Rafał Dębski
Dlaczego rycerz nie przeląkł się smoka
Choć człekiem niskiego rodu zrodziła mnie macierz, a ojca swego zgoła nie znałem, nie poskąpił
mi Bóg łask swoich, bym ku światowemu życiu miał możność się wznieść. Nauk w klasztorze
braci cystersów nie szczędzono ani mej duszy, ani grzesznemu ciału, więcem po kolejnym
wybatożeniu porzucił onych świątobliwych mężów, chcąc do jakiego możnego pana w służbę
pójść, życia prawdziwego zaznać.
Takiego właśnie, pełnego wzniosłych myśli i wlokącego się gościńcem naszedł mnie rycerz
Strzygniew Strzegonia, pan pleców szerokich i pięści ogromnej, umysłu zaś na tyle żywego, na ile
ku rozpoznaniu herbów czy to wrogów, czy przyjaciół, koniecznym było.
Ów pan, gdy zoczył mnie, w sakwie podróżnej księgę wielkiej uczoności właśnie przewoził.
Sam jednakowoż nie był w stanie rządnie treści jej poznać, jako że umiejętność czytania obcą mu,
jako i każdemu uczciwemu rycerzowi, była. Toteż na widok mej szaty pątniczej, bo w łachman
prawdziwy zdążył się habit mój przemienić, zakrzyknął radośnie.
- Otoś spadł mi z nieba, klecho zatracony!
Gdym mu wyjawił, żem nie wyświęcony jeszcze, strapił się niepomału, jednakowoż zadał
bystre pytanie czy zdolen jestem znaczki kreślone na pergaminach w słowa poskładać, a po mej
odpowiedzi oblicze znowu mu się rozjaśniło.
- To i lepiej, żeś nie kapłanem - rzekł z promiennym uśmiechem - bo od dziś na służbę do
siebie cię biorę. Zasię święconego człeka nijak by było w przypływie złości przez plecy batogiem
przeciągnąć lubo w pysk, jak Bóg przykazał, strzelić.
Na pierwszym zaś postoju księgę z juków dobywszy czytać mi ją, a wyjaśniać nakazał. Jako
już rzekłem, wielkiej mądrości był to wolumin. Traktat o naturze smoków przez niejakiego
Marcusa Sanctusa Huberathusa napisany. Ów mędrzec w słowach pełnych uczoności między
bajki a gminne opowieści gadki o potędze owych potworów kazał włożyć. Nie jest bowiem smok
latający tworem ogromnym jako chcą ciemne umysły, jako taki bowiem w powietrze unieść by
się nie mógł. Zaś jeśli wielki by był istotnie, nieruchawością za rozmiar swój zapłacić musi, a o
nijakim lataniu wówczas mowy być nie może. Ledwiem to swemu panu wyłuszczyć nadążył,
zakrzyknął on wielkim głosem:
- Takoż i miód na me serce lejesz! Gdy poczwara wagi zbrojnego męża przekroczyć nie może,
a jeszcze lepiej jeśli nieruchawa jest, pośledniejszy nawet ode mnie rycerz zdolny jest ją położyć
trupem!
Po czym, w łeb mnie z radości mimochodem palnąwszy, dalej czytać nakazał. Rzekłszy
prawdę, ciężką miał rękę Strzygniew Strzegonia. Gdym do przytomności powrócił, lodowatą
wodą w twarz sowicie oblany, dalej uczoną księgę studiować począłem.
Marcus Sanctus Huberathus wywodził także o ogniu, przerażającym orężu potwora. I tu, jako
wyszło, obawiać się go trzeba nie tak bardzo, jak o tym legendy stanowią. Wystarczy przestrzegać
wskazówek mędrca, a to zbroję grzeczną u płatnerza stalować od gorącaości chroniącą, a to
podchodzić smoka nie pod wiatr, ale z wiatrem, bo jego podmuch nędzny i tak ogień jeszcze
pomniejsza, zgoła na powrót w paszczę płomienie bestii wpychając. Ogień ów zresztą
krótkotrwały ma być i jeno na kilka jego porcji odpowiednich substancyj posiada w sobie
smoczysko. Co do zbroi, mędrzec opisał ją dokładnie, szkicując na dodatek odpowiednie ryciny.
Po tych słowach znów zakrzyknął radośnie rycerz Strzegonia, jednak tym razem zręcznie się
nadążyłem przed ciosem uchylić, co go rozgniewało niepomału, tak że mi niespodziewanie z
drugiej ręki cios plaskaczem zwany zadał, po którym przez tydzień cały gęba puchła mi tak, żem
mu księgi czytać przez ten czas nie mógł.
Nie tracił jednak czasu cny Strzygniew. Ledwie dotarliśmy do miasta Krakowa, ruszył ku
warstatom płatnerskim najlepszego rzemieślnika wyszukać. A trza tu dopowiedzieć, iż piękny ów
gród smok straszliwy prześladować jął od pewnego czasu. Długa miała być bestia na trzysta łokci,
fruwająca i straszliwym ogniem dalej niż na trzy własne długości ziejąca. Obśmiał się Strzygniew
Strzegonia z ludzkiej łatwowierności, a i ja krzywo się uśmiechnąłem, na ile mi boląca gęba
pozwalała. Dopiekło pono smoczysko okolicznym mieszkańcom, zaś palatyn książęcy za
pokonanie poczwary nagrodę sowitą ofiarował - córę swą wraz z bogatym wianem. Oczy
zaświeciły rycerzowi memu na taką gratkę.
- Panna piękna, jak słychać - rzekł - i prócz rozkoszy cielesnej klejnotów a ziem małżonkowi
przysporzy.
Gdym zaś chciał mu przytaknąć, za ramię mnie ścisnął.
- Ty zasię nic teraz nie gadaj, Jakubie, byś jak najprędzej ozdrowiał i księgę do końca mi
objaśnił. Zęby naderszone szanuj, bo jeśli, nie daj Bóg, wylecą, szeplenić jeszcze zaczniesz, a
chcę wszystko jak należy z uczonego traktatu wyrozumieć, nie zaś głupawy bełkot usłyszeć.
Żelazny miał uścisk mój pan. Obojczyk zachrupał jeno żałośnie jęk z mych ust dobywając.
Poszedłem zatem milczący i przygarbiony za czcigodnym Strzygniewem do najprzedniejszego w
mieście płatnerza. Tam pan mój wedle iluminacji w księdze huberathowej zbroję zamówił,
szczerym złotem obiecując zapłacić, gdy jeno córkę dostojnika za żonę dostanie. Krzywił się
rzemieślnik i gwarancyj a zastawów żądał, więc mu rycerz w poczet długu moją osobę powierzył,
co poniekąd ukontentowało mistrza, choć rzucił kwaśne słowo, a to o mych plecach wątłych, a to
o nogach pałąkowatych. Poszliśmy potem na zamek, gdzie palatyn niezwłocznie nas przyjął, swą
córę mając u boku. Piękna była, jak o niej powiadano. I opowiedziano nam o latającej bestii. I
podpisał dostojnik cyrografy stosowne. I postawił trzy krzyżyki na każdym Strzygniew
Strzegonia. Zaś w przedsionku, z radosnej swawoli, rycerz mój szewca pewnego poturbował i ze
schodów zrzucił, bo z wypchanym cuchnącą substancją baranem ośmielił się przyleźć i przed
pańskie oczy pchać się w swej prostackiej czelności.
Miesiąc prawie zbroję płatnerz gotował, całą inną robotę zupełnie na ten czas porzuciwszy, ja
zaś do czytania i tłumaczenia księgi powrócić mogłem. Wówczas przeczytałem, iż smoki
umiejętność straszliwą posiadły, a to czytanie w myślach człeka i możność myśli owych
kształtowania. Tu jednakowoż mój pan wzruszył jeno ramionami.
- A niechże u mnie co wyczytać popróbuje, gdy taki gardzina - rzekł. - Szczycę się ja bowiem
tym, iże wpierw zwykłem czynić, potem zasię dopiero w umyśle cokolwiek rozważać. Jeno
dlatego z bitew żywy i cały zawsze wychodzę, za nic mając sobie owych, co każdy krok
rozważają. Powiadam ci, Jakubie, słaby to oręż na prawego woja owo czytanie w rozumie.
Chłopkom-roztropkom jeno lubo zgoła takim ciastochom jako ty bać się tego, nie mnie.
Słowami tymi wlał otuchę w me serce.
- Panie - odważyłem się jeszcze rzec. - Ów Marcus Sanctus Huberathus w uczoności swojej
doradza jednak, by mimo wszystko smoka strzałą z kuszy lubo łuku porazić miast się na awanturę
konną z nim porywać.
Podniósł groźnie dłoń potężną Strzygniew, jednakowoż pomny, iż jeszcze przydać się mogę,
zaledwie trącił mnie lekko w plecy. Gdym powstał jako tako na nogi, rzekł:
- Nie wiesz to, że kusza wyklętą i nierycerską bronią jest? Zaś z łuku szyć umiem doskonale,
jednakowoż nie przystoi rycerzowi narzędziem tym się parać, jeśli konno a kopijno stanąć może.
Nie wiesz ty, co honor, tak i się nie wtrącaj. Ninie zaś do mistrza po pancerz pójdźmy.
Piękna była zbroja uczyniona zdolnymi rękami płatnerza. Jak zwierciadło świecąca, bez jednej
szczeliny, przez którą płomień przedrzeć by się mógł, zaś przyłbica taka, jakiej nigdy nie
widziałem, wielka jak sagan, z wąskim pasem na oczy i otworami do oddychania przesłoniętymi
skośnymi paskami metalu. Można było owe paski za pomocą dźwigienki płasko ułożyć tak, by
całkiem od ognia się odciąć, a owa niespotykana wielkość szłomu należytą ku przetrwaniu ilość
powietrza ubezpieczała. I tarczę wykuł mistrz jak lustro, wielką na cztery łokcie, za którą cały
mógł się rycerz schronić. Pod blachy zaś zamówił płatnerz u sukienników a kuśnierzy kosztowny
kaftan i nogawice. Na miękkie sukno, podbite filcowym płatem naszyto skóry salamander, o
których powiadają, iż w ogniu bezkarnie mogą się kąpać. Takoż rumak grzeczną oprawę
otrzymał, a to kropierz sukienny, grubości zacnej, któren przed walką wodą porządnie zmoczony
miał zostać, a to stalową osłonę na łeb, tak że swego pana w owym miejscu do złudzenia
przypominał. Przybrał się też zaraz szlachetny Strzygniew Strzegonia, przybrał także swego
wiernego wierzchowca, po czym ruszyliśmy na błonia konia ku walce układać.
Nadchodził zasię czas, gdy smoczysko daniny zażądać miało. Owiec dwóch setek, krów cztery
mendle i jednej dziewicy ku sprośnej uciesze.
- Pewnikiem - mruknął na wieść o tym pan Strzegonia - z góralami ową zwierzyną potwór
handluje. Bo jeśli iście lata, nieduży jest, a gdzie by coś, co niewiele więcej ode mnie waży tyle
przez miesiąc zeżarło... Dziewicę zaś, i owszem, rozumiem, dla siebie trzymać może pokąd mu
się nie znudzi. Jutro do dnia, nim mu dań złożą, ruszamy.
Grubo przed świtem ściągnął mnie rycerz z łoża. Poszturchiwał i łajał, kontent wielce dzisiejszej
przygody. Przez dziesięć z górą pacierzy wraz z czterema pachołkami przybieraliśmy mężnego
woja w pancerz. Gdym ostatni pasek dopinał, pan Strzygniew krzyczeć rozpaczliwie począł. Oto,
jako się okazało, w pośpiechu nałożylim zbroję na koszulę jeno, a przeszywanica obok, na ławie
leżała. Jąłem zatem rozpinać i rozsupływać rzemienie, a ze dwie setki ich było najmarniej.
Okrutnie zagniewany był rycerz gdyśmy go wreszcie ze zbroi wypuścili. W pysk zaraz prasnął
najbliższego, co mu się pod rękę nawinął, a potem i drugiego, tak że zamiast w pięciu ubieralim
go dalej we trzech. Strach było patrzeć jak zdrożony a upocony stał mój pan, klnąc i wyzywając
nas najgorszymi słowy.
Jeszcze w oparze nocnej, zimnej mgły na swego marnego podjezdka siadłem. Jechaliśmy
przez ciemne ulice, a rycerz Strzygniew dzwonił przy każdym stąpnięciu wierzchowca niczym
wielka sygnatura. Leciały z okien na nas przekleństwa, a takoż odpadki różne, bo cni mieszczanie
ze snu zerwali się myśląc, iże straszny pożar wybuchł, a widząc jeno nas dwóch, w gniew wielki
wpadli. Mnie jednak się zdało, że oto nie rozczochrane, zaczepcowane i czerwone ze złości
mieszczki, ale piękne bladolice damy żegnają nas i błogosławią przed walką, zaś to, co na głowy i
pod nogi nam spada to nie odpadki wieczorne i brudy nocne, ale wonne kwiaty i kolorowe szarfy.
Smok w jaskini pod skarpą zamieszkał, niewielki kawałek opodal grodu. Jeszcze zatem nim
słońce dobrze wzbiło się na nieboskłon, byliśmy na miejscu. Rycerz pod pachą ściskał ciężką,
okutą całą żelazem kopię, ja zasię ku pokrzepieniu księgę Marcusa Sanctusa Huberathusa.
- Patrzaj, Jakubie - odezwał się rycerz, a głos jego dudnił wewnątrz wielkiego hełmu - jaką to
sobie ogromną pieczarę bestia za siedzibę obrała. Ku postrachowi maluczkich pewnie to uczyniła,
by uwierzyli, że iście potężna jest.
- A jeśli w istocie rzeczy tak jest wielki smok? - spytałem drżącym głosem.
- A to odczytaj tam z księgi, co trzeba na taką okoliczność.
I odczytałem, a w miarę zagłębiania się w uczoności traktatu, wracała we mnie wiara i
nadzieja. Oto bowiem, jeśli najdzie się smok nadmiernie wielki, słaby w ruchach musi być i
głupawy, a latać zgoła nie może wcale. Tak i bodaj łatwiejszym jeszcze może paść łupem
mocarnego rycerza niźli mały i zwrotny potwór.
- Sam zatem widzisz, jako jest - rzekł Strzygniew Strzegonia. - Zaś żaden smok dłuższy, jeśli
dobrze mi całą rzecz objaśniłeś, nad sto lub sto pięćdziesiąt łokci być nie może. Gdyby był
większy, zgoła by żyć nie potrafił. Czy tak?
- Tak owo słowa mędrca pojmować niechybnie należy.
- Zatem poczynajmy, a godnie. Zatrąb no w róg, mój wierny giermku...
Przyłożyłem do warg koniec instrumentu i zadąłem jak mogłem najgłośniej.
Zaczem począł mój dzielny rycerz wrażą poczwarę na bój wyzywać. Krzyczał i dzwonił
wielką tarczą, a ja trąbiłem z całych sił, aż nareszcie w jaskini począł się czynić ruch. Bestia,
zbudzona i, wnosząc z niskiego, groźnego pomruku, ogromnie rozdrażniona, zaczęła wypełzać.
Wpierw ukazał się pysk do jaszczurczego podobny, a potem...
Wstrzymałem oddech patrząc na owo zjawisko. Powiadano, iż trzysta łokci miał mierzyć
potwór. Łeż to była, wierzajcie mi! Smok najmarniej na trzysta, jeno nie łokci, a całych kroków
był długi! Nim cały z jaskini wylazł, przed południem nieledwie było. A mój rycerz czekał
cierpliwie, modlitwą się pokrzepiając.
- Dobrze jest - rzucił ku mnie. - Im większa gadzina, tym mniej się będzie mogła opędzić
przed mym kunsztem rycerskim. I latać nie umie na pewno, spójrz bo jak małe ma skrzydła przy
swej postaci.
Smok zasię rozejrzał się po polu patrząc, kto mu w spokojności pobruździł. Wlepił też w nas
wielkie, żółte ślepia i uczułem z nagła, jak w mojej głowie wpierw pustka, a potem dziwne myśli i
pytania latać zaczynają. Czy przodkiem mym był niejaki Garbus Samosiej, syn bednarza i
żonglera, który owego bednarza uwiódł był pewnej letniej księżycowej nocy? Zali rzeczywiście w
niebiesiech anieli w chóry ustawieni? Ilu diabłów może usiąść jednocześnie na stolcu biskupa? I
owo najdziwniejsze, czego nie mogłem za nic wyrozumieć, a mianowicie "czy ce równa się
emcekwadrat". Smocze to były sztuczki, żeby wrogów swych pognębić i bez nijakiej walki
pokonać. Słabość też wielka moje członki od tych myśli ogarniać poczęła, że ni kroku, ni
najmniejszego gestu uczynić nie byłem zdolen.
Lecz rycerz mój na całe szczęście zdawał się zdrów i rześki. Prawdę widać rzekł o swej na
zbędne myślenie odporności, bo oto krzyknąwszy gromko, ku potworowi popędził. Zdumiał się
smok niepomału, szyję wysoko wzniósł patrząc na tego, co z wielkim wrzaskiem i zabójczą kopią
nań leciał. Iście nieruchawy był i do lotu niezdolny, jak to słusznie opisywał uczony Huberathus,
bo zamarł tak śledząc jeno jak bezlitosny grot przybliża się ku niemu prosto w serce chcąc
ugodzić. Jeno zadem przyparł się do skały, przypłaszczył, jakby chciał w nią cały wnijść, by
starcia uniknąć.
Zaś rycerz Strzygniew coraz głośniej wołał i coraz to bliżej poczwary się znajdował. W cwale
rumak szorował prawie brzuchem po ziemi. Jest o pięćdziesiąt, o czterdzieści kroków... jeszcze
dwadzieścia, dziesięć... Jest tuż...
Miał już rycerz kutym, ostrym jak igła grotem pierś smoczą przeszyć. Już prawicę szykował,
by miecz z pochew wyszarpnąć i przez pysk obrzydły z rozmachem ciąć. Już nic potwora nie
wyratuje z obieży! Lecz wtedy stało się coś, czego nikt spodziewać się nie mógł. Nagle ogromna
bestia machnęła swymi marnymi skrzydłami. Mniemałem, iż ze strachu wielkiego jeno to czyni,
lecz serce we mnie zamarło, gdy z nagła wzbiła się w górę. Nie mniej ode mnie musiał być
zdumiony Strzygniew Strzegonia, bowiem rumaka nawet nie usiłując wodzami ściągnąć, w
niepowstrzymanym pędzie w skałę, o którą dotąd wspierał się smok, z całej siły wyrżnął.
Zaś wielka poczwara żwawo i zwinnie zatoczyła w powietrzu koło, kłam rozważaniom mistrza
Huberathusa o niezdarności i niemożności rządnego lotu zadając. Tak się ustawiła przy tym, że
leżący śmiałek tuż przed jej pyskiem się znalazł. Tyle miał przytomności skołatany upadkiem
rycerz, by się jeszcze pod wielką tarczą schować, nogi podkurczywszy i głowę niczym ślimak w
skorupę wciągnąwszy. Bowiem w owym momencie z rozdziawionego pyska smoka ogień
wytrysnął. Ogarnął płomieniem mego pana oraz jego wierzchowca i trwał, trwał a trwał... Dobrze
ponad pół pacierza minęło, nim smok przypiekać nieszczęsnego przestał. Zaraz też, niewiele
czekając, następny równie wielki płomień z siebie dobył. A trza jeszcze rzec, iż pod bardzo silny
wiatr smok ział, znów pokazując, jak ulotne i niemiarodajne są mądrości zawarte w uczonej
księdze.
Potem zgrabnie na ziemi siadłszy, potwór jednym kęsem dobrze już przypieczonego konia
pożarł i ku rycerzowi się zwrócił. Ten żywy jeszcze był, bo ręką ruszył dowód dając, iż
prawdziwie przedni pancerz płatnerz przygotował. Czując, że moja dusza ku ziemi z przerażenia
spływa, patrzyłem jak nieszczęśnika smoczysko w szczęki porwało. Jednakowoż, z jakiejś
nieznanej mi przyczyny, zaraz rycerza wypuściło, po czym dokładnie leżącego obwąchało i łeb
prędko cofnęło.
Nie wiem, jak by się przygoda nasza skończyła, gdyby nie cni pasterze, co w owej chwili stado
owiec a krów na żer potworowi przygnali. Natychmiast smok o mym nieszczęsnym panu
zapomniał ku owym smakowitościom spojrzenie i kroki kierując. Zatem zaraz poskoczyłem tam,
gdzie wypalona ziemia jeszcze stopy parzyła, pana swego chwyciłem i przy pomocy dobrych
ludzi przez siodło przerzucić zdołałem. Gdyśmy zaś zmierzali ku miastu, minąłem szewca owego,
co go onegdaj mój rycerz w zamkowym korytarzu spostponował. Zmierzał ku błoniom dzierżąc
pod pachą jeszcze bodaj gorzej niż uprzednio cuchnącego barana. Obrzucił nas jeno drwiącym
spojrzeniem wciąż jeszcze zapuchniętych i podfioletowionych oczu, po czym w swoją stronę z
jasnym i pełnym wiary uśmiechem ruszył.
Trzy dni kowal rozkuwał zapieczoną od ognia i pogiętą zbroję rycerza Strzegoni. Trzy dni
huczały w kuźni młoty i tyleż czasu krzyczał w udręce mój nieszczęsny pan, rozciągnięty na
dębowej ławie jak na kowadle.
Gdy zaś go wreszcie ze skorup potrzaskanych wydobyto, nie mieszkając o konia zawołał i
galopem za bramy miasta ruszył.
- Wszystkie koszta mi zwróci, niegodziwiec - wrzeszczał jak wicher pędząc. - Niech go jeno
dopadnę! Za wszystko zapłaci!
Ja zasię jako niewolny wyrobnik u mistrza płatnerskiego ostać aż do odpracowania pańskiego
długu musiałem.
Myliłby się zaś ten, kto by sądził, iż gniew rycerza Strzygniewa przeciw smokowi był
skierowany. Nic błędniejszego. Wziął bowiem przed się szlachetny Strzegonia owego mędrca,
Marcusa Sanctusa Huberathusa, odnaleźć, by na nim pomstę za wstyd swój i ruinę wywrzeć.
Ja zaś z utęsknieniem czekam aż zdołam dług pana mego uczciwie odrobić i wtedy za nim
pojechać zamierzam. Bowiem sam pragnę wielce uczonego autora traktatu odnaleźć i od siebie
razów kilka mu dołożyć. Pocieszenie jedno w udręce, iż przynajmniej smok okrutny podejść się
sprytowi człeka z gminu nie pozwolił. Nie jeno wypchanego trutką barana, ale i durnego szewca
zeżarł, nawet się raz nie zakrztusiwszy.
I tak sobie mniemam, iż słuszną karą dla Marcusa Sanctusa Huberathusa byłoby do grodu go
przywlec i bestii do oczu dostawić, by ujrzał co warte jego uczoności nim następną księgę ku
zbudowaniu potomnych napisać zechce.
2004 r.
Biluklb