Krantz Judith - Tylko Manhattan.pdf
(
2698 KB
)
Pobierz
316294345 UNPDF
Judith Krantz
Tylko Manhattan
Oficyna Wydawnicza “Almapress”
Warszawa 1991
PWZN
“Print 6”
Lublin 1995
Adaptacja na podstawie
książki pod tym samym
tytułem wydanej przez
Oficynę Wydawniczą
“Almapress”
Warszawa 1991
Dla Steve'a, który wie doskonale, dlaczego wciąż dedykuję mu książki.
Z wyrazami nieustającej miłości.
1.
Maxi Amberville, z typową dla siebie niecierpliwością, jak zawsze lekceważąc przepisy,
zerwała się z fotela, zanim samolot Concorde znieruchomiał, i pognała wąskim przejściem do
przodu. Inni pasażerowie zachowywali wyniosły spokój, jak przystało tym, którzy zapłacili
podwójną cenę za bilet pierwszej klasy z Paryża do Nowego Jorku i nie odczuwają dalszej potrzeby
pośpiechu. Kiedy mijała ich w locie, kilka brwi uniosło się elegancko na widok tak niewybaczalnie
ładnej dziewczyny w nieprzystojnym pędzie.
- Czemu trwa to tak długo? - zapytała stewardesę.
- Jeszcze nie przyjechaliśmy, madame.
- Przyjechaliśmy? Oczywiście, że przyjechaliśmy. Niech diabli wezmą te maszyny... więcej
czasu spędzają na ziemi niż w powietrzu. - Maxi zadrżała z wściekłości, każdym calem ciała,
naładowanego nerwową energią i upartym dążeniem do celu, wyrażając dezaprobatę dla Air France.
- Może madame zechce wrócić na swoje miejsce?
- Nie zechcę, do licha. Spieszy mi się. - Maxi uparcie tkwiła w przejściu. Jej krótkie,
ciemne, niesforne włosy tu sterczały, tam gęstą grzywką opadały na czoło i przysłaniały oburzoną
twarz. Przykuwałaby uwagę w pokoju pełnym pięknych kobiet, gdyż sama uroda stawała się w jej
obecności czymś nieistotnym i nieciekawym. W przyćmionym świetle kabiny płonęła
oczekiwaniem, jak gdyby zaraz miała wejść na salę balową. Ubrana była w starą, mocno ściągniętą
paskiem kurtkę zamszową w kolorze koniaku i znoszone dżinsy wetknięte w botki na płaskim
obcasie, które zawsze nosiła w podróży. Pasek torebki przerzuciła przez ramię jak koalicyjkę, a gdy
niecierpliwie odgarniała grzywkę, odsłaniała nad prawym okiem grube pasmo siwizny, z którym
przyszła na świat.
Concorde zahamował wreszcie ze szmerem, a stewardesa z pełną godności pogardą patrzyła,
jak Maxi wypada przez nie do końca otwarte drzwi, z paszportem amerykańskim w wolnej dłoni.
Przed najbliższym punktem kontroli paszportowej Maxi przystanęła i podała paszport do
sprawdzenia. Urzędnik otworzył go, przyjrzał się fotografii, zaczął czytać od niechcenia, a potem z
uwagą.
- Maxime Emma Amberville? - zapytał.
- Owszem. Czy to nie straszne zdjęcie? Proszę posłuchać, ja się spieszę.
Nie mógłby pan tego podstemplować i mnie przepuścić?
Kontroler obserwował ją z baczną rezerwą. Spokojnie nacisnął parę klawiszy komputera.
- Która - zapytał wreszcie - jest Maxime Emmą Amberville Cipriani Brady Kirkgordon?
- Wiem, wiem. Nazwisko w najlepszym razie nieporęczne.
Ale zgodne z prawem.
- Mnie ciekawi, dlaczego w pełnym brzmieniu nie figuruje w tym paszporcie.
- Stary paszport był ważny do lata, a ten dostałam w ambasadzie w Paryżu... Widać, że jest
nowy.
- Czy oficjalnie zmieniła pani nazwisko?
- Oficjalnie? - Maxi poczuła się dotknięta. - Za każdym razem rozwodziłam się oficjalnie.
Wolę nazwisko panieńskie, więc do niego wróciłam. Chce pan usłyszeć całą historię mojego życia?
Wszyscy pasażerowie tego cholernego samolotu mnie wyprzedzą. Teraz będę musiała czekać na
kontrolę celną!
- Bagażu jeszcze nie wyładowano - zauważył rozsądnie.
- O to chodzi! Nie mam żadnego bagażu. Gdyby się pan nie spierał o moją ponurą
przeszłość, już bym siedziała w taksówce. Och, do jasnej cholery! - jęknęła rozwścieczona.
Kontroler nadal oglądał paszport. Fotografia nie potrafiła oddać jej elektryzującej
żywotności i choć przywykł do złych zdjęć, ani przez moment nie wierzył, że to właśnie ją
przedstawia. Ukazywało głównie grzywkę i obojętnie uśmiechnięte usta, podczas gdy stojąca przed
nim zagniewana kobieta, z włosami nastroszonymi niczym pióra rozzłoszczonego ptaka, miała w
sobie odwagę, śmiałość, więc musiałby ją zauważyć jak rakietę wystrzeloną przed nosem. Ponadto
wyglądała za młodo na osobę zamężną, a cóż dopiero trzykrotnie, choć sądząc po dacie urodziła się
przed dwudziestu dziewięciu laty.
Kontroler niechętnie przybił w paszporcie pieczątkę z datą 15 sierpnia 1984 roku, po czym
go zwrócił, ale najpierw zrobił specjalną nieczytelną adnotację na odwrocie jej deklaracji celnej.
Płynnym ruchem, ze zwinnością urodzonej mieszkanki Nowego Jorku, Maxi cisnęła torebkę
na stół i niecierpliwie rozejrzała się za celnikiem.
Zgromadzeni w kącie wielkiej sali, dopijali poranną kawę, nie spiesząc się z rozpoczęciem
pracy. Paru z nich równocześnie spostrzegło Maxi i gwałtownie odstawiło kubki. Jeden, młody i
ryży, wysforował się na czoło i ruszył ku niej.
- Co ci tak śpieszno, O'Casey? - zapytał go kolega i przytrzymał za ramię.
- Komu śpieszno? - O'Casey odtrącił jego dłoń. - Tak się składa, że gołąb jest mój -
oznajmił, szybko podchodząc do Maxi i w swej determinacji o kilka jardów wyprzedzając
najbliższego kolegę.
- Witamy w Nowym Jorku - powiedział. - Hrabina Kirkgordon, o ile mnie wzrok nie myli.
- Och, daj spokój z głupimi tytułami, O'Casey. Wiesz, że już dość dawno rzuciłam biednego
Chłopczynę. - Maxi spojrzała na niego lekko zaniepokojona, rękami wsparta pod boki. Ma pecha,
że wpadła w łapy zadufanego w sobie, piegowatego, bynajmniej nie odrażającego Josepha
O'Caseya, we własnym mniemaniu podobnego do Sherlocka Holmesa. Prawo powinno zabraniać
takim jak on urzędnikom państwowym dręczenia przyzwoitych obywateli.
- Jakżebym mógł zapomnieć? - odparł zdumiony. - Zaraz po rozwodzie próbowała pani
przemycić mnóstwo nowej garderoby od Saint Laurenta. Zawsze była z pani kiepska krawcowa,
panno Amberville... bardzo niefachowo poprzyszywała pani te etykietki Saksa. Czy nigdy nie
przyjmie pani do wiadomości, że badamy europejskie kolekcje mody, ledwie je sfotografują?
- Dobrze to o tobie świadczy, O'Casey. - Maxi poważnym skinieniem głowy wyraziła
aprobatę. - Będę o tym pamiętać. A tymczasem bądź uprzejmy sprawdzić mi torebkę. Strasznie się
dziś spieszę.
- Ostatnim razem spieszyła się pani z dwudziestoma butelkami Shalimaru, tymi po dwieście
dolarów, a jeszcze przedtem z nowym Patkiem Polo na ręce, który nosiła pani na widoku, bez
wątpienia wspominając historię skradzionego listu. Ten zegarek ze szczerego złota wart był co
najmniej osiem tysięcy dolarów. A potem, zaraz, zaraz, nie tak dawno temu chodziło o drobiazg, o
norki od Fendiego, te przefarbowane na różowo, które rzekomo kupiła pani dla zabawy na pchlim
targu za niecałe trzysta dolarów.
Piętnaście tysięcy dolców w Mediolanie, o ile mnie pamięć nie myli. - Uśmiechnął się rad z
siebie. - Nie ma to jak pamięć do szczegółów.
- Shalimar był prezentem dla przyjaciółki - sprzeciwiła się Maxi. - Ja nie używam perfum.
- Ale prezenty należy wyliczać, jak piszą w deklaracji - obojętnie stwierdził O'Casey.
Maxi podniosła na niego wzrok. Te irlandzkie oczy nie wyrażały litości.
Uśmiechały się, owszem, lecz nie całkiem nieszkodliwie.
- Masz absolutną rację, O'Casey - przyznała. - Jestem niepoprawną przemytniczką. Zawsze
nią byłam i przypuszczalnie zawsze będę. Nie wiem, dlaczego to robię, i chciałabym przestać. To
nerwica. Jestem chora.
Potrzebuję pomocy. Ucieknę się do niej, gdy będę mogła. Ale przysięgam, że tym razem -
ten jeden jedyny raz - nic nie mam przy sobie. Przyleciałam w interesach i muszę szybko dostać się
do miasta. Powinnam już tam być, na litość. Przeszukaj mi torbę i przepuść mnie - błagała. - Proszę.
O'Casey bacznie się jej przyglądał. Taka była ładna, ta ryzykantka, że na sam widok jej
twarzy przeszły go ciarki. Cała reszta, bo jak wszyscy celnicy nauczył się odgadywać wymowę
ciała, niczego w tej chwili nie zdradzała. Bóg raczy wiedzieć, co ona przemyca, jeśli potrafi stać tak
niewinnie.
- Nie mogę, panno Amberville. - Z żalem pokręcił głową.
- Kontroler paszportów zna pani przeszłość i zrobił na deklaracji adnotację, więc nie wolno
pani po prostu przepuścić. Będziemy musieli poddać panią kontroli osobistej.
- Do cholery, przeszukaj przynajmniej torebkę! - zażądała Maxi, już nie tonem petentki.
- Oczywiście nie trzyma pani tego w torebce. Cokolwiek to jest, musi być na pani - odparł
O'Casey. - Trzeba będzie zaczekać na celniczkę. Powinna się stawić za godzinę czy dwie, a już ja
dopilnuję, żeby panią wzięła na pierwszy ogień.
- Kontrola osobista? Żartujesz! - wykrzyknęła Maxi szczerze zdziwiona. Od dwudziestu
dziewięciu lat prawie zawsze stawiała na swoim, więc utwierdziła się w przekonaniu, że jej nie
obowiązują zwykłe zasady. I z pewnością bez jej zgody nikt niczego Maxi Amberville nie zrobił.
Nigdy! Przenigdy.
- Nie żartuję - odrzekł spokojnie O'Casey, z czymś na kształt uśmieszku.
Maxi popatrzyła na niego niedowierzająco.
Mówił serio, ten maniak na punkcie władzy. Ale każdy mężczyzna ma swoją cenę, nawet
Joe O'Casey.
- Joe - powiedziała z głębokim westchnieniem - znamy się od lat, prawda?
I nigdy nie byłam złą obywatelką, co? Skarb państwa lepiej wyszedł na pobieranych ode
mnie grzywnach niż na normalnych opłatach celnych.
- To właśnie mówię, ilekroć panią przyłapię, ale pani nie chce słuchać.
- Nigdy nie wwoziłam narkotyków, nie pasteryzowanego sera ani salami z zarazą pyska i
racic... Joe... czy możemy ubić interes? - Skala jej głosu wyrażała wszystko, od przymilności do
leciutkiej, lecz nieomylnej nieprzyzwoitości.
- Nie biorę łapówek - warknął.
- Wiem - westchnęła. - Wiem aż za dobrze. Ale to twoja sprawa, Joe.
Jesteś neurotycznie uczciwy. Nie, ja chcę ubić interes.
- Co to za bzdury, panno Amberville?
- Mów do mnie Maxi. Proponuję rzetelną, uczciwą wymianę: ciało za zbędną kontrolę
osobistą.
- Ciało? - powtórzył tępo, choć dobrze zrozumiał jej intencję i sama perspektywa tak
szczodrej nagrody wystarczyła, aby zapomniał o noszonym mundurze.
- Oddam ci własne ciało, wolne od cła, chętne, ciepłe, calutkie, Joe O'Casey. - Maxi od
niechcenia przesunęła czubkiem palca między jego dwoma palcami, nie spuszczając go z oczu.
Przesłała mu spojrzenie wynalezione przez Kleopatrę, a przez siebie udoskonalone. Mężczyzna się
załamał.
Poznała to po rumieńcu tak silnym, że prawie zakrył piegi. - Dziś wieczór o ósmej u P.J.
Clarke'a? - spytała niemal obojętnie.
Bez słowa skinął głową. W rozmarzeniu zrobił na torebce znak kredą i gestem wskazał jej
wyjście.
- Jestem punktualna - rzuciła Maxi przez ramię, oddalając się spiesznie - więc nie każ mi
czekać.
W dwie minuty później już się odprężyła, odchylona na oparcie długiej granatowej
limuzyny, w której czekał szofer, Elie Franc, znany jako najsprytniejszy i najszybszy w mieście.
Plik z chomika:
marti1966
Inne pliki z tego folderu:
Krantz Judith - Kolekcja wiosenna.pdf
(2048 KB)
Krantz Judith - Dom mody 01 - Dom mody.pdf
(2212 KB)
Krantz Judith - Dom mody 02 - Dom mody II.pdf
(1814 KB)
Krantz Judith - Dom mody 03 - Kochankowie.pdf
(2330 KB)
Krantz Judith - Klejnoty Tessy Kent.pdf
(1488 KB)
Inne foldery tego chomika:
Kelly Cathy
Lewis Susan
Lindsey Johanna
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin