15_Płacz.doc

(203 KB) Pobierz
Płacz

Płacz.

 

Wszyscy spojrzeliśmy na niewinnie wyglądającą dziewczynkę, która całym prawym bokiem przylegała do Gabriela. I wtedy Edward szeroko się uśmiechnął.

-        Czy mogę...? – spytał Lily tajemniczo, a ona również się uśmiechnęła i kiwnęła głową.

Odruchowo chwyciłam Edwarda za rękaw, ale on tylko uspokajająco pogłaskał mnie po ręku i zapewnił, że wszystko jest w porządku. Potem podszedł do dziewczynki i stanął naprzeciwko niej z wyczekującą miną.

-        Może wolałbyś usiąść? – zaproponowała.

Edward posłusznie przysiadł na fotelu i spoczywał na nim w pozie bardzo zrelaksowanej. Nie wyglądał na ani odrobinę zdenerwowanego tym, co miało nastąpić, czego nie dało się powiedzieć o mnie samej. Powstrzymywałam się przed gwałtownym protestem przeciwko występowaniu mojego męża jako obiektu nieznanego pokazu. Ale jednocześnie wiedziałam, że nie mam prawa protestować, bo przecież Edward sam się ochoczo do tego pokazu zgłosił. Postanowiłam mu więc zaufać, choć na dalsze poczynania Lily patrzyłam bardzo uważnie i dość niepewnie.

Ona zaś opuściła swoje miejsce przy boku Gabriela i zbliżyła się do mojego męża. Przyklęknęła przy oparciu fotela, z którego zwisała swobodnie jego dłoń, po czym leciutko, opuszkami palców musnęła wewnętrzną stronę jego nadgarstka.

A wtedy Edward momentalnie stracił przytomność.

Krzyknęłam, zupełnie już nie kontrolując własnego przerażenia. Widocznie pozostali również obserwowali wszystko w napięciu, bo Carlisle błyskawicznie przyskoczył do Edwarda i sprawdził jego puls oraz funkcje życiowe. Rozedrgana, wpiłam się w jego usta pytającym wzrokiem.

-        Czy coś mu jest? – spytała w tym samym momencie Esme.

-        Nie, on tylko... – Carlisle ze zdumieniem w oczach odwrócił się w naszą stronę. – No cóż... on śpi.

-        Śpi?! – zakrzyknęłam gwałtownie. – To niemożliwe! Wampiry nie śpią!

-        Też tak do tej pory myślałem... – mruknął Carlisle, rozwierając Edwardowi powiekę i świecąc mu w oczy maleńką latareczką. – To bardzo głęboki sen, podobny do narkozy... Ale nie dzieje mu się żadna krzywda.

Wszyscy wpatrzyliśmy się w spokojną, rozluźnioną twarz Edwarda, na której zdawał się kryć cień uśmiechu. Ja jednak nie mogłam na niego bez zdenerwowania patrzeć, bo śpiący Edward był dla mnie do tej pory czymś zupełnie niepojętym. Nigdy jeszcze nie widziałam go w takim stanie, bo widzieć nie miałam prawa. Dlatego jedyne skojarzenie na widok twarzy mojego męża w stanie uśpienia było proste – Edward nie żyje.

Otrząsnęłam się z tej myśli, ale wciąż czułam nieokreślony niepokój.

-        Obudźmy go, to trochę przerażające... – poprosiłam.

Carlisle skinął głową i spróbował potrząsnąć Edwardem, ten jednak w dalszym ciągu nie zdradzał oznak życia, tylko bezwładnie spoczywał na fotelu, miarowo oddychając.

-        Nie obudzi się, póki nie obudzi go Lily – wyjaśniła Claire w odpowiedzi na nasze pytające spojrzenia.

Wtedy Lily po raz kolejny przyklękła przy fotelu i otarła opuszki palców o nadgarstek Edwarda, a on natychmiast otworzył oczy i rozejrzał się po pokoju z nieco zaskoczoną miną nagle wybudzonego ze snu człowieka. Po chwili jego lekko zamglone tęczówki odzyskały blask i Edward cicho się roześmiał. Najwyraźniej właśnie obserwował całą sytuację w myślach Carlisle’a.

-        Mój Boże, już zapomniałem, jakie to było przyjemne... – powiedział z uśmiechem, przeciągając się jak najprawdziwszy człowiek.

-        Śniłeś? – spytała nagle Esme.

-        Nie pamiętam, ale... możliwe, że tak – przyznał, zdziwiony pytaniem i własną reakcją.

Upewniwszy się, że Edwardowi nic absolutnie nie dolega, przeniosłam wzrok na Lily, która znów zajęła swoje miejsce przy boku Gabriela. Uśmiechała się spokojnie, patrząc, jak Edward dochodzi do siebie. Nie wyglądała na groźną istotę, pozbawiającą wampiry przytomności. Wyglądała raczej na dobrą wróżkę, która potrafi choć na trochę przywrócić nam jedną z cech ludzkich, za którymi tak bardzo tęskniliśmy. A jej delikatna buzia nie nosiła żadnej oznaki satysfakcji czy złośliwości. Była łagodna i szczera.

-        Jestem pod wielkim wrażeniem... – przyznał Carlisle. – To rewiduje nasz pogląd na właściwości wampirów. Jak wspomniałem, wszyscy są przekonani, że nie jesteśmy zdolni do snu...

-        Każda istota jest zdolna do snu – powiedziała łagodnie Lily. – Ale większości stworzeń sen jest potrzebny do regeneracji zmęczonego organizmu, a wampiry nigdy nie będą na tyle zmęczone, by ich ciało zasnęło. Stąd stałe czuwanie.

-        Czy ty... – Emmett wyraźnie zawahał się przed zadaniem pytania. – Czy odbierasz siły? To dlatego Edward zasnął? Sprawiłaś, że był zmęczony?

-        Nie, ja tylko, hmm... powiedzmy, że podałam środek nasenny – uśmiechnęła się dziewczynka. – On działa bez względu na to, czy chce ci się spać, czy nie. Ale Edward powinien być teraz rześki i wypoczęty, prawda?

Edward z uśmiechem skinął głową.

-        Nigdy nie czułem się lepiej – stwierdził.

-        To dlatego, że wprowadziłam cię od razu w głęboką fazę snu – wyjaśniła. – Mogę też utrzymywać człowieka lub wampira w fazie rem, kiedy śni, ale nie wypoczywa i budzi się otumaniony i zmęczony.

Carlisle jeszcze raz obejrzał tęczówki Edwarda za pomocą latareczki, sprawdził jego puls i odruchy, po czym, kręcąc głową, wstał i z podziwem spojrzał na Lily. Uśmiechnęła się do niego.

Szybko zdaliśmy sobie sprawę z możliwości, jakie jej dar stwarzał. Dzięki niej moglibyśmy w ogromnej mierze uniknąć walki i zabijania, a unieszkodliwiać przeciwników w zupełnie inny sposób. Niezdolni do samodzielnego wybudzenia się, byliby zupełnie niegroźni, a my bez przeszkód moglibyśmy uwolnić naszych bliskich z Volterry. Wystarczyło ulotne dotknięcie palców Lily. Kto wie, może to właśnie ono uchroni Edwarda przed stoczeniem tego jednego pojedynku, w którym mógłby zginąć? O tak, należało z całą pewnością wykorzystać umiejętności dziewczynki.

Widocznie Carlisle myślał tak samo, bo więcej już nie zaprotestował przeciwko dołączeniu do nas całej rodziny, która w ostatnim akcie szacunku do Louisa przejęła jego nazwisko – Sourire. Edward na tę wiadomość uśmiechnął się szeroko, co potraktowałam jako dobry znak. Francuskie sourire znaczyło właśnie uśmiech...

Zapakowaliśmy się ostatecznie do trzech samochodów, a kierowcami byli Edward, Carlisle i Gabriel. Do Forks było co prawda już bardzo niedaleko, jednak mieliśmy jeszcze wstąpić w jedno miejsce na obrzeżach parku narodowego Shenandoah i sprawdzić wiodącego pustelniczy tryb życia człowieka. Szczęście nam na razie dopisywało, bo niebo było pochmurne i nie stwarzało przeszkód do poruszania się wśród ludzi. Bez problemów dotarliśmy do Waterford, gdzie tuż przy krawędzi lasu stała samotna chatka ze zmurszałego nieco drewna. Uznaliśmy, że nie ma sensu szukać teraz autorki posta, bo tylko to miejsce pasowało do podanego przez nią opisu. Szybko zresztą upewniliśmy się, że właśnie tam mieszka strażnik parku.

Choć chatka uginała się ku ziemi pod ciężarem czasu i atakujących żywiołów, w przedziwny sposób przypomniała mi o naszym kamiennym domku, do którego było przecież tak niedaleko. Wilgotny zapach lasu, jeziora i omszałych głazów zakręcił mi w głowie i wzbudził taką tęsknotę, że znowu ścisnęło mi się serce. Całą piersią chłonęłam żywiczne aromaty pni, którymi otoczona była chatka, a które dźwigały ogromne, rozłożyste korony iglaków, chroniące dach chatki przed zalaniem falą deszczu. Choć teraz było pochmurno i raczej chłodno, mogłam sobie z łatwością wyobrazić złote promienie słońca, ślizgające się po ciemnozielonych gałęziach i przebijające przez nie migoczącymi plamkami. Dokładnie tak, jak było w Forks, przed naszym kochanym domkiem...

Oddałam się wspomnieniom, podczas gdy Carlisle i Edward coś cicho do siebie mruczeli. Dopiero po chwili zauważyłam, że mają raczej niewyraźne miny i wsłuchałam się w ich rozmowę.

-        ...wampir, bez dwóch zdań – mówił właśnie mój mąż. – Ale z całą pewnością nie ma go w domu. No, chyba że nie słyszę jego myśli, tak jak myśli Belli.

-        Mało prawdopodobne... – mruknął Carlisle, pukając do drzwi jeszcze raz, na wszelki wypadek.

Nie usłyszeliśmy żadnych kroków ani ruchu wewnątrz chatki, ale zmurszałe drewno ustąpiło pod palcami Carlisle’a i wejście nagle stanęło otworem. Popatrzyliśmy po sobie pytająco.

-        Nie powinniśmy wchodzić do cudzego domu – zmarszczyła brwi Esme.

-        I tak się dowie, że tu byliśmy – mruknął Emmett, trącając palcem przerdzewiały zamek, zupełnie już nieprzydatny. – Moglibyśmy sprawdzić, z kim mamy do czynienia.

-        On jest sześćdziesiąt dwie mile na zachód stąd – powiedział nagle Gabriel. – Ciągle się porusza, może poluje, bo jest przy nim jakieś zwierzę... sarna...

-        Może tam pobiegnę? – zaproponował Edward.

-        Nie, nie mamy na to czasu – Carlisle potrząsnął głową i zamyślił się na moment. – Sądzę, że powinniśmy zostawić mu kartkę z przeprosinami za zepsute drzwi. Napiszę, że odwiedzę go jutro i zapłacę za szkody.

Tak też zrobiliśmy. Carlisle szybko sporządził krótką notatkę, a papier wetknął między framugę a drzwi, które Emmett osadził z powrotem na ile się dało. Potem wsiedliśmy do samochodów i pojechaliśmy już w swoją stronę. Gnała nas tęsknota za domem i myśl, że w każdej chwili może się tam zjawić pierwszy, gotowy do pomocy gość.

Im bardziej zbliżaliśmy się do Forks, tym większą czułam chęć, aby opuścić samochód i pognać do domu co sił w nogach. W ten sposób byłabym tam o wiele szybciej i już mogłabym szukać zapachu Renesmee, próbować odnaleźć tropy, które inni przeoczyli i przytulić jej dziecięcy kocyk. Byłam pewna, że jako matka jestem bardziej wyczulona na zapach mojej córeczki i, choć to absurdalne, nawet teraz, po piętnastu latach, znajdę jej ślad. Jednak siedziałam cicho przy boku Edwarda i nieświadomie napierałam prawą stopą w podłogę samochodu, jakbym dociskała pedał gazu. Jeszcze tylko kilkanaście mil, jeszcze dziesięć, jeszcze tylko kilka... O mało nie krzyknęłam z radości, gdy przed sobą zobaczyłam zakręt w leśną drogę, która prowadziła w jedno już tylko miejsce.

Dotarliśmy tam pierwsi. Carlisle i Gabriel zostali odrobinę w tyle, ale dogonili nas szybko, bo gdy wreszcie ujrzałam dom moich wspomnień, skamieniałam i nie potrafiłam się poruszyć. Drgnęłam dopiero na dźwięk trzasku zamykanych przez Emmetta drzwiczek i przeniosłam niewidzący wzrok na pozostałych.

-        Esme... – szepnęłam prosząco, jakbym chciała, żeby odwróciła bieg wydarzeń.

Ale ona nic nie mogła zrobić. Też stała i smutnym wzrokiem obejmowała dom, w którym przeżyła tyle szczęśliwych chwil, a który teraz...

No cóż, teraz ten dom był ruiną. Niegdyś białe, lśniące ściany teraz miały przygnębiający odcień szarości, wzmożonej dodatkowo sinymi smugami, które pozostawiły liczne deszcze i ulewy. W połowie okien nie było szyb, a w pozostałych szyby te dawno już utraciły przejrzystość. Brudne szkło nie słało żadnych refleksów i wyglądało jak puste, ślepe oczodoły niegdyś pięknego domu. Otłuczone, pęknięte drzwi już dawno przestały bronić dostępu do środka, najwyraźniej pozbawione swojej funkcji przez brutalnego włamywacza. Obok nich, w ścianie domu widniało wgłębienie. Wyglądało to tak, jakby ktoś ze złością uderzył tam pięścią i prawdopodobnie tak właśnie było. Nasz ukochany dom musiał zostać przeszukany przez sługi Volturi, a teraz zniszczenia odebrały mu cały urok. Na ten widok zachciało mi się schować głowę w dłoniach i gorzko zapłakać.

-        No cóż, nie jest jeszcze tak źle – powiedział wesoło Carlisle, a ja spojrzałam na niego z niedowierzaniem. – Ciągle mamy dach.

Esme parsknęła śmiechem.

-        Masz rację, kochany – uśmiechnęła się. – Nie ma co stać i biadać, trzeba wziąć się do roboty. Wszystkie te szkody da się naprawić!

Ich dzielny, pogodny ton dodał mi sił. Choć jeszcze nigdy wcześniej świadomość minionego czasu aż tak bardzo mnie nie przytłoczyła, zebrałam się w sobie i postanowiłam stawić czoła wszystkiemu. To głupie i dziecinne, przejmować się stanem jakiegoś budynku, podczas gdy połowa rodziny zaginęła i potrzebuje pomocy, ale ten dom był dla mnie symbolem trwałości, opoką i wspomnieniem szczęścia, które miało trwać wiecznie. Jego zniszczenie przez chwilę przyprawiło mnie o ciarki, jakby całe to szczęście runęło wraz z wybitymi oknami i brudem ścian.

Ale to ludzie budowali dom. To oni sprawiali, że budynek stawał się tym domem. I Esme była tu najlepszym przykładem. Natychmiast zakasała rękawy i przydzieliła nam zadania, poczynając od najważniejszego:

-        Bella! Edward! Wy pobiegnijcie do kamiennego domku i sprawdźcie jego stan, a potem wróćcie tutaj – zarządziła. – Emmett i Carlisle, możecie od razu zabrać się za mycie ścian i wybite okna.

-        Gabriel, mógłbyś pójść z nami? – poprosiłam cicho, mając w tym swój cel.

Chłopak spojrzał na mnie ze zdziwieniem, ale przytaknął i we trójkę ruszyliśmy w stronę rzeki. Zdążyłam jeszcze usłyszeć, jak Claire i Naima oferują swoją pomoc w sprzątaniu, a Lily od razu deklaruje mycie okien.

-        Bardzo lubię przywracać szkłu przejrzystość – wyjaśniła z uśmiechem zakłopotanej Esme.

My zaś zniknęliśmy wkrótce za drzewami i wystarczyło kilkanaście sekund, a już byliśmy przed kamiennym domkiem.

Tym razem byłam przygotowana na zniszczenia, ale tu nie były one tak widowiskowe. Mocne, kamienne ściany wytrzymały napór czasu i wyglądały właściwie tak, jak kiedyś, choć na pewno wymagały czyszczenia. Ścieżka oraz ogródek zarosły trawą i chwastami, jednak nie wyglądało to tak źle. Tu też brakowało w oknach kilku szyb, drzwi nosiły ślady włamania, a w środku panował nieprawdopodobny bałagan, jednak mogłam to przeboleć, bo w tej chwili szok mi już minął. Najważniejsze było co innego.

Błyskawicznie przeszukałam wzrokiem całe wnętrze domku i odnalazłam jasnobłękitny, mięciutki kocyk, którym otulałam na noc Renesmee. Był brudny, poszarpany i nadgryziony przez mole, ale i tak chwyciłam go chciwie i wtuliłam w niego nos. Ledwie zaciągnęłam się po raz pierwszy, wyczułam słabiutką nutkę aromatu, do którego tęskniłam od chwili zobaczenia Carlisle’a i Esme, a może nawet o wiele dłużej... Moja córeczka, moja ukochana Renesmee, moja Nessie...

Przymknęłam oczy, chcąc wchłonąć w siebie ten zapach, przyjąć go do wnętrza i już nigdy nie wypuścić z rąk. Słodka buzia Renesmee stanęła mi przed oczami jak żywa i znowu do oczu napłynęły łzy. Ten kocyk nagle wydał mi się relikwią i gdyby nie konieczność, nigdy nie podzieliłabym się nim z obcym człowiekiem. Tym razem jednak było to nieodzowne.

Podeszłam do Gabriela powoli. Widocznie już się domyślił, o co chcę go prosić, bo od razu wyciągnął do mnie rękę i wyczekująco patrzył mi w oczy. Niechętnie podałam mu kocyk, starając się jednak ciągle dotykać choć rogu tkaniny. Patrzyłam jak zbliża go do nosa i lekko wciąga powietrze, a potem unosi brwi.

-        Gdzie ona jest?! – spytałam niecierpliwie.

-        Bella... – zaczął, a mi od razu stanęło serce. Takie rozpoczęcie zdania nie mogło znaczyć nic dobrego. – Bella, tylko spokojnie, wysłuchaj mnie...

Ale mi już szumiało w uszach, już ciemniało mi przed oczami. Już wiedziałam, że moja nadzieja runęła i nie dowiem się teraz żadnej z rzeczy, na które tak liczyłam...

Edward podszedł do mnie od tyłu i objął mnie ramionami, uspokajająco wtulając nos w czubek mojej głowy. On już wiedział, ja jeszcze nie. Ale musiałam to usłyszeć, musiałam wiedzieć na pewno.

-        Ten zapach jest bardzo stary... – tłumaczył Gabriel. – Mogę się mylić, może to oznaczać zupełnie co innego... Nie wolno nam przestać szukać...

-        Powiedz, co czujesz – powiedziałam głucho. – Muszę to usłyszeć. Powiedz mi to na głos.

Gabriel zawahał się, ale Edward kiwnął mu delikatnie głową, a jednocześnie mocno ścisnął mnie za rękę. Wtedy te straszne, te ohydne i złe słowa wreszcie padły:

-        Takiej osoby nie ma w tej chwili na świecie...

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin