Andersen - Wszystko na swoim miejscu.pdf
(
87 KB
)
Pobierz
526414529 UNPDF
Na podstawie: Andersen, Hans Christian (-), Baśnie, tłum.
Cecylia Niewiadomska, Gebethner i Wolff, wyd. , Kraków,
Wersja lektury on-line dostępna jest
na stronie wolnelektury.pl
.
Ten utwór nie jest chroniony prawem autorskim i znajduje się
w domenie publicznej, co oznacza, że możesz go swobodnie wy-
korzystywać, publikować i rozpowszechniać.
HANS CHRISTIAN ANDERSEN
Wszystko na swoim miejscu
Dawno już, sto lat temu — może więcej — stało się, co wam opowiem.
Za ciemnym lasem, na wielkim jeziorze stał wspaniały zamek; dokoła oblewała
go woda, zarosła koło brzegów trzciną i sitowiem. Tuż przy moście zwodzonym rosła
stara wierzba i schylała giętkie gałęzie ku trzcinie i niżej jeszcze, aż do samej wody.
Piękny był dzień słoneczny, kiedy w pobliskim wąwozie rozległ się tętent ko-
ni i dźwięk myśliwskich rogów: świetne towarzystwo, goście jaśnie pana, powracali
widocznie z łowów.
Mała gęsiareczka szła przez most z gęsiami, więc przestraszona, szybko zaczę-
ła je spędzać, lecz nie zdążyła. Na widok koni pędzących galopem gęsi rzuciły się
z krzykiem do wody, a dziewczynka stanęła z boku na kamieniu, żeby jak najbardziej
usunąć się z drogi.
Ładne to było dziecko — szczupła lecz wysoka, o twarzyczce opalonej i jasnym
spojrzeniu dużych, niewinnych oczu. Lecz jaśnie pan nie przyglądał się małej gęsiarce,
tylko ze śmiechem uderzył ją rączką batożka, aż się zachwiała i wpadła do wody.
— Na swoje miejsce — zawołał wesoło i roześmiał się głośno, a myśliwi śmiali
się także. Całe towarzystwo z hałasem i tętentem przebiegło most i skierowało się do
bramy zamku.
Przestraszona dziewczynka na szczęście upadła niedaleko od brzegu, pomiędzy
sitowie i zdołała uchwycić gałązkę wierzbową. Przeczekała ze drżeniem, aż państwo
zniknęli poza drzewami, ucichło szczekanie psów i tętent koni, a wtedy zapragnęła
wydostać się na brzeg. Ale gałąź oderwała się od drzewa i biedna gęsiareczka znów
wpadła do wody.
Wtem usłyszała nad sobą głos jakiś:
— Odważnie! Śmiało! Daj mi tylko rękę.
Był to wędrowny kramarz, który widział z dala całe zdarzenie i pośpieszył teraz na
pomoc dziecku. Wspiąwszy się na drzewo, wyciągnął rękę, którą ujęła dziewczynka
i tym sposobem wydostała się na ziemię.
— Na swoje miejsce! — rzekł kramarz z uśmiechem. — Wszystko na swoje
miejsce!
I podniósłszy z wody gałąź złamaną, chciał ją przytwierdzić do drzewa. To się nie
dało jednak, więc po niedługim namyśle wetknął ją w miękką ziemię.
— Rośnij tu sobie — rzekł — dla jaśnie państwa i niech im twoje fujarki zagrają
kiedyś piosenkę sprawiedliwości.
To mówiąc, potrząsnął głową, popatrzył na mokrą i bladą dziewczynkę, po czym
zarzucił na plecy tłumoczek i skierował się ku zamkowi.
Nie szedł naturalnie na pańskie pokoje, lecz do czeladnej izby; tu go otoczono,
oglądano towar, kupowano chętnie i pozwolono wypocząć po drodze.
Spokoju jednak nie było i w kuchni: z góry z komnat zamkowych rozlegały
się krzyki, śmiech i wrzawa, szczekanie psów i śpiewy, brzęk szkła, wybuchy prze-
kleństw i wiwaty, które wstrząsały mury starego, burego budynku. Panowie bawili
się i ucztowali, miesiące trwała podobna hulanka, a potem przenoszono się do miasta
lub do którego z sąsiadów, aby pić i hulać znowu. Wino i piwo lało się strugami, psy
wraz z gośćmi żywiono z wystawnego stołu, a rozweseleni zabawą myśliwi całowali
je w pyski, otarłszy je pierwej serwetą.
Coś usłyszano o biednym kramarzu, i musiał stanąć przed pańskim obliczem,
rozumie się dla żartu: cóż on mógł mieć takiego, co by kupić warto? Ale wino wy-
pędza z głowy rozum, jak wiadomo, więc i weseli goście po tylu kieliszkach nie byli
podobni do rozumnych ludzi. Kazali mu wino pić z pończochy, tak prędko, żeby nie
uciekło. Co za dowcip! Śmiali się z tego wszyscy, jak z najmądrzejszej rzeczy.
Potem podano im kości i karty. A jakie były stawki! Cały inwentarz żywy albo
chatę chłopską stawiano na jedną kartę.
Wędrowny kramarz odetchnął dopiero, kiedy się z tego piekła wydostał na drogę.
— Na swoje miejsce! — jak sam się wyraził. Prosta droga, to moje miejsce. Tam
w pysznym zamku nie czułem się dobrze.
Nad jeziorem siedziała blada gęsiareczka i życzliwie skinęła mu na pożegnanie.
Upłynęły dni i tygodnie. Złamana gałąź wierzby, zasadzona w ziemię, wypuściła
świeże listki i gałązki, widocznie się przyjęła. Mała gęsiareczka oglądała ją co dzień
i cieszyła się bardzo, nazywając ją „drzewkiem dobrego człowieka”.
Po kilku latach „drzewo dobrego człowieka” stało się drzewem, ale w pańskim
zamku źle się tymczasem działo. Zabawą tylko człowiek żyć nie może; śmiech pusty,
karty, wino — to złe duchy, które pustoszą zamki i pałace, jeśli żaden stróż anioł nie
stoi na straży ich właścicieli.
Widać, że jaśnie pan z zamku na wyspie nie miał anioła stróża, który by go bronił,
nie miał żadnego czynu dobrego za sobą, gdyż nadeszła godzina, że wszystko utracił
i jak żebrak opuszczał ziemię ojców swoich, swój dach rodzinny.
Nabył go zamożny kupiec, a był to ten sam kramarz, któremu przed laty weso-
łe towarzystwo dla zabaw? z pończochy pić kazało. Uczciwością i pracą doszedł do
majątku i nabył ziemię, żeby sobie na niej własne założyć gniazdo.
Potem się ożenił. A wiecie z kim? Z ubogą małą gęsiareczką, która wyrosła na
śliczną dziewczynę o jasnych oczach, a przy tym została cicha, skromna i pracowita.
Jak się to wszystko stało? — Długa byłaby historia, wolę wam opowiedzieć, co
nastąpiło potem, bo to ciekawsze. Otóż posłuchajcie:
Szczęśliwie dni płynęły teraz w starym zamku: pani się zajmowała gospodar-
stwem, służbą, pan — wioską; wszyscy czuli się zadowoleni, błogosławieństwo Boże
zamieszkało wśród dobrych ludzi. W komnatach starych znów było wesoło, lecz nikt
nie słyszał tu pijanych krzyków, śmiechu głupiego, chociaż się bawiono, śmiano się
często. W ogrodzie zakwitły drzewa owocowe i śliczne kwiaty, jaskółki zagnieździły
się znowu pod dachem, bociany klekotały na topoli.
A w zimie pani przędła w wielkiej sali z dziewczętami wiejskimi, pan liczył, ra-
chował, układał plany. W niedzielę wszyscy zbierali się razem na czytanie pobożne
i modlitwy. Zacnego pana szanowali i sąsiedzi, a on spełniał sumiennie Boże przy-
kazanie: kochaj bliźniego, jak siebie samego.
Został na koniec sędzią w okolicy i było mu to przyjemne i drogie, jako dowód
uznania i szacunku. Dzieci chowały się też szczęśliwie, bo rozumie się, że nowi dzie-
dzice mieli dzieci. Ojciec dbał bardzo o ich wykształcenie, ale nie wszystkie miały
równie dobre głowy.
Tak się zdarza na świecie.
Wszystko na swoim miejscu
Przy moście młoda wierzba rozrosła się pięknie i zdrowo. Starzy i młodzi znali
dobrze jej początek i szanowali tę żywą pamiątkę ci nawet w rodzinie, którzy mieli
mniej dobre głowy. Tak już ich wychowano.
— To nasz herb — mówili młodzi.
Sto lat od tego czasu upłynęło.
Dawne jezioro wyschło i zamieniło się w części na bagno, ze starego zamku została
ruina, z jednej strony jeszcze głęboką wodą otoczona i tu nad brzegiem rosła stara
wierzba.
Piękne to było drzewo. Wprawdzie w ciągu wieku przeszło niejedną burzę i pio-
run rozłupał je od samego szczytu do korzeni, lecz z każdej szparki i z każdej szczeliny
wyrastała trawa zielona i kwiaty, a na szczycie, gdzie rozdzielały się gałęzie na wszyst-
kie strony, był cały wiszący ogródek. Nawet dzikie maliny wyrastały tutaj; a wierzba
przeglądała się w wodzie ciekawie, czy dobrze wygląda w tym stroju.
Była piękna i szanowana. Z nowej siedziby pańskiej wiodła do niej droga prosto
przez pola i nie zarastała trawą; widocznie drzewo było odwiedzane — nie zapomniano
o nim.
Nowy pałac znajdował się w lesie, na wzgórzu, skąd widok był wspaniały. Sze-
rokie marmurowe schody prowadziły na wielki taras, gustownie przybrany rzadkimi
roślinami; wielkie szyby w oknach były tak przejrzyste, iż zdawało się, że ich nie ma
wcale; jasnozielony trawnik przed pałacem wyglądał, jakby co dzień obmywano każde
źdźbło trawy. W salach zdobiły ściany kosztowne obrazy, meble pokrywał jedwab,
aksamit i złoto, na marmurowych stołach leżały książki i albumy w kosztownych,
wyzłacanych okładkach — nie można było wątpić, że w tym domu mieszkają ludzie
bogaci, wykwintni, pełni wymagań — pan baron z rodziną.
Naturalnie, w tym otoczeniu wszystko musiało być „na swoim miejscu” to też
stare obrazy ze starego zamku tu wisiały na korytarzu, wiodącym do czeladnej izby.
„Stare graty” — jak się o nich wyrażano. Były pomiędzy nimi dwa portrety: męż-
czyzny w czerwonym aku i peruce oraz kobiety z różą w pudrowanych włosach,
obydwa otoczone zielonymi gałązkami wierzby. Przedstawiały one praojców rodzi-
ny, sędziego z żoną, ale były dzisiaj zniszczone i podziurawione w wielu miejscach,
ponieważ młode baroniątka lubiły strzelać do nich z łuku, jak do celu.
— Oni naprawdę nie należą do rodziny — zapewniały, on był przecież krama-
rzem, a ona gęsiarką, nie wielcy państwo, jak papa i mama.
Tym sposobem na zasadzie: wszystko na swoim miejscu! — „stare graty” znalazły
się na korytarzu, prowadzącym do czeladnej izby.
Dnia jednego domowy nauczyciel wyszedł na przechadzkę z uczniem swym, mło-
dym baronem, i jego starszą siostrą. Szli przez pola drogą, wiodącą do ruin i starej
wierzby nad resztką jeziora. Baronówna zrywała trawki, polne kwiaty i wiązała z nich
bukiet, słuchając zarazem, co mówił nauczyciel o siłach natury, o jej prawach, o wiel-
kich, znakomitych ludziach. Lubiła słuchać takich opowiadań, gdyż była to natura
zdrowa i bogata, o duszy szlachetnej i gorącym sercu, które kochało wszystko, co
Bóg stworzył.
Zatrzymali się dopiero u wierzby i młody baron zaczął prosić, aby mu nauczyciel
wykręcił fujarkę.
— Nie rób pan tego! — zawołała baronówna, lecz młody człowiek już ułamał
gałąź.
— To nasze herbowe drzewo — rzekło dziewczę. — Lubię je bardzo i czuję, że
powinniśmy je szanować wszyscy. Śmieją się za to ze mnie, ale cóż to szkodzi? To
pamiątka pięknej legendy rodzinnej.
Wszystko na swoim miejscu
I opowiedziała znaną nam historię kramarza, gęsiareczki, starego zamczyska i po-
czątku wiekowej wierzby.
— Czyż nie ładne podanie? — rzekła wreszcie. — Bardzo nawet prawdopodobne.
Zacny sędzia nie chciał szlachectwa, mówiąc, że ono mu nie przystoi. Mieli oni przy-
słowie: „Wszystko na swoim miejscu” i do tego się stosowali. Za pieniądze nabywa
się majątek, lecz nie przeszłość. Nasz pradziadek był podobno ich rodzonym synem
— otrzymał tytuł barona, gdyż był człowiekiem wielkich zasług i nauki, cenionym
i ulubionym przez samego księcia. Jego też uważamy za praojca rodu; co do mnie
jednak, dziwnie lubię tamtą bajeczną parę, po której została ta wierzba. Chciałabym
razem z nimi mieszkać w starym zamku, prząść kądziel w długie wieczory zimowe
lub słuchać, jak pan sędzia, czyta Pismo święte.
— Byli to dobrzy i rozsądni ludzie — rzekł nauczyciel. — Wszystko o tym mó-
wi, co pozostało po nich. Miał słuszność pan sędzia, że nie chciał szlachectwa, jak
cudzej szaty, kiedy jego własna najzupełniej mu wystarczała. A nie była mniej warta.
Jak cenimy chlubne po przodkach pamiątki, które nam przypominają zarazem obo-
wiązki nasze względem kraju i współbraci, tak szanować możemy herby i nazwiska
praojców naszych, bo one nam mówią, jak oni swoją powinność pełnili i zachęcają, by
wytrwać na czele prowadząc innych naprzód, do wszystkiego co dobre i szlachetne.
I tak pojęte szlachectwo trwa wiecznie, ale je często ludzie pojmują inaczej: jak próż-
ność, błyskotkę, strój maskaradowy, w który się ubierają, aby błyszczeć, nie wiedząc
nic o obowiązkach, nie rozumiejąc, że ten jest szlachcicem, kto szlachetnie myśli,
kto szlachetnie czuje, kto własnym czynem na to zasługuje imię.
Dość długo jeszcze mówił nauczyciel, na przykładach wskazując przymioty praw-
dziwie szlachetnej duszy. Wystawiał pychę ludzi bogatych i próżnych, którym się zda-
je, że cały świat dla nich został stworzony i urządzony następnie, i że ludzie ubożsi
istnieją dlatego, aby im służyć i dogadzać.
— Czyżby taki pyszałek mógł zdobyć się kiedy na prostą dobroć serca, której by-
łem świadkiem w domu poprzedniego mego wychowańca? Stary hrabia, pan licznych
dóbr i licznej służby, siedział w otwartym oknie z książką w ręku i spostrzegł idącego
przez dziedziniec nieznajomego człowieka o kuli. Na dole w przedsionku szwajcar go
zatrzymał, lecz on wymienił nazwisko swoje utrzymując, iż przyszedł tu w imieniu
matki, która stale otrzymuje wsparcie miesięczne, a dzisiaj leży chora i przyjść — nie
mogła. Lokaj pokazał mu drogę na górę, ale pan hrabia już sam był w przedsionku,
chcąc oszczędzić kalece uciążliwej drogi po schodach do swojego gabinetu.
To była rzecz bardzo prosta, bardzo prosta, ale mówiąca wiele. Zastosujcie ten
przykład dla swoich znajomych, a pomoże wam nieraz ocenić prawdziwie stopień ich
szlachetności.
Tymczasem fujarka była gotowa i małe towarzystwo wróciło do domu.
Tutaj zastali gości. Zjechali się sąsiedzi, przybyło kilka osób ze stolicy, damy
w kosztownych strojach i klejnotach, młodzież i starsi. Rozmawiano o muzyce, po-
stanowiono urządzić w salonie wielki koncert amatorski; młody baron wystąpił też
z nową fujarką, ale ta grać nie chciała. Próbował syn i ojciec i żadnego tonu wydobyć
z niej nie mogli.
Zdziwiony nauczyciel zaczął oglądać instrument, ażeby się przekonać, co to zna-
czy.
Przez ten czas goście grali i śpiewali i każdy sam najbardziej zachwycał się swoją
sztuką.
— Pan grasz na flecie? — zwrócił się nagle nieznajomy młodzieniec do nauczy-
ciela. — I sam przygotowałeś pan sobie instrument? — ależ to genialne! Prosimy,
prosimy! Szanowne panie i panowie, oto mistrz, który nas zabawić zechce grą orygi-
Wszystko na swoim miejscu
nalną na prawdziwie wiejskim instrumencie! Tego w naszym programie brakowało
— więc prosimy uprzejmie! Uprzejmie prosimy!
Otoczono go trochę przez ciekawość, trochę dla żartu. Młody człowiek grać nie
chciał, choć lubił fujarkę i umiał wydobywać z niej tony serdeczne, lecz sam pan
baron zbliżył się do niego i prosił w ten sposób, który przypomina rozkaz.
Wtedy prawie bezwiednie nauczyciel podniósł fujarkę do ust.
I nagle — co to? Z gałązki wierzbowej wyrwał się dźwięk potężny, niby świst
lokomotywy, tylko daleko głośniejszy, silniejszy: — Wszystko na swoim miejscu!
Jak burza, jak huragan, zmiotły te słowa wszystko po drodze, wstrząsnęły murami
pałacu, przebiegły ogród, w lesie zaszumiały echem i rozpłynęły się na okolicę, jak
grom daleki.
Jedna sekunda, a ileż zmian wkoło! Z gości mało kto został w wielkiej sali. Pan
baron zniknął! Znalazł się w owczarni. A owczarz obok służby w jedwabnych pończo-
chach przy wspólnym stole. Bokiem patrzano na niego, ale nikt mruknąć nie śmiał
po świeżej nauce. W sali została tylko młoda baronówna, stary sąsiad, pan możny,
ale bardzo zacny, młode małżeństwo z bliskiej okolicy i nauczyciel domowy.
Resztę gości trudno było odnaleźć.
Lecz burza błyskawiczna nie tylko w pałacu baronostwa sprawiła takie zamie-
szanie: na kilka mil dokoła trudno było poznać mieszkańców pańskich siedzib, chat
i dworków. Jakaś bogata bankierska rodzina, jadąca czwórką, na prostym gościńcu
wydmuchnięta została z własnego powozu; bogatego chłopca, któremu z szacunkiem
kłaniali się sąsiedzi, znaleziono w rowie; dowcipnego młodzieńca, co tak natarczywie
prosił nauczyciela o grę na fujarce — w kurniku, z całą paczką wesołej młodzieży.
Tak, to była fujarka bardzo niebezpieczna; na szczęście pękła, wydając dźwięk
straszny i można było schować ją znów do kieszeni: wszystko na swoim miejscu!
Przez kilka dni nikt nie śmiał nawet się odezwać o tym, co zaszło, później szep-
tano cichutko. W wielkiej sali pałacu pozostały dwa portrety, które burza przeniosła
tutaj z korytarza: mężczyzny w peruce i czerwonym aku oraz kobiety z różą w pu-
drowanych włosach. Nikt ich poruszać nie śmiał, ale jakiś znawca ocenił, że są ręką
mistrza malowane, więc je pozostawiono i kazano nawet pięknie odnowić.
Wszystko na swoim miejscu!
Mówią, że przyjdzie do tego kiedyś na świecie, który trwać będzie trochę dłużej
od tej baśni.
Wszystko na swoim miejscu
Plik z chomika:
hermes50
Inne pliki z tego folderu:
Andersen - Len.pdf
(76 KB)
Andersen - Anioł.pdf
(70 KB)
Andersen - Brzydkie-kaczatko.pdf
(105 KB)
Andersen - Bąk i piłka.pdf
(70 KB)
Andersen - Calineczka.pdf
(97 KB)
Inne foldery tego chomika:
# ANONIMOWE UTWORY
# RÓŻNE TEKSTY
ABRAMOWICZ GABRIELA
ADAMEK KRZYSZTOF
ALIGHIERI DANTE
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin