani ochoty, zeby powtarzac serie pompek, przysiadow czy podskokow. Jego wymiary i mozliwosci wynikaly po prostu z genetyki, byly darem natury. Chociaz nigdy nie narzekal na brak apetytu i nigdy nie poscil, nie odkladaly mu sie na brzuchu ani na biodrach faldy tluszczu, co bywalo juz zmartwieniem mezczyzn w jego wieku. Lekarz ostrzegl go, ze wynikiem ciaglego napiecia nerwowego, w jakim zyl, i odmowy brania lekow, ktore by kontrolowaly stan jego zdrowia, moze byc przedwczesny zgon z powodu nadcisnienia. Ale wlasnie to ciagle przeciazenie, lek i napiecie byly czynnikami - zdaniem lekarza - ktorym zawdzieczal mlodziencza sylwetke. Wiecznie aktywny, jakby napedzany wewnetrznie przez jakis motorek, spalal tluszcz, niezaleznie od tego, ile zjadl. Ale Bollinger uwazal, ze moze zgodzic sie z ta diagnoza tylko do polowy: napiecie - tak, nerwowe - nie. Nigdy sie nie denerwowal i nawet nie wiedzial, co to slowo znaczy. Natomiast zawsze byl napiety. Dazyl do napiecia, budowal je tam, gdzie go nie bylo, traktujac jako element przetrwania. Zawsze czujny. Zawsze trzezwy. Zawsze napiety. Zawsze gotow. Gotow na wszystko. To dlatego niczego sie nie bal. Po prostu nic na swiecie nie moglo go zaskoczyc. Poniewaz syrene slychac bylo coraz glosniej, spojrzal w tylne lusterko. Przy sasiedniej przecznicy mignelo czerwone, obrotowe swiatelko. 5 Wysunal z naramiennika rewolwer, kaliber 38, i z jedna reka na klamce czekal na najbardziej dogodny moment, by otworzyc drzwi.Radiowoz ruszyl, minal go i skrecil dwie przecznice dalej. A wiec na pewno nie jechali za nim. Poczul lekkie rozczarowanie. Schowal pistolet i rozejrzal sie po ulicy. Chodnik, budynki i zaparkowane przy nich samochody, wszystko skapane bylo w niesamowitym, mlecznopurpurowym swietle rzucanym przez rteciowe latarnie, po dwie na kazdym z koncow tego odcinka ulicy. Znajdowaly sie tu wszedzie te niskie, dwu - i trzypietrowe domy z piaskowca lub cegly, wiele z nich wymagalo solidnego remontu. Nie widzial nikogo w zadnym z oswietlonych okien. To dobrze; nie chcial, zeby ktos go zauwazyl. Przy kraweznikach walczylo o przetrwanie kilka drzew, chude platany, klony, brzozy - to wszystko, czym Nowy Jork mogl pochwalic sie poza granicami parkow publicznych. Skarlowaciale, suche drzewa wyciagaly do nocnego nieba swe obnazone z lisci konary. Delikatny, acz chlodny, styczniowy wiatr targal wzdluz rynsztoka jakies papierzyska, a gdy powial mocniej, szarpiac korony drzew, te odpowiadaly mu przerazliwym skrzypieniem. Zaparkowane auta byly puste i wygladaly jak zwierzeta skulone przed zimnym powietrzem. Rowniez na chodnikach nie bylo ani zywej duszy. Bollinger wysiadl z samochodu, szybko przeszedl przez ulice i wstapil na schodki prowadzace do drzwi wejsciowych jednego z budynkow. W jasno oswietlonym foyer panowala czystosc. Mozaike podlogowa, przedstawiajaca bukiety wyblaklych roz na bezowym tle, gladko wypolerowano i nie brakowalo w niej ani kafelka. Wewnetrzne drzwi prowadzace do foyer byly zamykane i otwieraly sie za pomoca odpowiedniego klucza lub przez domofon. Na ostatnim pietrze znajdowaly sie trzy mieszkania, na pierwszym rowniez trzy i trzy na parterze. Mieszkanie l A nalezalo do panstwa Nagly, wlascicieli domu, przebywajacych wlasnie na dorocznej pielgrzymce do Miami Beach. Male mieszkanko w szczycie pierwszego pietra zajmowala Edna Mowry. Bollinger przypuszczal, ze wlasnie teraz robi sobie przekaske lub pije zasluzona lampke martini, by lepiej moc sie odprezyc po dlugiej, nocnej pracy. Przyszedl zobaczyc sie z Edna. Wiedzial, ze bedzie w domu. Sledzil ja od szesciu dni i upewnil sie, ze jej zyciem rzadzi scisla rutyna, moze zbyt scisla, jak na taka mloda i atrakcyjna kobiete. Wracala z pracy do domu zawsze o dwunastej, pieciominutowe poslizgi zdarzaly sie rzadko. "Sliczna, mala Edna", pomyslal. "Masz takie piekne, dlugie nogi". Usmiechnal sie. Nacisnal przycisk do mieszkania panstwa Yardleyow na drugim pietrze. Odpowiedzial mu meski glos, dzwieczacy metalicznie z glosnika nad skrzynka na listy. 5 -Kto tam?-Czy to mieszkanie panstwa Hutchinson? - spytal Bollinger dobrze wiedzac, ze nie. -Wcisnal pan niewlasciwy guzik. Oni mieszkaja na pierwszym pietrze. Ich tabliczka jest obok naszej. -Przepraszam - powiedzial Bollinger, gdy Yardley juz sie wylaczyl. Zadzwonil do Hutchinsonow. A oni, widocznie oczekujac gosci i nie bedac zbyt ostrozni, zwolnili blokade zamka i wpuscili Bollingera do srodka, nie pytajac nawet, kto dzwoni. Klatka schodowa otulila go milym cieplem. Podloga z kafelkow i sciany, utrzymane w brazowej tonacji, byly nieskazitelnie czyste. W polowie korytarza stala pod sciana marmurowa laweczka, a na wprost niej wisialo lustro w ksztalcie wielokata. Drzwi do obu mieszkan, wykonane z ciemnego drewna i wyposazone w mosiezne klamki, znajdowaly sie po prawej stronie. Zatrzymal sie przed drugimi drzwiami. Zaczal gimnastykowac ubrane w rekawiczki dlonie, to prostujac, to znow kurczac palce. Potem z wewnetrznej kieszeni plaszcza wyciagnal portfel, a z zewnetrznej dobyl noz. Byl to sprezynowiec o wypolerowanej rekojesci i dwudziestocentymetrowym ostrzu, cienkim i ostrym jak brzytwa. Polyskujace ostrze wprawilo Bollingera w quasi-hipnotyczny trans. Na chwile zapadl sie w swoj wewnetrzny swiat. Byl milosnikiem poezji Williama Blake'a. Co wiecej, uwazal sie za jego duchowego ucznia. Nic wiec dziwnego, ze akurat w tym momencie przypomnial sobie strofy z Blake'a. Poplynely one przez mozg Bollingera rwacym strumieniem jak krew nieboszczyka podczas sekcji. I poczuli wtedy wszyscy ludzie - wielkich miast mieszkancy Ze ucieka ich witalnosc w kosmosu pustke I agonia sie zaczyna W chorobach strasznych i udrekach, Przemocy, drzeniu ciala i rozdzierajacym bolu Wybrzeze ogarnia cale i dalej sie rozszerza, A zmysly slabnace do wnetrza swego sie kieruja Kurczac pod czarna siatka zarazy. "Agonia sie zaczyna, to macie jak w banku", pomyslal Bollinger. "Dostane was, wielkich miast mieszkancy, choc kryjecie sie po zmroku za drzwiami swych mieszkan. Tyle ze ja nie jestem zaraza" lecz remedium. "Wylecze caly swiat ze wszystkich jego utrapien". Zadzwonil do drzwi. Po chwili uslyszal, jak Edna krzata sie za drzwiami, i zadzwonil jeszcze raz. 7 -Kto tam? - spytala.Miala przyjemny, melodyjny glos, naznaczony teraz nutka leku. -Panna Mowry? - spytal. -A co? -Policja. Bez odpowiedzi. -Czy pani tam jest, panno Mowry? -O co chodzi? -Male klopoty w pani klubie. -Ja nigdy nie stwarzam klopotow. -Nie mowie, ze pani. Ta sprawa pani nie dotyczy. Przynajmniej nie bezposrednio. Ale moze zauwazyla pani cos waznego. Moze jest pani swiadkiem. -Czego? -Tego nie da sie tak szybko wytlumaczyc. -Nie moglam byc swiadkiem. W pracy nosze ciemne okulary. -Panno Mowry - powiedzial surowo - jesli po to, zeby zadac pani kilka pytan, mam przyniesc nakaz aresztowania, to zrobie to. -Skad mam wiedziec, ze naprawde jest pan z policji? -To wlasnie jest Nowy Jork - powiedzial z udanym politowaniem. - Czy to nie cudowne? Kazdy podejrzewa kazdego! -Tak trzeba. Westchnal. -Moze... Niech pani poslucha, panno Mowry. Czy ma pani lancuch? -Jasne. -Jasne. To niech go pani zalozy i wtedy otworzy drzwi. Pokaze pani odznake. Nie bez wahania zalozyla lancuch. Pozwalal on na uchylenie drzwi nic wiecej niz na trzy centymetry. Podniosl do gory portfel z odznaka. -Detektyw Bollinger - powiedzial. Pod plaszczem w lewej rece opartej o drzwi trzymal noz. Edna Mowry puscila zeza przez szpare. Przez chwile patrzyla na odznake, potem dokladnie przestudiowala zatopiony w plastiku identyfikator ze zdjeciem. Gdy skonczyla zezowac i spojrzala na niego, zauwazyl, ze nie miala blekitnych oczu, jak myslal, ale szarozielone. Pomylka wynikala stad, ze nigdy jej nie widzial z bliska. Zawsze byla daleko na scenie, a on na widowni. Ale i tak byly to najpiekniejsze oczy, jakie widzial. -Zadowolona? - spytal. Fala puszystych, ciemnych wlosow splynela jej na twarz, zakrywajac jedno oko, ale szybkim ruchem usunela je na bok. Miala dlugie i zgrabne palce, paznokcie pomalowala krwawoczerwonym lakierem. Gdy skapana w intensywnym swietle reflektora tanczyla na scenie, te same paznokcie wydawaly sie czarne. 7 -O jakich klopotach pan mowil? - spytala.-Chcialbym zadac pani niejedno pytanie, panno Mowry. Czy bedziemy tak konwersowac przez te szpare przez nastepne dwadziescia minut? -Nie, raczej nie - powiedziala marszczac brwi. - Niech pan chwile poczeka, zaloze szlafrok. -Moge poczekac. Cierpliwosc jest kluczem do zadowolenia. Spojrzala na niego zdziwiona. -Mahomet - objasnil. -Gliniarz cytujacy Mahometa? -Czemu nie? -Jest pan... tego wyznania? -Nie. - Sposob, w jaki zadala pytanie, rozbawil go. - Ja po prostu duzo czytam roznych ...
Bartek-SZ