Mow mu_ Panie - DICKSON GORDON R.txt

(44 KB) Pobierz

R GORDON DICKSON

Mow mu: Panie

GORDON DICKSON R

przelozyl Aleksander GlondysGdy przybyl, dowodca mi byl - przeto go poznalem. Pozniej wszak mnie zawiodl - przeto smierc mu zadalem.

Z piesni giermka.

?Vraz ze sloncem, ktore codziennie wynurza sie zza wzgorz Kentucky, obudzil sie Kyle Arnam. Dzien mial trwac jedenascie godzin i czterdziesci minut. Kyle wstal, ubral sie i wyszedl osiodlac myszatego walacha oraz siwego ogiera. Wskoczyl na ogiera i przez jakis czas cwalowal na nim, poki snieznobialego karku zwierzecia nie przestala wyginac gniewna furia. Potem przywiazal konie przed kuchennym wejsciem i poszedl na sniadanie.

Wiadomosc, ktora otrzymal przed tygodniem, lezala obok talerza z jajkami na bekonie. Teena, jego zona, stala przy desce do krojenia, zwrocona do niego plecami. Usiadl i jedzac, ponownie odczytal list.

"... Ksiaze bedzie podrozowal incognito, pod jednym z rodowych tytulow, jako hrabia Sirii North i nie nalezy go tytulowac Wasza Wysokoscia. Mow mu: panie".

-Dlaczego to musisz byc ty? - wyrzucila z siebie Teena. Podniosl wzrok, ale nadal widzial tylko plecy zony.

-Teena... - zawiesil glos ze smutkiem.

-No slucham.

-Moi przodkowie byli straznikami, osobista ochrona jego przodkow, jeszcze w czasach wojen zdobywczych przeciwko obcym. Juz ci to mowilem - przerwal. - Moi pradziadowie ratowali ich przed smiercia nawet gdy pozornie nie zanosilo sie na niebezpieczenstwo. Chocby wtedy, gdy jak grom z jasnego nieba spadal na nasza flote krazownik Rakich, gotow zaatakowac nasz statek flagowy; sam imperator musial ramie w ramie z innymi walczyc o zycie.

-Zgoda, tylko ze po obcych nie ma juz sladu, a imperator ma tysiace innych swiatow! Dlaczego jego syn nie moze odbywac swej podrozy dojrzalosci gdzie indziej? Dlaczego musial wybrac Ziemie - i ciebie?

-Bo istnieje tylko jedna Ziemia.

-1 tylko ty jeden, prawda?

Kyle westchnal z rezygnacja. Po smierci matki jego wychowaniem zajmowali sie ojciec oraz wuj i w sprzeczkach z Teenazawsze czul sie bezbronny. Wstal od stolu, podszedl do zony i kladac rece na jej ramionach probowal ja delikatnie obrocic do siebie. Bezskutecznie.

Ponownie westchnal i podszedl do szafki z bronia. Wyjal zaladowany pistolet i wsadzil go do dobrze dopasowanej wypuklej kabury, ktora potem zaczepil do pasa

lewej strony. Nastepnie wybral sztylet o ciemnej rekojesci z szesciocalowym

2

ostrzem i pochyliwszy sie, umiescil go w pochwie wewnatrz wysokiej cholewy buta. Naciagnal mankiet spodni i wyprostowal sie.-On nie ma prawa tu przebywac! - mowila gwaltownie Teena wciaz nie odwracajac sie do meza. - Dla turystow istnieja specjalne wyznaczone skanseny i pensjonaty.

-Nie jest turysta i dobrze o tym wiesz - odparl cierpliwie Kyle. - Jest najstarszym synem imperatora. Jego prababka pochodzila z Ziemi, podobnie jak stad pochodzic bedzie jego zona. Czlonkowie co czwartej generacji linii wladcow musza sie polaczyc wezlami malzenskimi z rodowita Ziemianka. Takie jest prawo. Nadal. - Wdzial skorzana kurtke i zapial na dole zamek blyskawiczny, by nie wystawala kabura pistoletu. Odwrocil sie do drzwi, ale w polowie ruchu zatrzymal sie.

-Teena? - powtorzyl glosniej. Podszedl do zony i ponownie probowal ja do siebie obrocic. I ponownie sie oparla. Tym razem Kyle nie zrezygnowal.

Nie byl zbyt postawnym mezczyzna- raczej sredniego wzrostu, o okraglej twarzy - a jego spadziste ramiona, choc masywne, nie wygladaly zbyt imponujace. Odznaczal sie jednak niezwykla sila: owijajac wokol dloni grzywe ogiera potrafil zmusic go do uklekniecia, czego nie umial dokonac nikt inny. Bez najmniejszego wysilku odwrocil zone do siebie.

-Moze jednak mnie wysluchasz - zaczal, lecz zanim zdazyl cos dodac, w jednej chwili opuscila ja cala gniewna zacietosc. Rozdygotana przywarla do niego.

-Przez niego tylko sobie biedy napytasz! Wiem, ze tak bedzie! - wyrzucala z siebie zduszone slowa, wtulona w jego kurtke. - Nie idz, Kyle'u! Nie ma prawa, ktore by cie do tego zmusilo!

Ze scisnietym i suchym gardlem pogladzil miekki wlosy zony. Nie mial co odpowiedziec. Jej prosba byla niemozliwa do spelnienia. Od czasow, gdy promienie slonca po raz pierwszy padly na zlaczone pary mezczyzn i kobiet, w takich chwilach jak ta, zony przywieraly do mezow i blagaly o cos, co sie nie moglo spelnic, i tak jak teraz Kyle Teene, mezczyzni obejmowali swoje kobiety, jak gdyby wierzac, ze zrozumienie moze przeniknac z jednego ciala do drugiego. I milczeli, bo brak im bylo slow.

Kyle przez chwile jeszcze tulil zone, a potem delikatnie odsunal ja od siebie i wyszedl. Wsiadl na ogiera, a walacha chwycil za uzde. Gdy odjezdzal, widzial Teene przez szybe. Juz nie plakala - z pochylona glowa i opuszczonymi ramionami stala tam, gdzie ja zostawil.

Pedzil przez zalesione wzgorza Kentucky. Dotarcie do wyznaczonego miejsca zajelo mu ponad dwie godziny. Zjechal ze stromizny wzgorza wprost na utrzymanay w wiejskim stylu drewniany dworek. W bramie dostrzegl wysokiego brodatego mezczyzne odzianego w stroj, jaki nosilo sie na niektorych z Mlodszych Swiatow.

Gdy podjechal blizej, zauwazyl, ze mezczyzna ma posiwiala brode, zas ponad prostym i waskim nosem oczy nabiegle krwia, otoczone podkowkami, jak od zmartwienia czy niewyspania. Przygryzal wyraznie zasepiony usta.

3

-Jest na dziedzincu - odezwal sie, gdy Kyle stanal przy nim. - Nazywam sie Montlaven i jestem jego nauczycielem. Juz czeka, gotowy do podrozy. - Pociemniale oczy wpatrywaly sie w Kyle'a jakby z niema prosba.-Nie zblizaj sie do lba ogiera - ostrzegl Kyle i dodal: - Prowadz mnie.

-Ten kon to chyba nie dla niego, co...? - spytal Montlaven i odsunal sie, zerkajac nieufnie na potezne zwierze.

-Nie - uspokoil go Kyle. - Pojedzie na walachu.

-Bedzie chcial siwka...

-To niemozliwe, nawet gdybym na to pozwolil. Tylko ja moge go dosiadac. Wskaz mi droge.

Mountlaven odwrocil sie i ruszyl przez porosniety trawnikiem dziedziniec, na ktory z trzech stron wychodzily okna dworku. W wygodnym ogrodowym fotelu przy basenie siedzial niespelna dwudziestoletni wysoki chlopak z grzywa plowych wlosow; na trawie obok lezaly dwa wypchane juki. Na widok Kyle'a i nauczyciela podniosl sie.

-Wasza Wysokosc - odezwal sie Montlaven - oto Kyle Arnam, ktory przez trzy nastepne dni ma pelnic role ochrony osobistej Waszej Wysokosci.

-Dzien dobry, strazniku... to znaczy Kyle'u. - Ksiaze usmiechnal sie z figlarna zaczepka. - No, mozesz juz zejsc z konia.

-Dla ciebie przeznaczony jest walach, panie - wyjasnil Kyle.

Ksiaze wlepil w niego wzrok, a nastepnie odrzucil glowe do tylu i rozesmial sie.

-Czlowieku, wiesz, jak ja jezdze!? Mowie ci!

-Ale nie na tym koniu, panie - odparl Kyle beznamietnie. - Tylko ja moge do dosiadac.

Ksiaze wytrzeszczyl oczy, usmiech znikl z jego twarzy, lecz prawie natychmiast powrocil.

-No i co ja mam zrobic? - Wzruszyl szerokimi ramionami. - Poddaje sie, zreszta

jak zawsze. No, powiedzmy. - Poslal Kyle'owi szeroki i, mimo sciagnietych ust,

szczery usmiech. - Zgoda.

Podszedl do walacha - i naglym skokiem znalazl sie na jego grzbiecie. Zaskoczony kon parsknal i przysiadl na zadzie, lecz zraz sie uspokoil, gdy dlugie palce mlodzienca zacisnely sie fachowo na cuglach, a druga dlon poklepala szary kark zwierzecia. Ksiaze uniosl brwi spogladajac na Kyle'a, lecz ten siedzial nieporuszony.

-Zakladam, ze jestes uzbrojony, moj zacny Kyle'u? - spytal ksiaze z lekka kpina. - Na wypadek, gdybys musial mnie bronic przed horda rozwscieczonych tubylcow?

-Twoje zycie jest w moich rekach, panie - odparl Kyle. Rozpial skorzana kurtke, by pokazac pistolet, i zaraz ponownie ja zapial.

-Will - Montlaven polozyl swojemu podopiecznemu reke na kolanie - nie daj sie poniesc lekkomyslnosci chlopcze. To Ziemia. Jej mieszkancy sa ludzmi innej klasy i obyczajow. Zastanow sie dobrze, zanim...

4

-Och daj spokoj, Monty! - ucial ksiaze. - Bede rownie skromny i nie rzucajacysie w oczy, rownie archaiczny niezalezny, jak cala reszta. Myslisz, ze mam kurza

pamiec? Zreszta i tak do czasu, gdy przylaczy sie do mnie ojciec, uplyna zaledwie

trzy dni, czy cos kolo tego. A teraz - pozwol mi jechac!

Odwrocil sie raptownie w siodle, wtulil w kark walacha i ruszyl jak strzala w strone bramy. Gdy znikl po drogiej stronie, Kyle sciagnal z calych sil uzde, z trudem utrzymujac w miejscu roztanczonego ogiera, ktory rwal sie do galopu za walachem.

-Podaj mi juki ksiecia - polecil staremu nauczycielowi.

Montlaven pochylil sie, podniosl torby z trawy i podal je Kyle'owi. Ten przytroczyl juki mocno obok swoich, umieszczonych po bokach klebu konia. Zauwazyl lzy w oczach Montlavena.

-To wspanialy chlopak, zobaczysz. Przekonasz sie! - Na zwroconej ku gorze twarzy Montlevena malowalo sie nieme blaganie.

-Na razie jestem przekonany, ze pochodzi ze wspanialej rodziny i zrobie dla niego wszystko, co w mojej mocy - odparl spokojnie Kyle i skierowal rumaka w strone bramy.

Po ksieciu nie bylo ani sladu. Kyle nie mial jednakze klopotow z odszukaniem go - slady kopyt walacha w brazowej ziemi wyraznie wskazywaly kierunek. Minal kepe sosen i znalazl sie na otwartej przestrzeni. Ksiaze siedzial na trawiastym zboczu i spogladal w niebo przez lunete.

Kiedy Kyle zsiadl z konia, chlopak oderwal oczy od przyrzadu i bez slowa mu o podal. Kyle przylozyl lunete do oka i spojrzal w gore. W pole widzenia okularu, narastajacym warkotem maszyny holowniczej, wplynela jedna z orbitujacych wokol Ziemi stacji energetycznych.

-Oddaj - nakazal ksiaze, a gdy Kyle wreczyl mu lunete, powiedzial: - Nigdy nie mialem okazji przyjrzec sie zadnej z nich, a strasznajuz mialem na to ochote. Bo to raczej dosc kosztowny prezent, podobnie jak pozostale stacje, oplacony z zasobow naszego krolewskiego skarbca. I tylko po to, by wasza planeta ponownie nie zboczyla z kursu i tym samym nie znalaz...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin