Rozdział 1.docx

(67 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Cisza. Jednostajna, miarowa. Dom pogrążony w półmroku, wypełniony szmerami. Zgarbione cienie przemykające korytarzem. Powietrze gęste od kurzu. Plamy na posadzce. Za zamkniętymi drzwiami pokoju jeszcze więcej plam. Na zimnej podłodze czerwone morze krwi.

Kurczowo przyciskam palce do rany w boku. No pięknie. Krwawię jak zarzynana świnia. Nie pamiętam, który to już raz z kolei. Modlę się żeby to cholerstwo, które trzymam na czarną godzinę, zadziałało. Inaczej już po mnie. Krew spływa po dłoni, łaskocze palce. Mijają kolejne minuty. Przeciągają się, dłużą jak cała wieczność. A może tylko mi się tak zdaje.

Wreszcie, gdy mam już wrażenie że w moim ciele nie ma ani jednej kropli krwi, antidotum zaczyna działać. Poszarpane nerwy i zmielone na papkę tkanki powolutku przestają wyć z bólu. Sam chyba też przestałem. Teraz tylko zaciskam zęby i proszę Boga, żeby gojenie przebiegło bezboleśnie.

Ale najwyraźniej Bóg mnie nie usłyszał, zbyt zajęty własnymi sprawami. Zamiast tego pod moją czaszką eksploduje fontanna czerwonych iskier a w każdy kawałek skóry wbijają się odłamki szkła. Rana w boku zaczyna pulsować i dosłownie rzygać zatrutą krwią, tak że po chwili całe ubranie się od niej lepi. Jeszcze nie straciłem przytomności, czym jestem niepomiernie zdziwiony. Odliczam sekundy, które mi zostały zanim pogrążę się w ciemności. Czuję się fatalnie. Najchętniej bym teraz zwymiotował, zwłaszcza że zaczyna się znajome uczucie, jakby ktoś grzebał w mojej ranie długim, zakrzywionym pazurem.

To wszystko trwa zaledwie kilkanaście sekund. Kiedy wymęczony i sponiewierany osuwam się w kałużę własnej krwi, po paskudnej dziurze w moim boku nie ma nawet śladu. Zapadam w ciemność z nikłym uśmiechem na twarzy.

Udało mi się. Znowu.

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

              Z wielkim trudem udało mi się rozkleić powieki. Gdyby tak potwornie nie huczało mi w głowie, byłoby to o wiele łatwiejsze. Ostrożnie obmacałem żebra. Z niekłamaną ulgą stwierdziłem, że nic mnie nie boli. Spróbowałem podnieść się z podłogi. Udało mi się dopiero za trzecim razem.

              Boże, co tak cuchnie? Hmm, to chyba ja. Całą noc przeleżałem w bajorku z własnej krwi, która zdążyła już zaschnąć i przemienić się w cuchnącą brunatną breję. Cholera. Ale burdel.

              Z okropnym żelazistym posmakiem w ustach powolokłem się do łazienki. Jeden rzut oka na swoje odbicie w lustrze wystarczył, żebym skrzywił się z obrzydzenia. Wyglądałem zupełnie jakbym naprał się do nieprzytomności, a potem ktoś rozwalił mi łuk brwiowy, uderzając mną o kant stołu i poprawiając kilka razy pięścią.

              Wyszczerzyłem zęby w groteskowym uśmiechu. Krwawe cętki na mojej twarzy rozciągnęły się wraz z ruchem mięśni. Przynajmniej zęby były na swoim miejscu. Co za pociecha. Jezu, Luke, co czego to doszło że prawie dałeś się zabić na własnym podwórku?

              Odkręciłem kran i umyłem twarz. Drobne otarcia i skaleczenia w kontakcie z gorącą wodą zapiekły jak diabli. Szpitalna biel umywalki momentalnie znikła pod warstwą brudu. Ściągnąłem sztywne od zaschniętej krwi ubranie, poczekałem aż wanna wypełni się wodą i wlazłem do środka, ignorując piekący ból odzywający się we wszystkich mięśniach. Mój jęk ulgi zabrzmiał jak wrzask kota trafionego kamieniem.

              Luke, ty palancie. Teraz pomyśl, jak do tego wszystkiego doszło.

              Nabrałem powietrza w płuca i zanurkowałem pod powierzchnię wody. Opadłem na dno wanny. Kontrolując oddech wyciszyłem się na tyle, że mój umysł wypełnił się obrazami z wczorajszego wieczoru.

              Dobra, co było na początku...? Jeszcze zanim się skułeś w tamtym barze. No tak. Wymiana informacji. Hafis nie był zbyt rozmowny, jak zawsze zresztą, ale to, co przekazał miało w sobie pewną wartość. Na tyle dużą, że gdy tylko opuściłem to lokum, od ściany sąsiedniego budynku odkleiło się dwóch typków. Hmm... Skoro nie poszli za Hafisem, to z pewnością poszli za mną. Kurwa, że też musiałem się tak nawalić... Dobra, co było dalej?

              Wypuściłem kilka baniek powietrza. Myśl, do cholery, za to ci płacą. Jezu, czy mój mózg naprawdę jest tak przeżarty tym przeciwbólowym świństwem, że nawet tego nie potrafię? Och, Luke, skup się!

              Kolejne powietrzne bańki wyfrunęły z mojego nosa i uniosły się ku powierzchni, żeby w chwilę potem zniknąć z cichym pyknięciem. Przypomniałem sobie, że jeden z dwójki podejrzanych typków, zwalisty dryblas, sięgnął pod klapę marynarki i wyciągnął stamtąd półautomat. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że broń lśniła mdłym blaskiem i emitowała paskudną energię.

              Otworzyłem oczy. Wypuściłem z płuc całe powietrze i usiadłem tak gwałtownie, że aż zakręciło mi się w głowie. Skąd ten dupek wiedział kim jestem? I skąd, na litość boską, wytrzasnął tę morderczą pukawkę?!

Nie zważając na zawroty głowy, wyskoczyłem z wody i rzuciłem się w kierunku sterty brudnych ubrań leżących na podłodze. Po chwili z kieszeni spodni udało mi się wyłuskać upaprany krwią telefon.

- Odbierz, odbierz, odbierz... Hafis, do kurwy nędzy, odbierz ten pieprzony telefon! – darłem się do aparatu jak opętany. – Hafis, jeżeli w tej chwili nie od...

- Czego się drzesz? – odparł po drugiej stronie Hafis. Głos miał spokojny i zrelaksowany. Jakby przed chwilą zapalił cygaro.

- Jak to czego? – mój głos za to drżał z napięcia. – Wczoraj po wyjściu z pubu doskoczyło do mnie dwóch kretynów, z czego jeden wymachiwał mi przed nosem czarnomagicznym gnatem! Mówi ci to coś?

              Po drugiej stronie zapadła cisza.

- Jesteś pewny? – zapytał po chwili dłuższej niż wieczność.

- Tak! – wrzasnąłem do słuchawki. – Wiedzieli, kim jestem. Chcieli mnie zabić.

              Hafis westchnął przeciągle.

- W takim razie musimy ich uprzedzić. Luke?

- Co znowu?

- Tylko nie mów mi, że oberwałeś.

- Ha! I to jest właśnie najciekawszy fragment całej historii – roześmiałem się zgrzytliwie. – Zarobiłem kulkę pod żebra. Całe szczęście, że miałem w domu odtrutkę.

              Mój przyjaciel odetchnął z ulgą.

- Do cholery, Luke, czego mogli od ciebie chcieć?

              Przebiegłem myślami wszystkie afery w które się wplątałem i wszystkie akcje jakie przeprowadziłem. Te pierwsze dawno rozeszły się po kościach i już nikt o nich nie pamiętał, a o tych drugich wiedziała zaledwie garstka ludzi, dla których kiedyś pracowałem. Wszystko, co wtedy robiłem miało najwyższy stopień utajnienia. Nikt nie miał zielonego pojęcia czym się zajmowałem.

- Nie wiem – przyznałem szczerze.

- Niedobrze – mruknął Hafis. – Skoro ciebie znaleźli, znajdą pozostałych. Jednym słowem, mamy przesrane.

- Przestań pieprzyć. Co teraz zrobimy?

- Dowiemy się czego chcieli.

              Odruchowo zerknąłem przez uchylone drzwi łazienki w stronę swojego gabinetu. Pod podłogą z dębowych desek znajdował się tam mój prywatny arsenał dawno nieużywanej broni.

- Zwariowałeś? – zapytałem przytomnie. – Chcesz to zrobić na własną rękę?

- A znasz jakieś inne wyjście?

              Niestety nie.

 

 

              Po rozmowie z Hafisem nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Snułem się po domu obolały i przygnębiony. Jedyną konstruktywną rzeczą jaką zrobiłem, było nakarmienie Kitty, malutkiej burej kotki, która przyplątała się do mnie trzy miesiące temu. Obudziła mnie pewnego deszczowego poranka, miaucząc przeraźliwie na parapecie okna. Gdy zatykanie uszu nie pomogło, zrezygnowany uchyliłem je i wypuściłem ją do środka. Szara kuleczka wielkości mojej pięści popatrzyła na mnie uważnie, jakby w obawie, że ją skrzywdzę, po czym wdrapała się niezdarnie po skraju prześcieradła prosto do mojego ciepłego łóżka.

              A ja stałem i gapiłem się jak idiota co też ten mały kociak wyrabia. Mokra od deszczu kulka zwinęła się w kłębek na mojej poduszcze i chyba zasnęła, pomrukując cichutko. Podrapałem się po głowie. Cholera, przecież nie wyrzucę jej na dwór w taką parszywą pogodę. W końcu doszedłem do wniosku, że muszę być zupełnym idiotą skoro usiłuję usprawiedliwić swoje postępowanie wobec kota. Machnąłem na to wszystko ręką i położyłem się z powrotem do łóżka. Na drugi dzień obudziłem się z mięciutką kuleczką wtuloną w moją szyję. Przesunąłem się trochę w obawie, że ją zgniotę. Maleńkie serce przyspieszyło rytm, czułem jego przerażenie. Cholera, niepotrzebnie się ruszałem.

              Pierwszy raz w życiu tak mi zależało żeby kogoś uspokoić. Nieważne, że to była mała kocia przybłęda a nie człowiek. Ostrożnie uniosłem rękę i pogłaskałem drżący kłębek. Poskutkowało. Kotka wtuliła zimny mokry nosek w moją skórę, najwyraźniej uspokojona ciepłem dłoni. Potem wysunęła się spod mojej ręki i trąciła mnie łebkiem w nos. Uśmiechnąłem się. Zadowolona z mojej reakcji, zamiauczała i wbiła pazurki w moje ramię. Nie miałem pojęcia o co może jej chodzić. Dopiero kiedy zaburczało mi w brzuchu i gdy oboje spojrzeliśmy w tym kierunku uświadomiłem sobie, że musi być tak samo głodna jak ja.

              Hafis powiedziałby, że oszalałem, przygarniając bezpańskiego kota. Na co takiemu facetowi jak ja kot? Miałby mnie za wariata gdyby dowiedział się, że z nim gadam.

              Musiałbym mu wytłumaczyć, że w gruncie rzeczy jestem raczej samotnym człowiekiem. Po rodzicach został mi tylko dom i pieniądze. Byłem cholernym spadkobiercą fortuny bez żadnego rodzeństwa. Gdybym nie miał przynajmniej tego kota, zwariowałbym.

              A tak, zostało mi tylko podziwianie rodowych portretów wiszących w galerii. Mój własny zawiśnie tam dopiero po mojej śmierci. Czyli nie tak znowu szybko, bo nie mam zamiaru ponownie dać się zabić. Jeszcze nie teraz. Chciałbym coś po sobie zostawić. Coś znacznie bardziej przewyższającego najwartościowsze przedmioty w tym domu.

              Na myśl o własnej rodzinie coś mocno ścisnęło moje serce. Znajome ukłucie bólu sprawiło, że poczułem się jeszcze bardziej samotny. I zupełnie bezużyteczny.

              Wyszedłem do ogrodu, żeby oderwać się od ponurych rozważań o sensie mojego życia, a raczej jego braku. Oprócz opieki nad Kitty, ogromny ogród na tyłach domu wypełniał mi cały wolny czas od kiedy skończyłem służbę. Nie dość, że nie pozwoliłem zatrudnić nikogo, kto by o niego dbał, to na dodatek, ku oburzeniu moich sąsiadów, sam zniżałem się do tego, żeby grzebać w ziemi i kosić trawę.

              Gdyby mieli choć blade pojęcie o tym, jak państwo Penn wychowywali swojego jedynego syna, od razu zmieniliby zdanie. Jest jedna rzecz na świecie, której nienawidzę równie mocno jak użalania się nad sobą. To moje dzieciństwo. Jedno wielkie pasmo rozczarowań.

Bardzo bym się zdziwił, gdyby matka pamiętała jak mam na imię. Mogłem się uważać za wyjątkowego szczęściarza, gdy widywałem ją kilka razy na rok. Zazwyczaj wtedy, gdy kończyły się jej pieniądze i szantażem próbowała wyłudzić od ojca kolejną sumę. Podczas tych krótkich wizyt poświęcała mi tyle czasu ile potrzeba na wypicie szklanki wody. A ja, kilkuletni smarkacz, pielęgnowałem te chwile jak drogocenne skarby. W dzień moich jedenastych urodzin wysłała mi prezent. Swoje uśmiechnięte zdjęcie z podpisem, w którym zapewniała jak bardzo mnie kocha. Ona sama nie przyjechała. Od tamtej pory nigdy jej nie widziałem.

              Ojciec nie miał dla mnie czasu, z resztą dla nikogo nigdy go nie miał, więc co dopiero dla swojego jedynego syna. O moich urodzinach zapomniał. Nie ośmieliłem się mu o tym przypomnieć, nie chciałem go stawiać w niezręcznej sytuacji. Urodziny spędziłem na zasnutym pajęczynami ciemnym strychu, gdzie nikt nie widział moich łez, których tak bardzo się wstydziłem.

              W wieku dwudziestu lat wyprowadziłem się z domu. Szczerze mówiąc, przypominało to bardziej ucieczkę niż wyprowadzkę. Przez kilka lat mieszkałem na ziemi, gdzie prowadziłem względnie normalne życie. To wszystko trwało do momentu, w którym dały o sobie znać moje prawdziwe zdolności. Miałem cichą nadzieję, że może jednak mi się uda i talenty dziedziczone w genach w mojej rodzinie przez dziesiątki pokoleń nie ujawnią się akurat u mnie. Marzenia ściętej głowy.

              Nie tylko odziedziczyłem wszystkie możliwe zdolności przekraczające ludzkie pojęcie, ale musiała też nastąpić jakaś cholerna kumulacja mocy bo gdy tylko wróciłem na stare śmieci, wszystkie urządzenia w domu służące do jej pomiaru zupełnie oszalały. Wskazówki potencjometrów usiłowały pokazać jak jest wielka, ale kończyła się im skala, więc tylko zaginały się pod dziwacznym kątem i zamierały, jakby w grymasie zdziwienia.

              Służba przerażona moimi zdolnościami w popłochu pakowała walizki i uciekała gdzie pieprz rośnie. Nie dziwiłem im się. Sam bym uciekł. Gdy już zostałem sam w pustym domu, zdumiało mnie, jak mogłem go tak kiedykolwiek nazywać. Pierwszy rok po śmierci rodziców spędziłem na usuwaniu po nich wszelkich śladów. Pamiętam, że wielki stos z mebli, pamiątek, ubrań i innych rzeczy który ustawiłem za domem, płonął nieprzerwanie przez trzy dni. Ciągle dorzucałem do niego przedmioty, których używali albo które mi się z nimi kojarzyły. Gdy spaliłem wszystko i oczyściłem ogniem swoją duszę i dom, mroczna i przygnębiająca rezydencja została urządzona od nowa.

              Tym razem postarałem się, żeby nie było w niej nic mrocznego. Udało mi się to po wybiciu dodatkowych dwudziestu dziur w murze, które przekształciły się w okna. Umeblowałem tylko kilka pokoi gościnnych, swoją sypialnię, gabinet, kuchnię i łazienkę. Reszta pomieszczeń stała pusta. Jednym jedynym pokojem, którego nie tknąłem nawet palcem była biblioteka ojca. Nie potrafiłem się rozstać z jego księgozbiorem liczącym ponad dwadzieścia pięć tysięcy woluminów. Zniszczenie tego mógłbym porównać tylko ze spaleniem zbiorów w Aleksandrii.

              Kolejny rok upłynął zaskakująco spokojnie. W wieku dwudziestu dwóch lat, gdy nauczyłem się kontrolować swój talent na tyle, że już nic nie eksplodowało w tych momentach gdy wpadałem w furię lub potwornie się czegoś bałem, dostałem list. Gdybym powiedział, że diametralnie zmienił moje życie, to byłoby to zwykłe kłamstwo. On je przewrócił do góry nogami. Jakaś ogranizacja, o której istnieniu nie miałem nawet pojęcia, proponowała mi pracę. Właśnie ze względu na moje niezwykłe zdolności.

              Gdy tylko pojawiłem się w eleganckim biurze i wytłumaczono mi na czym tak naprawdę ma polegać ta moja praca, zerwałem się z miejsca i stwierdziłem, że to chyba jakiś żart. Wtedy facet w drogim garniturze ze śmiertlenie poważną miną wyjaśnił mi, że wcale nie żartuje. Uwierzyłem mu po dwóch sekundach. Po pięciomiesięcznym morderczym treningu, jakiego nie miał prawa przeżyć żaden normalny człowiek, wcielono mnie do jednostki specjalnej zajmującej się likwidowaniem zagrożeń i utrzymywaniem porządku w Królestwie.

              Jeśli kiedykolwiek zastanawiałem się nad tym, dlaczego przetrwałem ten krwawy survival, do głowy przychodziła mi tylko jedna odpowiedź. Nie wiem, jak to wyglądało w innych, równoległych do mojego, światach. Pierwszą i jedyną rzeczą, jakiej nauczyli mnie rodzice była świadomość, że nie jesteśmy ludźmi. Owszem, istniała taka rasa, ale nie tutaj tylko na Ziemi. To był zupełnie odrębny od naszego świat. A my, jako jednostki o ponadprzeciętnych zdolnościach o jakich ludzie mogli tylko pomarzyć, zajmowaliśmy w tej hierarchii światów o wiele wyższe miejsce. Zwłaszcza ci z nas, którzy tak jak ja, byli nieśmiertelni. Członkowie wysokich rodów. Najczystsza krew. Na Ziemi nosilibyśmy miano książąt z powodu tej jakże czystej, błękitnej krwi.

              Tak naprawdę to wszystko to jeden wielki szajs. Na cholerę mi nieśmiertelność skoro jedynymi rzeczami, którym mogłem się poświęcić były Kitty i ogród? A zakładanie rodziny? Pod warunkiem, że znajdę wśród tłumu wysoko urodzonych panien tę, która choć trochę będzie skłonna dopuścić się ze mną karygodnego postępku spłodzenia potomka i jednocześnie nie będzie kryć obrzydzenia do samej natury czynności, do której będę ją zmuszał. Do tej pory zastanawiam się, jakim cudem jeszcze nie wyginęliśmy, skoro kobiety z wyższych sfer tak bardzo się tym brzydzą. No cóż, być może to tylko poza. Gdyby było odwrotnie, to co muszą przeżywać ich mężowie? Wolałem o tym nie myśleć.

              Swoją drogą, musiałem przyznać, że po zakończeniu służby, w wieku dwudziestu ośmiu lat stałem się czymś w rodzaju idealnej partii, o jakiej marzyła każda matka. Co gorsza, marzyły o tym również córki owych matek. Sytuacja być może nie przedstawiałaby się tak koszmarnie, gdyby nie fakt, że stanowiłem dla nich swoiste wyzwanie. Dobranie się do moich pieniędzy i ujarzmienie mojej awanturniczej natury było pokusą nie do odparcia. Zwłaszcza, że notorycznie odmawiałam pojawiania się na jakichkolwiek balach i rautach, co tylko potęgowało moją niesamowitą tajemniczość i wzbudzało przeróżne domysły.

              Zapewne nikomu nie przyszłoby do głowy, że Lukas Penn przedkłada towarzystwo swojego kota nad towarzystwo pięknych kobiet. I że w głebi swego serca szczerze żałuje, że te, które są piękne i na dodatek jeszcze inteligentne i oczytane, powychodziły już za mąż. Ciekawe, czy tak samo było na Ziemi.

 

 

- Brian, pośpiesz się! Jesteśmy spóźnieni! Moi rodzice nigdy mi tego nie wybaczą – to ostatnie zdanie Lilly powiedziała do samej siebie.

              Nie cierpiała kiedy się spóźniali, zwłaszcza jeżeli chodziło o wizytę u jej rodziców. A dzisiaj na dodatek ojciec obchodził sześćdziesiąte ósme urodziny. Zacisnęła zęby ze złości. Brian był nie do wytrzymania. Te jego ciągłe wymówki, żeby uniknąć rodzinnych spotkań, które ona tak uwielbiała, to ciągłe spóźnianie, ten ton w jego głosie, gdy wspaniałomyślnie dawał się namówić na kolację z rodzicami...

- Chwileczkę, już idę! – zawołał z przedpokoju, wybierając krawat.

              Nie zważając na jego protesty, Lilly złapała za pierwszy lepszy z brzegu krawat i prawie siłą zaciągnęła Briana do samochodu. No cóż, przyjęcie zaczęło się dopiero dwadzieścia minut temu, może uda się im wślizgnąć do środka tak, żeby nikt tego nie zauważył. Zerknęła na swojego narzeczonego, który bezskutecznie usiłował zawiązać krawat w czerwone prążki zupełnie niepasujący do lawendowej koszuli.

- Na miłość boską, zostaw ten krawat. Przecież gołym okiem widać, że nie pasuje do reszty.

              Brian wykrzywił twarzy w ironiczym uśmiechu.

- Lilly, proszę cię. Na naszym ślubie też tak będziesz mówić?

              Przygryzła wargi, skupiając się bardziej na drodze, niż na chęci przyłożenia mu prosto w szczękę.

- Nie – zdołała wykrztusić.

              Resztę drogi przejechali w milczeniu. Lilly zaparkowała samochód pod bramą, odpięła pasy, torebkę i prezent wzięła pod pachę. Zatrzasnęła drzwi i ruszyła przez podjazd. Brian dreptał kilka kroków za nią. Właśnie chciała niepostrzeżenie przemknąć się na tyły domu, żeby wejść od strony kuchni, gdy drzwi wejściowe otworzyły się i stanęła w nich jej matka.

- Lilly! Bogu dzięki, już myślałam, że coś złego się wam przytrafiło po drodze – powiedziała, obejmując ją ramionami. Lilly westchnęła, wdzięczna matce za to, że nie wypytywała jej o powód spóźnienia. Wdychając zapach jej perfum powoli się uspokajała. Zapomniała też o istnieniu Briana. Dzięki Bogu, pomyślała, chociaż na chwilę.

              Mary Pope puściła córkę, żeby przywitać jej narzeczonego. Ściskając prezent pod pachą, Lilly ruszyła na poszukiwanie ojca. Znalazła go w salonie, wznoszącego toast.

- Chciałbym wznieść toast za moją ukochaną córeczkę, której z nami dzisiaj nie ma.

- Tato! – zaczerwieniona Lilly podbiegła do niego, ściakając prezent w lewej ręce a prawą obejmując go za ramię. Starała się ignorować rozbawione spojrzenia gości. – Przepraszam za spóźnienie – szepnęła mu do ucha i wręczyła podarunek.

 

 

              Po kilku godzinach ucztowania, śmiechu i niekończących się rozmów, Lilly nie marzyła o niczym innym jak tylko o położeniu się i przespaniu chociaż paru godzin. Schody na drugie piętro same zaprowadziły ją do jej dawnego dziecinnego pokoju. Nie potrafiła zliczyć, ile razy tu przychodziła tylko po to, żeby popatrzeć na swoje stare zdjęcia i zabawki. Mama niczego tu nie zmieniła od czasów, gdy Lilly była małą dziewczynką.

              Nawet narzuta na łóżku była ta sama. Miała już dwadzieścia pięć lat, tyle co ona, była wytarta w kilku miejscach, lecz nadal tak samo piękna i kojarzyła się Lilly z zabawami w Indian, bo można z niej było zrobić doskonałe tipi. Przykrywała jej łóżko, w którym sypiała gdy była mała. Teraz na pewno bym się w nim nie zmieściła, pomyślała.

              Usiadła na nim, wspominając jakie piękne i proste było jej życie zanim nie dorosła i nie zaczęła żyć na własny rachunek. I zanim nie poznała Briana. Mój Boże, co ja takiego w nim widziałam? Po pięciu latach związku doszła do wniosku, że do siebie nie pasują, ale nadal nie potrafiła tego zakończyć. To zupełnie jakbyśmy byli w małżeństwie, i tylko ja zdaję sobie sprawę, że już dawno przestało funkcjonować.

              Przejechała palcami po twarzy i zamknęła oczy. Najwyższy czas zakończyć tę farsę.

              Otworzyła powieki. Na środku pokoju materializowała się właśnie ściana jasnozłotego ciepłego światła. Lilly zamrugała, zupełnie zaskoczona tym co widzi. Zamknęła oczy w obawie, że zwariowała. To na pewno od nadmiaru pracy, pomyślała. Na pewno. Zerknęła w stronę połyskującej tafli światła i wrzasnęła z przerażenia. Półpłynna masa, gęstniejąca z każdą chwilą, wcale nie znikała. To nie mógł być wytwór mojej wyobraźni, stwierdziła zszokowana, że bijące od lśniącej tafli ciepło jest równie realne, jak to że ona oddycha.

              Uniosła rekę, zdumiona własną odwagą, i musnęła końcami palców falującą ścianę światła. Nic. Nic się nie stało. Skonsternowana spojrzała na rękę. Palce nie nosiły żadnych śladów czegokolwiek. Jak to, do cholery?

              Nie rozumiejąc kompletnie swojego zachowania, Lilly zanurzyła rekę w błyszczącej masie aż po samo ramię. Nie poczuła niczego dziwnego, nie licząc mrowienia w koniuszkach palców, które okazało się nadspodziewanie przyjemne. Ciekawe co by było, gdyby tak przejść na drugą stronę...

 

 

Słońce chyliło się ku zachodowi. Nagrzane powietrze przesycone było zapachem róż i pomiaukiwaniem Kitty.

- Chodź, maleńka. Pewnie umierasz z głodu, tak jak twój pan – wziałem ją na ręce i już miałem zanieść do domu kiedy wydarzyło się kilka rzeczy jednocześnie.

Jakieś sto metrów od schodów na których oboje się wygrzewaliśmy, powietrze zgęstniało i przybrało barwę złocistej bieli. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem takiego światła. A to oznaczało tylko jedno. Jakiś mag próbował wedrzeć się siłą do mojego domu. Cholera by to wzięła!

- Kitty, natychmiast uciekaj do środka – nakazałem kotce ale ona zachowywała się jakby zupełnie straciła rozum. Wbiła pazurki w moje ramię i zawodziła przeraźliwie. Puściłem ją a wtedy śmignęła jak szalona prosto w stronę otwierającego się przejścia.

- Kitty, zwariowałaś? Natychmiast wracaj! – darłem się jak opętany, biegnąc za upartym zwierzakiem.

              Wtedy szczelina w ścianie jak po cięciu noża zamknęła się z suchym trzaskiem i przejście znikło. Dwadzieścia metrów ode mnie na trawie leżała skulona postać. Kitty trącała ją mokrym nosem po twarzy i skakała po leżącej bezwładnie na trawie ręce. Chyba zupełnie straciła rozum.

              Jedyną dobrą wiadomością było to, że kotka nie okazała nieufności, więc całkiem możliwe, że był to ktoś, kogo znałem, chociaż uważałem to za mało prawdopodobne.

              I jak zwykle miałem rację.

              Intruz bez żadnego ostrzeżenia zerwał się na równe nogi, rejestrując każdy mój ruch. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, nie wiedziałem, kto był bardziej zaskoczony. Czy ja, widząc że mam przed sobą najprawdziwszą Ziemiankę, czy ona, myśląc, że ma do czynienia z kosmitą czy czymś podobnym.

- Do diabła, skąd się tu wzięłaś? – mój schrypnięty głos przypominał tarcie żwiru o szkło.

              Jej zielone oczy pełne były niezrozumiałego dla mnie lęku. Skoro wiedziała, jak dostać się do innego wymiaru, to z całą pewnością...

- Sama chciałabym to wiedzieć – ledwo ją słyszałem. Była sparaliżowana strachem.

- Cholera... – jęknąłem zrezygnowany i przejechałem rękoma po twarzy. – I co ja teraz z tobą zrobię?

              Zielone oczy rozbłysły złością.

- Jak to co? Odeślij mnie z powrotem!

- Nie potrafię – przyznałem zawiedziony.

              Twarz nieznajomej skurczyła się ze strachu.

- Nie?

              Pokręciłem przecząco głową. W tej chwili dużo bym dał za taką umiejętność. Potrafiłby to zrobić tylko wysoko wykwalifikowany mag a ja akurat nie miałem żadnego pod ręką.

- Gdzie się otworzyło przejście?

- W moim starym dziecinnym pokoju – wykrztusiła. Była taka blada jakby cała krew odpłynęła z jej twarzy.

- Sama je otworzyłaś czy ktoś ci pomagał?

              Poderwała głowę do góry obrzucając mnie zdumionym spojrzeniem.

- Co proszę? Jak niby miałam otworzyć to... coś? Pierwszy raz w życiu widziałam to... to... przejście, czy jak ty to tam nazywasz... – zaczęła chodzić w kółko i gwałtownie gestykulować. – Byłam na urodzinach mojego ojca, wypiłam za dużo ponczu, zmęczyłam się, chciałam odpocząć i...  – zatrzymała się patrząc mi prosto w oczy – na środku pokoju zmaterializowała się falująca ściana ze światła...

              Znów zaczęła wędrówkę.

- Tak, to na pewno to... Za dużo wypiłam i teraz śni mi się jakiś cholerny koszmar, z którego zaraz się obudzę...

- Słuchaj – zacząłem, nie mając pojęcia jak jej to przekazać. – To nie jest żaden koszmar. To wszystko dzieje się naprawdę.

              Rzuciła mi pełne politowania spojrzenie.

- Oczywiście, że tak. Sny potrafią być czasem bardzo realistyczne.

  - To nie jest sen. Czasami w waszym świecie można natrafić na przejścia do innych wymiarów. Nie wiemy dlaczego tak się dzieje.

- Jak to wiemy? To jest tu jeszcze ktoś oprócz ciebie? – jej głos nabrał piskliwego tonu. Znowu ją przestraszyłem.

              W tym momencie Kitty zabrała głos, pomiaukując i łasząc się do nóg nieznajomej.

- Poznaj Kitty, moją kotkę – powiedziałem choć zabrzmiało to cokolwiek głupio.

              Szara kulka prychnęła, odbiła się od ziemi i skoczyła nieznajomej prosto na ręce. Potem owinęła się dookoła jej szyi i zasnęła. Dziewczyna pogłaskała miękkie futerko i uśmiechnęła się. Widocznie Kitty podziałała na nią uspokajająco.

- Jest śliczna.

              Staliśmy przez chwilę w milczeniu przyglądając się mojemu kotu.

- Wejdziesz do środka?

              Dziewczyna spojrzała w kierunku mojego domu. Usta same otworzyły się jej ze zdumienia.

- Mieszkasz tu?

              Pokiwałem głową.

- Sam?

- Nie, z kotem.

              Pewnie mi się wydawało, ale chyba zerknęła na mnie ze współcz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin