Bova Ben - Księżyc Tom 1 - Wschód Księżyca.pdf

(1266 KB) Pobierz
Bova Ben - Ksiezyc 01- Wschód k
Ben Bova
Wschód Księżyca
Przekład Maria Gębicka-Frąc
(Moonrise)
Data wydania oryginalnego 1991
Data wydania polskiego 2003
Dla Barbary, jak zawsze...
Dla mężczyzn i kobiet Lunarnego Podziemia,
oby niebawem wyszli w światło...
A zwłaszcza dla Jean i Billa Pogue.
Mamy władzę, ty i ja,
Lecz cóż to dobrego da?
Odmienilibyśmy świat,
Gdybyśmy wiedzieli, jak
Jacques Brel
Część I
PRZEZNACZENIE
Mare Nubium
- Wspaniałe pustkowie.
Paul Stavenger zawsze wypowiadał te słowa, gdy wychodził na nagą,
zasłaną pyłem
powierzchnię Księżyca. Tym razem jednak był to nie tylko cytat, lecz
również
prośba,
modlitwa.
Stojąc przy otwartym włazie śluzy powietrznej, spoglądał przez wizjer
na nagą
przestrzeń rozciągającą się we wszystkich kierunkach. Normalnie taki
widok
działał na niego
kojąco, przynosił mu spokój, teraz jednak było inaczej. Paul walczył
z bólem,
który mroził
mu wnętrzności. Walczył ze strachem. Widział już, jak umierają
ludzie, ale nigdy
tak, jak
Tinker i Wojo. Zabici. Zamordowani. Mnie też próbował załatwić,
pomyślał. Ci
biedni dranie
po prostu przypadkiem weszli mu w drogę.
Paul wyszedł na piaszczysty regolit, wzbijając butami obłoczki pyłu,
które
unosiły się
leniwie i opadały powoli, ściągane w dół przez niewielką grawitację
Księżyca.
Trzeba stąd spływać, powiedział sobie. Zwiewać, zanim te przeklęte
żuki mnie też
dopadną.
Trzydzieści kilometrów pustki dzieliło ten podpowierzchniowy schron
od
sąsiedniego.
Musiał pokonać tę odległość na piechotą. Mały rakietowy skoczek był
nie do
użytku, a
ciągnik nie budził zaufania; nanożuki już go zainfekowały. Wedle jego
wiedzy
równie dobrze
mogły roić się w skafandrze, przeżuwając w tej chwili hermetyczną
izolację i
plastik.
Cóż, pomyślał, niedługo się przekonasz. Jedna stopa przed drugą. Albo
dokonam
 
tego
na własnych nogach, albo wcale.
Trzydzieści kilometrów. Pieszo, i niedługo wzejdzie Słońce.
- Dobra - powiedział drżącym głosem. - Niech się dzieje co chce, ale
na moich
zasadach.
Niebo było idealnie czarne, ale przez filtry wizjera przebijał blask
tylko paru
gwiazd.
Patrzyły na niego niewzruszenie, nie mrugając, poważne jak oczy Boga.
Paul odwrócił się lekko w marszu i zadarł głowę, żeby spojrzeć na
opasłą, nadętą
Ziemię, błękitną i lśniąco białą, wiszącą na ciemnym niebie. Tak
blisko. Tak
daleko. Tam
czeka na niego Joanna. Czy Greg ją także próbował zabić! Ta myśl
przyprawiła go
o nowy
skurcz strachu i gniewu.
- Bierz dupę w troki - mruknął. Wędrował przez pustą równinę,
uciekając przed
śmiercią po jednym kroku na raz. Całą siłą woli powstrzymywał się od
biegu. Masz
do
przebycia trzydzieści kilometrów. Przygotuj się na długi marsz,
dostosuj tempo.
Skafander więził woń strachu. Paul widział śmierć dwóch ludzi; czysty
traf, że
oszalałe nanomaszyny nie zabiły i jego. Skąd wiesz, że nie
zainfekowały
skafandra? - zapytał
się w myślach. Ponuro odpowiedział: Co za różnica? Jeśli tak, to już
jestem
martwy.
Ale wydawało się, że skafander spisuje się bez zarzutu. Prawdziwa
próba nastąpi
po
przekroczeniu linii terminatora, gdy wyjdzie z nocy w oślepiającą
furię dnia.
Trzydzieści
kilometrów w takiej temperaturze... Ze świadomością, że jeśli się
zatrzymasz,
jesteś trupem.
Wyliczył wszystko w głowie, gdy tylko zrozumiał, co się stało w
schronie.
Trzydzieści kilometrów. Zapas tlenu w zbiorniku skafandra wystarczy
na dwanaście
godzin.
Bez recyklingu. Musisz robić dwa i pół kilometra na godzinę.
Najlepiej trzy, co
zapewni
margines bezpieczeństwa.
Trzy kilometry na godzinę. Przez dziesięć godzin. Dasz radę. Pewnie,
że dasz
radę.
Teraz jednak, gdy brnął przez niegościnne pustkowie Mare Nubium,
opadły go
wątpliwości. Nie spędziłeś dziesięciu godzin w marszu od... Chryste,
od czasu
pierwszej
wizyty na Księżycu. Prawie dwadzieścia lat temu. Dwadzieścia
zakichanych lat.
Byłeś
wówczas szczeniakiem.
 
Cóż, musisz zrobić to teraz. Jeśli nie, umrzesz. A wtedy Greg wygra.
I będzie
mordować w drodze na szczyt.
Choć nadal panowała noc, dziki krajobraz nie skrywał się w zupełnym
mroku.
Falisty,
dziobaty teren pławił się w ziemskiej poświacie. Paul widział głazy
rozrzucone
po nagim
regolicie, krawędzie kraterów dość głębokich, by go połknąć,
wklęśnięcia
mniejszych, o które
mógł się potknąć i upaść, jeśli nie zachowa należytej ostrożności.
Nic, tylko skały i kratery, i ostra bezkompromisowa linia horyzontu,
jak skraj
świata,
początek nieskończoności. Ani źdźbła trawy, ani kropli wody. Surowa,
naga skala
rozciągająca się jak okiem sięgnąć we wszystkie strony.
A jednak zawsze ją kochał. Tutaj, na powierzchni Księżyca nawet w
pękatym,
krępującym ruchy skafandrze zawsze czuł się wolny, zdany wyłącznie na
siebie -
sam we
wszechświecie, gdzie jedynym problemem jest utrzymanie się przy
życiu. Oto, co
daje nam
Księżyc, powiedział sobie. Sprowadza wszystko do fundamentalnego,
jedynego
pytania.
Zamierzasz żyć czy umrzeć? Wszystko inne to bzdura. A ja? Chcę żyć
czy umrzeć?
Potem znów pomyślał o Joannie i wiedział, że chodzi o coś więcej. Co
z nią? Czy
Joanna żyje? Czy Greg oszalał do tego stopnia, żeby i ją uśmiercić?
Nie chodzi
tylko o mnie,
uświadomił sobie. Nie był sam nawet tutaj, czterysta tysięcy
kilometrów od Ziemi
i
tamtejszych zawiłości. Choć po tej stronie gór pierścieniowych
krateru Alfons
nie było prócz
niego żywego człowieka - ani istoty innego rodzaju - wiedział, że od
niego
zależy życie wielu
ludzi.
Joanna. Nie wolno pozwolić, by Greg dopadł Joannę. Muszę go
powstrzymać.
Przystanął, dysząc ciężko. Wizjer hełmu był przymglony. Wezbrała w
nim panika.
Czyżby nanożuki dostały się do skafandra? Podniósł lewą rękę, by
sprawdzić panel
wyświetlacza na przedramieniu. Ręka drżała tak mocno, że chcąc
odczytać
wskazania, musiał
przytrzymać ją drugą. Postukał w przycisk regulatora obiegu powietrza
i usłyszał
krzepiące
zawodzenie przyspieszającego wentylatora.
W porządku, nadal działa. Skafander sprawuje się jak trzeba. Opanuj
się. Idź
dalej.
Odwrócił się, żeby zobaczyć, jak daleko odszedł od
 
podpowierzchniowego schronu,
który Greg przemienił w śmiertelną pułapkę. Z zadowoleniem
stwierdził, że szary
garb
pokruszonych skał rysuje się na horyzoncie. Zrobiłem już parę
kilometrów,
pomyślał.
Odciski podeszw rysowały się jasno, niemal fosforyzowały na tle
ciemnego
regolitu.
Za parę tysięcy lat też ściemnieją; ultrafiolet wszystko opala.
Niemal się
roześmiał. Dobrze,
że już jestem opalony.
Ruszył w dalszą drogę, sprawdzając kierunek na odbiorniku GPS
wbudowanym w
panel skafandra. Niestety, w chwili wyjścia ze schronu jedyny
widoczny satelita
GPS wisiał
nisko nad horyzontem, sygnał był słaby i rwał się co parę sekund. Ale
to musiało
wystarczyć.
Nie mógł liczyć na inną pomoc nawigacyjną, a już z pewnością nie na
znaki
drogowe na
szerokiej przestrzeni Mare Nubium.
Między innymi schronami, oddalonymi maksymalnie piętnaście kilometrów
jeden od
drugiego, aż do pierścienia, co półtora kilometra stały latarnie
kierunkowe.
Greg dobrze to
zaplanował; na miejsce zbrodni wybrał najnowszy z tymów.
Paul brnął dalej, żałując, że jego radio ma za mały zasięg, by sygnał
dotarł do
najbliższego tyma. Zresztą i tak nikogo tam nie ma, pomyślał. To
tylko schron
przekaźnikowy. Ale jest zaopatrzony w tlen i wodę. I ma radio.
Tak nagle, że aż się przestraszył, na horyzoncie rozbłysła jasność.
Słońce.
Zerknął na zegarek. Tak, dokonane z grubsza obliczenia były całkiem
poprawne. Za
parę minut Słońce go dopędzi i resztę podróży odbędzie w jego
świetle.
Chryste, pomyślał, osłona zaparowała, gdy na zewnątrz było prawie sto
stopni
poniżej
zera. Co się stanie, gdy temperatura wzrośnie do stu dwudziestu w
plusie, a ten
przeklęty
skafander nie wypromieniuje mojego ciepła?
Sardoniczny głos w jego głowie odparł: Zaraz się przekonasz.
Linia terminatora sunęła mu na spotkanie, falując po nierównym
gruncie,
przybliżając
się w tempie idącego człowieka.
Choć trawił go strach, wspomniał swoje pierwsze dni na Księżycu:
podniecające
przemierzanie terenów dotąd nietkniętych ludzką stopą, zapierającą
dech w
piersiach
wspaniałość surowego krajobrazu, ciszę i dramatyczne widoki.
Było, minęło, powiedział sobie. Teraz musisz dotrzeć do najbliższego
schronu,
zanim
 
skończy ci się tlen. Albo zanim ugotujesz się na słońcu. Albo zanim
przeklęte
żuki zjedzą
twój skafander.
Zmusił się do dalszego marszu, bojąc się chwili wyjścia z cienia nocy
w
niefiltrowaną
zajadłość promieni słonecznych.
Idąc w kierunku narastającej jasności, wrócił myślami do dnia, kiedy
wszystko
się
zaczęło, do czasów, kiedy poślubił Joannę i dzięki temu przejął
kontrolę nad
Masterson
Aerospace. Do chwili, kiedy Greg Masterson zaczął go nienawidzić.
Nawet wtedy wszystko sprowadzało się do ocalenia Bazy Księżycowej.
Paul
uświadomił sobie, że poświęcił jej większą część życia.
- Większą część? - zapytał na głos. - Do diabła, masz cholernie duże
szansę na
poświęcenie całego.
Savannah
Spędzali popołudnie w łóżku, kochając się, bezpieczni w przekonaniu,
że jej mąż
jest
na zebraniu komitetu wykonawczego.
Z początku Paul sądził, że romans będzie przelotny. Joanna, żona
szefa Masterson
Aerospace, nie miała zamiaru zrywać małżeństwa. Postawiła sprawę
jasno, gdy
kochali się
pierwszy raz, na pluszowym rozkładanym fotelu w służbowym odrzutowcu
Paula w
hangarze
na prywatnym lotnisku korporacji.
Paul był zaskoczony jej namiętnością. Przez pewien czas myślał, że
może robi to
z
czarnym wyłącznie z ciekawości lub też dlatego, że to ją rajcuje. Ale
chodziło o
coś więcej.
Znacznie więcej.
Joanna Masterson była urodziwą kobietą, wysoką i gibką, z gładką
twarzą, która
idzie
w parze ze starymi pieniędzmi. Jednak otaczała ją subtelna aura
tragedii, która
przyciągała go
nieodparcie. Coś w jej smutnych szarozielonych oczach prosiło o
pociechę,
ukojenie, miłość.
Pod dystyngowaną powierzchownością kryła się kobieta udręczona,
związana z
człowiekiem, który sypiał ze wszystkimi z wyjątkiem niej. Nie znaczy
to, że Paul
zaliczał się
do świętych; korzystał ze wszystkich nadarzających się okazji.
Bzykanie się z żoną szefa było niebezpieczne dla nich obojga, ale
ryzyko
dodawało
pieprzu romansowi. Paul nie miał zamiaru angażować się emocjonalnie.
Na świecie
nie
brakowało kobiet chętnych do zabawy i były astronauta, obecnie
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin