Józef Ignacy Kraszewski - Kopciuszek - cz. 2.pdf

(808 KB) Pobierz
Józef Ignacy Kraszewski
KOPCIUSZEK
Część druga
Spis treści
TOM CZWARTY
TOM PIĄTY
TOM SZÓSTY
TOM CZWARTY
Stało się tak, jak się to najzwyklej dzieje na tym Bożym świecie; w chwili, kiedy się
człowiek najmniej spodziewa, kiedy sobie idzie, przyśpiewując wesoło, i robi plany rozległe
szczęśliwej przyszłości — cegła mu spada na głowę i jeśli go nie obali na ziemię, to przynajmniej
położy w łóżku na długo razem z jego marzeniami.
Kapitan Pluta, człowiek, jakeście go już nieco poznać mogli, najstrawniejszego sumienia,
niezachwianego spokoju duszy, zwłaszcza po dobrym obiedzie lub szczęśliwie spłatanym figlu,
szedł właśnie pod wieczór ulicą Miodową, którą zapewne dlatego lubił, że przy niej i dokoła liczne
znajdują się handle win i przysmaków; cygaro miał w ustach, które ciągnęło mu wybornie, paliło
się doskonale, suche było wyjątkowo i nad wszelkie spodziewanie, żołądek miał niepusty, kieszeń
także, w przyszłości także różowe jakieś świeciły mu marzenia — słowem był w usposobieniu
najłagodniejszym, gdy na chodniku naprzeciw niego ukazała się postać, na którą jedno spojrzenie
bladością śmiertelną twarz jego okryło.
Kapitan drgnął, cofnął się, cygaro nawet z ust wyjął i bacznie spojrzawszy na idącego
naprzeciw mężczyznę ledwie nie zawrócił nazad.
Ale w tejże chwili idący z przeciwnej strony jegomość spostrzegł go i przystanął także.
Kapitan nie chciał pokazać, że mógł stchórzyć, choć w istocie uczucie nieopisanej bojaźni
rozlało się na jego obliczu zwykle tak pogodnym, jak twarz gumelastycznej figurki, nie przywykłej
do poruszania się, chyba za gwałtownym pociągnięciem za uszy.
Postać, która go nabawiła tym uczuciem, zasługiwała na uwagę ze wszech względów, nie
należała bowiem wcale do tych pospolitych, jakie się co krok spotykają na trotuaraeh i które się
pomija nie zwracając oczów.
Był to mężczyzna atletycznej budowy, wysoki, chudy, kościsty, z powodu wzrostu może
nieco przygarbiony, tak że mu głowa wchodziła w ramiona, z posiwiałym włosem, z wąsem
ogromnym, z twarzą żółtą i dziwnie w grube fałdy pomarszczoną, z wielkimi, siwymi, wypukłymi
oczyma. Ubrany bardzo niepozornie, miał na sobie surdut szaraczkowy szczelnie zapięty, z
wyglądającą z dziurki wstążeczką orderową dobrze przybrukaną, strój zresztą zużyty mocno i wcale
niemodny, a w ręku laskę grubą i niewytworną, ale mogącą w jego żylastej dłoni być wcale
skuteczną podporą i obroną.
Szedł sobie powoli, jak idą ludzie, którzy nie mają celu ani się spieszą gdziekolwiek,
krokiem opieszałym podstarzałego człowieka, którego nic nie wabi, który się niczego nie
spodziewa i nie ma do czego pędzić, bo wszystko minął i zostawił za sobą.
Twarz jego przed chwilą jeszcze malowała tę apatią lat blisko poprzedzających starość, tak
smutną i zdrętwiałą, że nad nią przykrzejszego uczucia ludzkie rysy przybrać nie mogą, ale
spostrzegłszy kapitana on także uległ metamorfozie.
Podniósł głowę, poprawił czapkę, usta zaciął, aż mu część wąsów w reszcie zębów została,
namarszczył czoło, oczy silnie wlepił w przeciwnika i białka mu w chwili krwią zabiegły. Drganie
mimowolne poruszyło nim całym.
Ręka, która trzymała kij, uderzyła nim o bruk raz i drugi. Oba zatrzymali się jak dwa, nie
porównywając, stare koguty, które traf na śmietnisku przed sobą postawił. Ale z dwóch — czego by
doprawdy domyśleć się było trudno — kapitan Pluta daleko okazał się bardziej zmieszany i
niepewny. Prawda, że w ręku miał tylko laseczkę miejską, lekką, zgrabną, ale przy grubym kiju
przeciwnika mało znaczącą.
Po chwili ów wysoki mężczyzna roztworzył wargi zacięte i pokazał resztę zębów jeszcze
dosyć zdrowych w sposób taki, jak sobie je czasem źle wychowane lub całkiem niewychowane
pokazują zwierzęta, chcąc się wzajem tym arsenałem nastraszyć. Pluta tylko brwi podniósł.
Byli już od siebie o kilka tylko kroków.
— To Pluta, jak Matkę Najświętszą kocham! to ten łajdak Pluta! — zawołał nieznajomy
nam jeszcze mężczyzna — to on! ani chybi, ale gdzieś już kogoś odarł ze skóry, bo ma nową na
grzbiecie!
Na to mruczenie kapitan odrzekł z, daleka półgłosem:
— To Zeżga! na uczciwość, to Zeżga! jeszcze go diabli nie wzięli — i dodał głośno:
— Słuchaj! czy jeszcze gniewasz się na mnie? Zbliżyli się o krok.
— Ja! na ciebie! — odparł Zeżga — ja! gniewać się! słyszał to kto? Brzydzę się tobą jak
plugawym zwierzęciem, jak nieczystą istotą, ale się gniewam tylko na tych, co gniewu są godni...
dla ciebie byłoby to za wiele honoru.
— No, to ruszajże dalej i daj mi przejść spokojnie — zawołał Pluta.
— A to co innego! — rzekł Zeżga — gdziekolwiek się spotkamy, darować ci nie mogę,
żebym cię choć kijem nie zwalił.
Usłyszawszy te wyrazy kapitan, który już obrachował rejteradę umiejętnie, zdjął kapelusz
grzecznie i szybko jak błyskawica rzucił się w bramę, której furtka za nim się zatrzasnęła.
Zeżga postał chwilę jak odurzony, popatrzał, plunął i poszedł dalej powoli, ruszając tylko
ramionami.
Domyślamy się, że stosunek tych dwóch ludzi tak nieprzyjaźnie przeciw sobie
występujących musi nieco obudzać ciekawość czytelników naszych. Mielibyśmy zupełne prawo
trzymać ją w zawieszeniu i nie zaspokoić aż po długiej próbie cierpliwości, ale na ten raz chcemy
zasłużyć na względy i znajdziemy się wspaniale.
Pewne dokumenta tyczące się dawnych zajść kapitana Pluty z porucznikiem Zeżgą dostały
się nam w ręce, możemy więc tę przeszłość tajemniczą rozświecić.
Jest to niezawodną prawdą, że gwałtowne nienawiści rodzą się zawsze prawie z wielkich
przyjaźni i jakkolwiek może się to dziwnym wydawać, jest przecie pewnikiem niestety. Dlatego to
braterska nieprzyjaźń najgorsza, bo w każdej niechęci na dnie jest trochę miłości skwaśniałej, która
w niej robi jak drożdże. Domyśli się więc każdy łatwo, że Pluta z Zeżgą byli niegdyś poufale
związani, a serdeczne kochanie zrodziło ten stosunek, w którym na ostatku bez kija obejść się nie
było podobieństwa.
Ale naprzód powiedzieć nam należy, kto był ów pan Zeżga, któregośmy tak niespodzianie
na ulicy spotkań.
Pan Narcyz Pruss Zeżga należał do tej licznej kategorii istot, którym się nic w życiu nie
nadaje mimo zawsze najszczęśliwszych warunków i najpiękniejszych nadziei. Pochodził on z
rodziny, jak widzimy, szlacheckiej i majętnej, a rozpoczął karierę pod najlepszą wróżbą: młody,
przystojny, majętny i świetnie przez liczną familię akoligacony. Zdawało się więc, że przy
poczciwym sercu i dosyć otwartej głowie powinno mu było iść jak z płatka. Nieszczęściem Narcyz
miał jedną wielką wadę: był dobroduszny do dzieciństwa, a przy tym drażliwy niesłychanie,
oddawał się cały od razu, wierzył do zbytku, a nie znalazłszy w człowieku, czego się po nim
spodziewał, zawiedziony wybuchał w sposób najnieprzyzwoitszy. Dla niego na świecie nie było
tylko dwa rodzaje ludzi, poczciwi i łotry, pośrednich nie rozumiał i nie przypuszczał, a łotrów,
choćby na bardzo umiarkowaną skalę, nie tolerował, nawet najmniejszą dozę niepoczciwośei w
nich znalazłszy.
Działo się więc tak zwykle, że zaczynał z każdym od niesłychanego kochania, zaufania
nieograniczonego, wylewał się cały do dna, a zdradzony mścił się potem nielitościwie na tych,
którzy serce jego zawiedli boleśnie.
Niewyrozumiały do zbytku, nie umiejący przypuścić, że są ludzie ot tak sobie, ni źli, ni
dobrzy lub chwilami tylko uczciwi, a czasem po cichu lub przez namiętność nielogiczni, z
wszystkimi w końcu musiał zerwać i skłócić się, z rodziną, przyjaciółmi, światem całym.
Łatwowierność dziecinna, z jaką z razu przyjmował każdego, naraziła go na tyle zajść
przykrych, że w nich majątek, zdrowie, spokój i wiarę w człowieka utracił. Nie przeszkadzało to
wszakże, by jak tonący brzytwy nie chwytał się po kilka razy na dzień pierwszego lepszego,
szukając w nim nie odkrytej dotąd, cnoty i serca.
W miarę jak dalej postępował w lata, nieustannie zawody uczyniły go tylko coraz
drażliwszym i gniewnym, tak że straszno było mieć z nim do czynienia, bo za najmniejszą oznaką
zdrady kij podnosił i spuszczał go, nie oglądając się, gdzie nim sięgnie.
Lat temu wiele pan Narcyz Zeżga przybył do Warszawy, w czasie gdy kapitan Pluta grał tu
jeszcze świetną rolę.
Podobał mu się z dowcipu, łatwości w obejściu i z pozorów szlachetności, którą dobrze
odegrywać umiał. Sceptycyzm kapitana wziął zrazu za farbę i komedię niewinną. Złączyli się więc
z sobą najściślejszą przyjaźnią — kapitan Pluta, gdy mu o to chodziło, umiał już wówczas wybornie
przybrać taki charakter, jakiego potrzebował, grał ma wet rolę poczciwego człowieka z takim
przejęciem się głębokim, że sam się nią czuł niekiedy do łez poruszony. Widok naiwnego Narcyza,
który, wedle wyrażenia kapitana, był kwiatem, jaki rzadko na niwie ojczystej się spotyka, podrażnił
go niewypowiedzianie, zamierzył wspaniałomyślnie uleczyć go raz na zawsze z dziecinnej jego
wiary w cnotę i ludzi.
Dodajmy, że z innych względów Zeżga był pacjentem nie do odrzucenia, gdyż posiadał
jeszcze kilkadziesiąt tysięcy dochodu i kredyt uczciwego człowieka.
Wszystko nęciło Plute, który postanowił naprowadzić go po swojemu na zdrowsze pojęcia o
świecie, ludziach i życiu. A że był zwolennikiem metody praktycznej, wziął się do dawania lekcji
swoim sposobem i począł od pozyskania zupełnego zaufania porucznika Zeżgi.
Wtórował mu więc w jego narzekaniach i zgrozie przeciwko ogólnemu zepsuciu ludzkiemu,
mówił wiele z przejęciem o uczuciu honoru, a zbadawszy dobrze słabości pacjenta, dodawał, że
można mieć ułomności, lubić karty, nie gardzić ładnymi twarzyczkami, lecz i dogadzając
namiętnostkom pozostać jakośkolwiek uczciwym człowiekiem.
Teoria Pluty i profesor, który ją wykładał, niezmiernie podobały się Zeżdze, skończyło się
na tym, że się stali nierozdzielnymi, że porucznik, tęskniąc za nim, przeniósł się na mieszkanie do
kapitana, podzielił z nim worek, kredyt i poprzysiągł mu Pyladowską przyjaźń do śmierci.
Pluta może się śmiał w duchu, ale przyjmował oświadczenia i czułości z powagą, starając
się o to, aby odczarowanie przyszło w porę i wpłynęło skutecznie na upartego w miłości dla ludzi
człowieka. Ku temu skierował wszystkie usiłowania z teorii wiedząc, że silne wrażenie otrzymuje
się tylko kontrastem. Musieli się naprzód serdecznie, ogniście pokochać.
Zeżga bił się dwa razy za honor Pluty, zaręczył zań na kilkadziesiąt tysięcy, tak że niby
kapitan nawet nie domyślał się przyjacielskiej usługi i mocno nią udawał zmartwionego, nareszcie
wszystko, co miał, oddał pod jego rozporządzenia, uznawszy się marnotrawnym i niezdolnym do
prowadzenia interesów.
Długo by może trwało owo przygotowanie do wielkiej nauki życia, którą kapitan
przedsięwziął tak bezinteresownie, jedynie przez miłość ludzkości i chęć oświecenia człowieka
zaślepionego, gdyby w dodatku piękna twarzyczka nie stanęła między nimi.
Było to jeszcze przed jenerałową... alias piękną Julią... Pluta się bawił, ale nie wdawał w
kochania na serio, które, jak zawsze mawiał, zbyt pochłaniają człowieka. Zeżga. poznawszy ubogą
a piękną dzieweczkę, we wszystkim nie znając miary, rozpłomieniał straszliwie dla niej.
Wieśniaczka owa, świeżo po stracie matki przybyła do miasta, zostawała na opiece cioci, kobiety
zasad nie nazbyt surowych i obyłej ze światem.
I gdy Narcyz kochał się w panience na zabój, już nawet przewidując, że się z nią może
ożenić, Pluta intrygował przez ciotkę dla siebie w sposób cale inny. Czynił to, jak powiadał, aby
ocalić przyjaciela. Panienka była poczciwa, ale słaba i niedoświadczona. Ciocia intrygantka
patentowana i zręczna... Pluta zimny i odgrywający komedią doskonale, Zeżga zakłopotany,
zmieszany i niepowalny. Miłość prawdziwa zawsze daleko mniej jest pozorną niż udawana, na
pozór egzaltowaną być umie, gdy chce, i chłodno obrachowuje efekta, gdy tamta milczy, rumieni
się i cofa przestraszona lada drobnostką.
Łatwo przewidzieć, na czym się to skończyć musiało. Zeżga się kochał i wzdychał, kapitan
w końcu robił z ciocią i panną wycieczki na Saską Kępę i do Bielan... a kuzynka była tak grzeczną i
delikatną, że im nic a nic nie przeszkadzała.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin