Krystyna Janda
RÓŻOWE TABLETKI
NA USPOKOJENIE
. w
kjeszenj
Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 2002
I
C Z Ę SlC
Telefon. Redakcja
„URODY":
- Pani Krystyno, dziękujemy za ostatni
felieton, dostaliśmy go w nocy faksem, podoba
nam się, ale jest cały pisany dialogiem, a my
mamy listy od czytelniczek z prośbami, żeby
nie pisała pani felietonów w formie dialogów,
bo mają z tym problemy. Aha, jeszcze jedno,
ten następny będzie na maj. Czy nie napisała-
by pani o swojej pierwszej miłości?
Ja: - O mojej pierwszej miłości? Musia-
łabym kłamać.
„URODA": - Napisze pani, o czym ze-
chce. Pozdrawiamy.
Nie pisać dialogiem! Dlaczego? Moja
ulubiona forma. Niczego tak nie rozumiem jak
dialogu. Dialog zostawia tak wiele miejsca dla
interpretacji i wyobraźni. No tak, ale czytanie
dialogów to mój zawód. Wszystkie sztuki,
scenariusze to właściwie suchy dialog. Uwiel-
biam to, ale trudno. Szkoda. A mam taki sma-
kowity dialog w zanadrzu. Wracałam dwa dni
temu z Nowego Jorku i kilka godzin w samolo-
cie rozmawiałam z mężczyzną, który mnie na
szczęście nie znał. Ten człowiek ma wszystko,
pieniądze, fabryki, hotele, domy, żony, narze-
czone, dzieci, dzieła sztuki - tylko nie ma celu
w życiu. Dzięki niemu uświadomiłam sobie,
że w naszych czasach, budzącej się konsump-
cji i apetytu na wszystko, wybór i eliminacja
są prawdziwą sztuką i świadectwem dojrzało-
ści. Że świadomie „nie mieć" -jest nobilitacją
i uspokojeniem. Dużo tej rozmowie zawdzię-
czam.
Moja pierwsza miłość?... Boże, to horror!
Co za temat? Nawet nie chcę o tym myśleć.
Trudno!
Moja pierwsza miłość jest przykładem
na to, że „mieć", dużo „mieć" i całkowicie
„mieć" to klęska. Moja pierwsza miłość to
historia zachłanności, zaborczości, braku
dojrzałości.
To młodzieńcza, ekstremalna definicja
uczucia, jego dowodów, i próba ich egzekwo-
wania. To ciągła walka, brak tolerancji, walka
o wyłączność i cierpienie z zazdrości.
Mój pierwszy chłopak, miły, inteligent-
ny, zdolny student architektury, chyba na-
prawdę mnie kochał zwariowaną młodzieńczą
miłością. Został przeze mnie, z miłości
i w imię tej miłości, miłości największej, jedy-
nej, absolutnej, jak nam się wtedy wydawało,
całkowicie ubezwłasnowolniony, zdominowa-
ny i pozbawiony możliwości samodzielnego
myślenia. W imię miłości. Biedny chłopak.
Żył, oddychał, myślał, martwił się ze mną.
Wszystko ze mną. Wszystko razem. Nie wolno
było nic osobno. Ale wtedy wydawało się
nam obojgu, że tak trzeba. Że tak jest, jak się
kocha.
Zwyciężyłam wszystko, jego rodzinę,
kolegów, studia, przyzwyczajenia, przyjaciół.
Wszystko. Na koniec został mi tylko jeden
przeciwnik, jedna konkurentka... jego pasja
i miłość od dzieciństwa, łódka.
Pieprzony „Hornet", na którym pływał
po Zalewie Zegrzyńskim jak nikt, a ja siedzia-
łam na brzegu, połykając łzy zazdrości.
Pamiętam, on szczęśliwy, wykonując
przede mną popisy prawie cyrkowe z dumą,
i ja płacząca ze złości. Siedziałam, patrzyłam
na to i popijałam ulubione herbatniki łzami
i kefirem, jednocześnie przysięgając jej (łódce)
zemstę i nienawiść do końca życia. Nie zauwa-
żałam, jaki on jest z nią szczęśliwy i że ona i to
ich szczęście jest dla mnie. I pewnego dnia
zwyciężyłam. Zrezygnował. Przestał pływać.
Byłam jedyna. Byłam najważniejsza To był
ostateczny dowód miłości. I wtedy, niedługo
po tym haniebnym zwycięstwie, rozstałam się
z nim. Bo nie wiem. Bo koniec. Bo coś. A może 9
dlatego, że zajmował mi za dużo czasu, a ja
już miałam nową miłość, świat, do którego on
nie miał dostępu, TEATR, studia w PWST.
Przeszkadzał mi. Chciał, żebym była tylko dla
niego. Chciał naszego młodzieńczego dowodu
miłości, tym razem ode mnie. Ofiary, wyłącz-
ności, której ja już nie mogłam mu dać. Szukał,
jak ja wcześniej, poczucia bezpieczeństwa.
Aż mnie boli, kiedy o tym myślę.
10
Dziś wiem, że taki „absolut", taka tyra-
nia, bezwzględność miłości nie może istnieć.
Że tak dużo trzeba dać i umieć wybaczyć, że-
by dostać to samo w zamian. Ale gdyby ktoś
mnie zapytał, po tylu latach, co to jest miłość,
jaka ona jest, jaka powinna być, nie umiała-
bym odpowiedzieć.
Wiem, że jest wspaniała i nic więcej nie
wiem. Że nie jest wieczna i bezkompromiso-
wa, i wiem, że jestem już dorosła i biorę za
wszystko odpowiedzialność. Wiem też, że umie-
jętność ograniczania swoich żądań i oczeki-
wań bardzo pomaga.
A teraz wiem też, że moje szczęście po-
lega między innymi na tym, że wczoraj, kiedy
przypadkowo spojrzałam na dłoń mojego męża
chwytającego cukiernicę, ruch tej ręki i spo-
sób, w jaki ją chwycił, wywołał we mnie bar-
dzo przyjemny dreszcz. Z resztą jakoś sobie
poradzimy.
PS Czy wy też czujecie ulgę, kiedy zapa-
kujecie bagaże i już od tego momentu macie
tylko to, co zapakowaliście? Jak to upraszcza
i porządkuje życie! Przy czym moje bagaże,
z upływem łat, są coraz mniejsze. Mam na-
dzieję, że niedługo nic mi nie będzie potrzeb-
ne do szczęścia, w każdym razie nic material-
nego. Pozdrawiam.
SPADAJ! Jestem
facetem. Udaję kobietę, bo mi tak
wygodniej. Udaję słabość, udaję bezradność,
bo taki jest mój obowiązek, bo tego się ode
mnie oczekuje, bo tak łatwiej mi żyć, ale tego
nie cierpię.
- Niech pani spojrzy na mnie zalotnie -
mówi do mnie fotograf. - Jakby pani chciała
mnie uwieść.
Oszalał? Myślę. Jego uwieść. A spadaj!
Jak coś takiego mogło mu przyjść do głowy?
Ja jestem facetem, to mnie trzeba uwodzić!
Zresztą i tak niespecjalnie mnie to interesuje.
To mnie nudzi, za dużo wysiłku, komplikacje.
Spadaj! - myślę jak każdy normalny facet.
- Czy mogłaby pani włożyć dłonie mię-
dzy uda, pochylić się, wydąć usta i uśmiech-
nąć? Będzie pani wyglądała tak mniej ostro,
tak...wie pani, bezbronnie i sympatycznie.
Dłonie między uda? Człowieku! Poproś
o to Holoubka albo Zapasiewicza, zaproponuj,
żeby oni wydęli usta i wyglądali bezbronnie,
dlaczego ja?
- Niech pan robi zdjęcia i nie marudzi.
Mam na nich wyglądać inteligentnie, na tym
mi zależy! Udaję w życiu kobietę, głupią i bez-
radną, bo wtedy nie płacę mandatów, ale to
wszystko.
Mój mąż mówi, że w dodatku jestem stu-
procentowym facetem! Lubię golonkę, chocia«
szczecina na niej mnie brzydzi. Lubię śledzie
i ogórki kiszone. Lubię czytać gazety, leżeć na
tapczanie, oglądając telewizję. Nie cierpię tak
zwanego babskiego gadania, plotek i zwie-
rzeń. Nie jestem sentymentalna. Wolę prawdę
od kłamstwa, mam wytrwałość, upór i wytrzy-
małość słonia. Odporność psychiczną żółwia.
Pozwalam sobie na niewiedzę, infantylność,
histerię czy euforię, żeby innym sprawić przy-
jemność, potwierdzić mój wizerunek, a potem
jestem po prostu zmęczona. Dużo rozumiem,
wiele czuję, wyciągam wnioski, ponoszę kon-
sekwencje i nie rozczulam się nad sobą. Nie
pamiętam, kiedy chorowałam. Rano decyduję,
czy dziś udaję kobietę, czy zostaję facetem,
to zależy od trudności, komplikacji dnia. Jeże-
li wyjątkowo skomplikowany - wybieram ko-
bietę. Łatwiejszy - spokojnie, jestem facetem
i do tego wyjątkowo leniwym i niezależnym.
Nie cierpię kobiet na drodze. Ale kiedy
kobieta myli się i zmienia zdanie, mam dla niej
sympatię i czułość, facetowi wjechałabym
z całej siły w kuper, i pewnie kiedyś to zrobię,
jeśli będą mnie dalej poganiać na drodze, nie-
cierpliwie trąbiąc, oczywiście dlatego tylko,
że baba, czyli ja, się zagapiła.
Wiem, że inni faceci mówią o mnie z lek-
ceważeniem i pogardą, ale to normalne, do-
brze udaję kobietę.
Od lat przekonuję facetów, a może ko-
biety udające facetów, żeby obsadzali mnie
w rolach męskich. Tłumaczę: - Bierzesz scena-
sztukę, główna rola - facet, obsadzasz
mnie! Normalnie. Nic nie zmieniając, tylko ro-
d ainiki. P°za tVm wszystko nareszcie będzie
. zgadzalo. Powiedziałam to ostatnio An-
drzejowi Wajdzie, który, na marginesie, jest fa-
cetem. Spojrzał na mnie uważnie i powiedział:
_ Aaaa! Tak kombinujesz? Rozumiem. To bar-
dzo rozszerza horyzont. To zmienia postać
rzeczy. Będę tak myślał.
Jestem pewna, że mnie zrozumiał i wie,
że nie żartowałam.
Wczoraj usłyszałam w radiu, że delega-
cja polska na światowy kongres w sprawach
kobiet pod przewodnictwem posła na sejm,
pana Kropiwnickiego, jako jedyna z krajów
europejskich we wszystkich sprawach głoso-
wała tak jak fundamentalistyczne kraje islam-
skie. Gratuluję delegacji i polskim kobietom!
Ja na szczęście, jak wyjaśniam to powyżej, nie
mam z tym nic wspólnego, ale współczuję,
współczuję paniom!... Jak pan Kropiwnicki
jestem facetem, ale współczuję.
Boję się burzy i ciemności, szybko marz-
nę i gubię się w lesie, każdy inny facet może 13
mi z łatwością przyłożyć i będę bezradna, co
więcej, będzie mnie to bolało. Ale... w ciemno-
ści szybko umiem znaleźć świecę. Jeśli zmarz-
nę, pożyczam marynarkę od jakiejś kobiety,
która udaje mężczyznę, a ona mi jej szarmanc-
ko użycza, bo jej zależy na nieskazitelności
wizerunku. Staram się sama do lasu nie wcho-
dzić, a kobietę, która mnie bije po to, żeby
inni uwierzyli, że jest facetem, podam do są-
du! A jak będzie mi się chciało, to niedługo
przestanę cokolwiek udawać, bo mi już nie za-
leży, i będę mówić prawdę, zawsze, wszędzie
i każdemu.
Najważniejsze z tego jest to, że moje
dzieci nie mają wątpliwości, że jestem mamą,
widzowie, że człowiekiem, mama, że córką,
mąż, że żoną. A panu Kazimierzowi Kutzowi
zdania skierowanego do mnie o tym, że po-
zwolono mi zrobić film fabularny tylko dlate-
go, że rok, w którym go robiłam, był Rokiem
Kobiet, nie zapomnę nigdy. I nie daruję.
Moje drogie panie, nie chodzę na wasze
zebrania, nie krzyczę, nie domagam się, nie
walczę o prawa, szacunek i sprawiedliwość,
bo jakoś nie mogę. Nigdy nie byłam typem
działaczki i wojowniczki. Robię swoje, ale
dziękuję, że robicie to i w moim imieniu.
Pozdrawiam. Ja mam sytuację wyjątkową, je-
stem aktorką. A aktorka to nie kobieta, nie
mężczyzna, to... aktorka. Nikt mnie nie traktu-
je poważnie, a mnie z tym dobrze.
Ach, dziś wieczorem będę sobie kobietą,
mam coś do załatwienia z moim mężem, a jak
to w interesach, trzeba znać słabe strony
przeciwnika i umieć korzystać z tej wiedzy.
Zapowiada się miły wieczór.
Pozostaję z wyrazami szacunku.
- Czy w pani domu
straszy? Bo słyszałam,
że straszy?
- Już nie straszy - odpowiedziałam spo-
kojnie. - Ale przepraszam, z jakiej pani jest
gazety, zapomniałam, „Wróżka" czy „Mówią
gwiazdy"?
- Nie, nie, ani z tej, ani z tej, ale wie
pani, chcielibyśmy być atrakcyjni.
- Ale ja nie mam ochoty odpowiadać na
tego rodzaju pytania. Miałyśmy mówić o mojej
nowej premierze.
Atrakcyjni! Każdy chce być atrakcyjny!
No więc straszyło, na początku, jak się wpro-
wadziliśmy. Zaczęło się w ogóle niesamowicie.
Pierwszego dnia poszliśmy z mężem na spacer,
ja w ciąży, roczne dziecko w wózku, dwa kun-
dle aklimatyzujące się w Milanówku tak jak my.
Cmentarz. Mąż przywiązał psy przy bramie.
- Edward! Popatrz, te jednakowe krzyże! 15
Boże, ile dzieci! Wszystkie daty zgonów z tego
samego roku i miesiąca!
- Krysiu! Poczekaj, zatrzymaj się, tu leży
moja prababcia, zobacz, Amalia Macatis, pu-
sty grób jest na cmentarzu ewangelickim
w Warszawie. Rodzina szukała miejsca, w któ-
rym jest pochowana.
Niesamowite! Naprawdę?!
To są, zdaje się, groby tych, którzy umarli
tutaj, w szpitalu powstańczym. To ci, którzy do-
tarli po powstaniu warszawskim do obozu w Pru-
szkowie, a stamtąd do milanowskiego szpitala.
Ten szpital byl podobno w naszym domu.
Cały wieczór Edward konferował przez
telefon z licznymi członkami swojej rodziny.
Westchnieniom, wspomnieniom, opowieściom
nie było końca.
Następnie trafiliśmy na pana, który
mieszkał w naszym domu. ^^
- Halo, pan spędził dzieciństwo w willi
„Zacisze" w Milanówku, prawda? Ówczesna
właścicielka była pana ciotką? Czy pan mógłby
nas odwiedzić? Chciałbym porozmawiać o tym
domu. Jesteśmy nowymi właścicielami. Podob-
no uruchomiono w nim szpital, kiedy zaczęło
się powstanie w Warszawie? Umieralnia?
W którym pokoju? Boże, to nasza sypialnia!
Pewnego dnia przyjechał.
- Dom zbudował wielki śpiewak opero-
wy Gruszczyński. Nie, nie ten Gruszczyński
niewidomy, ten wcześniejszy. Przyjaciel Kie-
pury. Miał nadzwyczajny głos. Kiedy budował
ten dom, był Bogiem, śpiewał w Metropolitan,
już po roku kontraktu rozpił się, stracił głos.
Na wakacjach był tu, po zbudowaniu domu,
jeden raz. Miasto z tej okazji zrobiło bramę
wjazdową z kwiatów, z napisem WITAMY
MISTRZA. Później zamieszkał tu na stale, pił,
przepił dom czy przegrał w karty, Kiepura mu
go podobno wykupił, znów przepił. Śpiewał
potem za kieliszek wódki. Umarł niedaleko,
obok tego domu, w takiej komórce, na kupie
węgla. To nie jest szczęśliwy dom.
_ A ten mniejszy domek?
To tak zwany domek dla baletnic.
Gruszczyński wybudował go podobno dla ko-
leżanek z Teatru Wielkiego, żeby mogły sobie
przyjeżdżać tu na odpoczynek.
- Kiedy zosta! sprzedany?
- Nie pamiętam. Po Gruszczyńskim dom
przejął bank. Mój wuj kupił tę posiadłość już od
banku. Miał żonę Szwedkę, był współwłaścicie-
lem, współdyrektorem pierwszej w Warszawie
polsko-szwedzkiej firmy elektrycznej. Obaj ze
wspólnikiem w czasie wojny działali przeciwko
Niemcom. Wuj był szpiegiem na rzecz AK. Stra-
cono go w Berlinie, toporem. Szweda król Szwe-
cji wybronił u Hitlera, a Polaka ścięto. Tu
w piwnicy był skład broni. Zaraz państwu po-
każę, gdzie. O, tu było zamurowane. Po śmierci
wuja zostaliśmy z ciotką sami, ona miała pasz-
port szwedzki, potem wzięła polski, niepo-
trzebnie, chciała ją władza ludowa zamęczyć.
Zmarła w najmniejszym pokoiku na poddaszu.
Ale ja miałem tu piękne dzieciństwo.
Następnego dnia pojechałam na Powąz-
ki i odnalazłam grób Gruszczyńskiego. Zapo-
mniany, zarośnięty. Zapaliłam świeczkę.
- Trzeba było lepiej wlać do grobu butel-
kę dobrej wódki - powiedziała mama. - Ludzie
mówili, że w tym pokoju, który teraz jest poko-
jem ojca, żona Gruszczyńskiego, chora umy-
słowo, siedziała godzinami na fotelu, na środ-
...
ostres