Bohdan Petecki
A, B, C… DWADZIEŚCIA CZTERY
Sen.
Pierwsza sekunda.
Co będzie dalej?
Druga sekunda.
Co było dalej?
Trzecia sekunda…
A. Adam śpi.
B. Było. Będzie. Kolejność tych słów?
C. Czas. Amplituda. Wartość średnia: życie. Największe wychylenie: pamięć sekund.
Jaki młodzieńczy sen: kanion, jego dno niewidoczne dla oślepłego od słońca
sterownika.
Receptory nad obiema krawędziami, efektory informacyjne rozproszone pod kopułami
czterech powiek jak gwiazdy.
D. Dłonie podobne do komet.
E. Efektory zasileniowe: dojrzałe w ciszy jabłko z drzewa wiadomości
przepołowione
ciosem dłoni. Chłopiec. Kropelki lśnią na rozdarciu delikatnej błony, skalnym
ostrzu
płaskowyżu. Z kanionu zapach jabłka, za wejściem zmylił drogę, podany nerwem
błędnym do
ośrodka w okolicy przedwzgórzowej. Głód.
F. Funkcje receptorów i efektorów odebrane pamięci. Pamięć? Takie małe rajskie
jabłuszko z drzewa nieświadomości, dojrzałe w słońcu, czerni, huku, marzeniu,
gwałcie?
Zabaweczka. Tyle czasu, co w ziarnku popiołu. Tyle ciszy, co w muszlach dłoni
złożonych do
oklasków.
G. Godność? Ha, ha, ha!… (spokojnie… spokojnie… nie zbudzić się…)
H. Halochromia — nocy. Stopy sterownika już jedna przy drugiej. Nie ma kanionu,
szczeliny, blizny. Zamiast słonecznej ślepoty — scukrzony mrok. Podatna biała
skóra,
tchnienie pamięci przez pory, przez zwiotczałe mięśnie, przez ścięgna, przez
kości.
Akceleracja cząstek czasu (znowu), pamięć (znowu) cięższa, cięższa, cięższa…
przybywa
neutronów, tylko neutronów, ciężka pamięć, ostrożnie z naczyniem, eksplozja
przed
świtem: żółtość w brąz, brąz w szarość, szarość w fiolet, fiolet w róż, róż w
czerwień,
czerwień w krew. Halochromia: nieobecność barw, obecnych za sprawą nienasycenia
(Matyldo, Karolino, Anno, spytajcie chemików). Najprościej: zmiana układu wiązań.
Nienasycenie: tęcza od trzcin na skraju jeziora do sosen nad bindugą, cierpkość
jabłek
(znowu), zapach jabłek (skreślić słowo „głód”), powietrze, woda, ogień, piersi
kobiet jak
połówki owoców, jak na opuszkach palców, jak kapelusze kani, jak po odlocie.
I. Identyfikacja: życie, plus życie, plus życie… Identyfikowanie: jedno życie…
jedno
życie… jedno życie…
J. Język. Efektory emisyjne nadawców w kanionie (znowu?). Na dnie pod ścianą
słońca, za
obiema krawędziami pamięci (znowu!). Translacja w zupełnej ciszy.
K. Kanał łączności. Dyskretny. Koń by się uśmiał…
L. Labirynt. Układanka. A jednak z dystansu. Bełkot Adama uwikłanego w
interpretację
geometryczną snu.
M. Matryca. Macierz. Matylda o macierzance. Matyldo, teraz nie mogę lecieć z
tobą na
Ziemię.
N. Neurony, Panteon.
O. Osoba w grze. Adam? Matylda? Identyfikacja równa zeru. Ukłucie żalu pochodzi
z
innego snu.
P. Prawdopodobieństwa…
R. …rachunek. Szczęście.
S. Słowa, słowa, słowa… Oczywiście, udawać. Co śnisz, Adamie? Słowami? A jak
inaczej? Grajmy więc. A… B… C… Adam ma kota…
T. Tautologia (szybko, szybko!)…
U. Układ. Taniec zaimków osobowych.
V. Van der Waals. Siły. Uśmiech do brodatego portretu. Werbalna błazenada. Wiesz
o
tym? W takim razie to koniec snu. Zanik sił oddziaływania między cząsteczkami
czasu.
Y. Yellowstone. Matyldo, zrozum. Matyldo, nie m o g ę… Bajdurzysz, stary.
Opadasz
przy muzyce jak latawiec. Tylko spojrzenia dzieci trzymają cię jeszcze w górze.
Matyldo, nie
usłyszysz już ani słowa…
W. Wreszcie zaczynasz mówić rozsądnie. Ale sen był wart tej nocy… tak jak noc
nie była
warta takiego snu…
Z. Zubrin. Adam (Także Adam, tylko młodszy. Do licha, piekielnie młody!). Adam
Zubrin
nuci swój wiersz:
W naszej pracowni profesorze,
Pierwszy skowronek kończy noc,
Godzinę górskiej astronomii,
Długą jak leśnej gwiazdy lot,
Krótką jak jałowcowy płomień,
Błysk ciszy, czerni krzyk w pożodze,
Archetyp czasu był i pękł,
I wrócił w adamowym wzorze:
Jutro spełnienie, wczoraj śmierć,
Dzisiaj?… Wybieraj, profesorze!…
— Adam! Adam! — głos Matyldy uderzył jak cienka, sprężysta strzała.
Profesor Adam Layton otworzył oczy. Ujrzał sufit sypialni, nasączony matowym,
nocnym
światłem i stwierdził, że nadal uśmiecha się do swego snu.
— Adam!
Zacisnął powieki i potarł je mocno palcami. Dłonie, ześlizgując się po
policzkach, zabrały
ze sobą uśmiech.
— Co się stało? Dlaczego nie śpisz? — spytał.
— Jak mam spać, skoro cały czas mruczysz, mówisz, a nawet śpiewasz… — w głosie
kobiety zabrzmiała tak dobrze znana Laytonowi nuta gorzkiej satysfakcji.
— Naprawdę?… — udał zdziwienie. Ponownie otworzył oczy i pokonując bierny opór
rozluźnionych mięśni, uniósł się na łokciach. Matylda naga podobnie jak on,
leżała
nieruchomo na wznak. W półmroku profil jej ciała, spoczywającego na niskim
aurostorze,
przypominał wieko staroegipskiego sarkofagu. Zabawne — pomyślał ze smutkiem Adam.
Oto jest sen mojego życia. Magiczna pieczęć na książce zawierającej wyjaśnienie
zagadki,
która z biegiem lat przestała najpierw jątrzyć, potem kusić nadzieją, wreszcie
intrygować, aż
stała się zwapniała blizną, ograniczającą swobodę ruchów, ale nie myśli. —
Śpiewałem?…
Cóż, widać dziecinnieję… — uciekł się do autoironii.
— Nuciłeś ten wiersz, który Zubrin napisał na twój jubileusz. Kpił sobie z
ciebie, a ty się
śmiałeś…
— Odpowiedział piosenką na moją opinię o jego teorii. Czy uważasz, że powinienem
był
się obrazić? Jest moim uczniem…
— …jako cybernetyk. Ale nie jako biomatematyk, egzobiolog, konstruktor i licho
wie co
jeszcze… oraz nie jako mąż… na szczęście. W dodatku jest także „poetą” —
ostatnie słowo
wymówiła z przesadną emfazą.
— Podoba mi się, że pisze wiersze i traktuje to jak zabawę. Melodyjki do nich
każe
układać komputerowi… Wiesz — Adam zmienił temat i ton — śnił mi się alfabet. A
raczej
jakieś bzdurne, kolorowe obrazki, jakby wariacje na temat cybernetycznego
abecadła…
— Śniła mi się Ziemia — powiedziała Matylda. — Był ranek. Wybiegłam z namiotu
nad
jeziorem, wskoczyłam do żaglówki…
— Stałem równocześnie na obu brzegach głębokiego kanionu, nie widziałem dna, ale
mogłem patrzeć prosto w słońce…
— Dopłynęłam do maleńkiej wyspy, pośrodku której rosło jedno jedyne drzewo.
Wierzba
płacząca, a może stary modrzew…
— Czułem zapach jabłek i bawiłem się klockami czasu jak jakiś bóg…
— Byłam boso. Wiał lekki wiatr. W trzcinach szeleściły ptaki…
— Wreszcie zacząłem się budzić. Wtedy właśnie przyśnił mi się Zubrin. Pewnie
dlatego
nuciłem jego piosenkę. Przepraszam…
Matylda poruszyła nieznacznie głową.
— Gdybyś żył jak inni ludzie — powiedziała rzeczowym tonem — nie musiałbyś bawić
się po nocach klockami…
— A jak ja żyję?
— Tak samo jak ja… przez ciebie. Więc śnił ci się Zubrin? Dziwne.
— Dziwne? — podchwycił skwapliwie Adam. — Dlaczego?
— Bo on nie jest człowiekiem snu. Nie egzystuje wyłącznie wewnątrz siebie jak
drzewo.
Co najmniej dwa razy do roku zabiera Dianę na Ziemię. Biwakują w rezerwatach,
wędrują,
pływają po oceanach, nurkują. Zresztą, wystarczy zobaczyć, jak mieszka tutaj. Ta
przeźroczysta ściana z widokiem na góry. Góry, w których zna każdą ścieżynkę…
— Ja też chodziłem po górach, zanim tacy jak Zubrin nie zdeptali w nich każdej
ścieżynki
i nie napisali o nich tych wszystkich piosenek, które tak ci się nie podobają —
rzekł łagodnie
Layton. — Poza tym nie jestem już młody…
— Wiek nie ma z tym nic wspólnego. Nigdy nie umiałeś, a raczej nie chciałeś żyć
tak jak
Zubrin i nigdy nie myślałeś o mnie jak on o Dianie.
— A jak on o niej myśli?
Dłuższą chwilę w sypialni panowała martwa cisza. Wreszcie spod przeciwległej
ściany
dobiegło delikatne tchnienie, nieuchwytny ruch powietrza, jakby przysiadł tam
cichy, nocny
ptak i złożył skrzydła.
— Nie zaczynajmy od początku — westchnęła Matylda. — Po prostu Diana nie jest
sama.
A ja tak…
— Przykro mi. Co do mnie, jestem tylko samotny… — Adam pożałował tych słów,
zanim
jeszcze zdążył je wypowiedzieć. Ale było za późno. Głos kobiety zabrzmiał żywiej.
— Tak postanowiłeś. Za siebie i za mnie. Może zresztą niczego nie postanawiałeś,
tylko
pozwoliłeś zepchnąć się na ślepy tor, żeby tam wygodnie przeczekać lata, kiedy
normalny
człowiek nie tylko rozmyśla o zmianach, lecz także je aranżuje. Potem poczujesz
się
rozgrzeszony i wreszcie osiągniesz swój wymarzony, doskonały spokój. Rodzina
jest dla
ciebie balastem i nie chcesz sobie zadać bodaj tej odrobiny trudu, żeby to ukryć.
Nasze córki
boją się z tobą rozmawiać, bo nigdy nie wiedzą, co myśleć o twoich
odpowiedziach… jeśli
naturalnie w ogóle raczysz się odezwać. Kiedy Karolina nie może sobie poradzić z
jakimś
testem cybernetycznym, to biegnie z nim do twojego ukochanego Zubrina, a Anna
spytała
mnie kilka dni temu, z kim byliśmy w wesołym miasteczku przy wyjeździe do
Yellowstone,
gdy miała cztery latka. Odpowiedziałam, że z tatusiem, ale nie uwierzyła.
Zapamiętała
wysokiego blondyna z roześmianą twarzą, który jej się szalenie podobał. Mówiła o
nim z
rozanieloną buzią, a ja przyłapałam się na tym, że sama próbuję sobie
przypomnieć, kto
naprawdę był wówczas z nami. Coś ci powiem. Tacy jak ty powinni latać w
załogowych
próbnikach do Centrum Galaktyki..
— A jednak i tutaj coś zrobiłem — rzekł bardzo cicho Adam, jakby usłyszał tylko
to
ostatnie zdanie i uznał, że ono jedno zawiera zarzut, z którego powinien się
oczyścić…
przynajmniej sam przed sobą. — Byłem jednym z założycieli bazy, zostałem jej
pierwszym
kierownikiem. Ściągnąłem kilku młodych, zdolnych specjalistów i umiałem
zatrzymać ich w
Evolucie…
— Evoluta! — parsknęła Matylda. — Kosmiczny ochłap, przeszło sześć parseków od
Ziemi! Twoi dawni uczniowie są teraz dyrektorami wielkich instytutów w Układzie
Słonecznym!…
— Dostaję od nich listy. Czuję się z nimi związany…
— …wątpię, czy łączy cię z nimi coś więcej niż niezobowiązujące wspomnienie.
Raczej
udajesz, że jest inaczej, bo w ich listach odnajdujesz siebie… jakim byłeś
dawniej.
— Uczyłem ich przezwyciężania stereotypów myślenia. Samodzielności…
— Tę osiągnąłeś w każdym razie sam. A jeśli chodzi o innych, to dajesz im wolną
rękę, bo
tak ci jest wygodnie. Przecież nie uznajesz teorii Zubrina. Inaczej mówiąc,
uważasz, że on,
twój podopieczny, marnuje talent i życie, idąc po fałszywej drodze. To jednak
nie
przeszkodziło ci powiedzieć mu, że możesz się mylić. Oddałeś mu do wyłącznej
dyspozycji
jedno z największych zewnętrznych laboratoriów i nawet nigdy tam nie zajrzałeś…
— Nie jest już studentem…
— A może lękałeś się, że jeśli okażesz zdecydowanie, to poszuka pracy gdzie
indziej?
Niepotrzebnie. On tu zostanie. Wie, że kiedyś zajmie twoje miejsce. A to
znakomita
odskocznia… oczywiście, dla kogoś takiego jak Zubrin…
— Jego teoria rozszczepiania hipotetycznych jąder chronów czy kwantów czasu, jak
sam
je żartobliwie nazywa, wydaje mi się utopią z punktu widzenia fizyki. Mam także
wątpliwości
natury etycznej. To prawda. Ale choć sam jestem starym profesorem, dobrze wiem,
jak często
w imię uznanych racji i mądrości trzymano niespokojne umysły w kasach pancernych.
A
kiedy te kasy wreszcie pękły, walił się świat naukowych dogmatów. Dlatego dałem
mu
laboratorium i pozornie nie interesuję się, co w nim robi. Czekam. Zapewniam cię,
że prędzej
czy później sam do mnie przyjdzie i…
— …później, później — wpadła mu w słowo Matylda. — A jeśli przyjdzie za późno?
Czy
nadal będziesz dumny z tego, że ta grupka ludzi, którą „udało ci się zatrzymać”
— wtrąciła z
przekąsem — na Evolucie, może i musi zadowalać się twoją obecnością? Nie
kierownictwem,
radą, pomocą — a właśnie: obecnością? I co wtedy stanie się z nami? Osiądziemy
na jaszcze
mniejszej łupince, jeszcze dalej od Słońca?…
Layton usiadł, opuścił nogi na podłogę i sięgnął po kombinezon.
— Wiem równie dobrze jak ty, co się wtedy stanie — rzekł wciągając przez głowę
lekki,
błękitny ubiór. — Ale bądź spokojna. Nie będę wam przeszkadzał. Najwyżej
przylecę od
czasu do czasu utwierdzić cię w przekonaniu, że postąpiłaś słusznie. Powierzono
mi Evolutę,
uważam, że tu jest moje miejsce… i na ten temat nie potrafię powiedzieć nic
więcej. Mnie
wystarczy jednego życia. Jednak gdyby miało się okazać, że teoria Zubrina jest
czymś więcej
niż utopią… — zrobił pauzę, westchnął, po czym mówił dalej: — a nuż i nasze
sprawy
zyskałyby nową perspektywę?… Widzisz, kiedyś myślałem, że potrafię dzielić to
jedno życie
z tobą. Myślałem, że zatrzymam twoją miłość, zachowując prawo do uporu, z jakim
muszę
przebijać się przez własną codzienność, aby nie pozbawić jej sensu, bo nawet
jeśli ten sens
jest tylko unoim złudzeniem, to ono tkwi we mnie zbyt głęboko, abym mógł je
zdemaskować
i porzucić, pozostając sobą… przy tobie. Skoro więc aż tak się pomyliłem, to
może Zubrin…
— Nie chodzi o to, co myślisz, lecz jaki jesteś — przerwała. — Nigdy się nie
zrozumiemy.
Ta rozmowa nie ma sensu… jak wszystkie poprzednie. Chcę wreszcie zasnąć. Może
znowu
przyśni mi się Ziemia? A ty rozmyślaj sobie o swoim posłannictwie i o Zubrinie,
ale nie
śpiewaj więcej jego wierszy. Jest noc. Rano muszę przeprogramować sekcje
psychotechniczne głównego komputera, żeby skończyć badania i sporządzić wnioski,
których
i tak nie przeczytasz. Co robisz? — podniosła się nagle, słysząc kroki męża
idącego przez
sypialnię.
— Nic, nic — powiedział przepraszającym tonem Layton. — Wybiłem się ze snu.
Zamierzam trochę pochodzić…
Głowa kobiety wróciła na swoje miejsce we wklęśnięciu poduszki.
— Tylko uważaj, żebyś wracając nie zbudził dziewczynek. Anna ma bardzo lekki sen,
a
Karolina zdaje jutro okresowy egzamin…
— Nie bój się. Ciebie także nie zbudzę. Śpij spokojnie. — Adam cicho zamknął za
sobą
drzwi.
Bazie na Evolucie poskąpiono własnego imienia. W sztabach nawigacyjnych
figurowała
pod suchym symbolem 0687–BBS–1E. Była jedyną placówką na planecie wielkości
Księżyca, zbliżającej się powoli lecz nieuchronnie do zewnętrznej granicy
ekosfery słabego
słońca, darzącego swój świat miedzianym światłem.
Środkiem osiedla biegł główny, a zarazem jedyny szlak komunikacyjny pomyślany
jako
promenada i zwany krótko „Ulicą”. Znajdowały się tutaj dwa bary, dwie kawiarenki
ze
stolikami nakrytymi obrusami z prawdziwego lnu, trzy pawilony, upraw
hydroponicznych
oraz kilkanaście automatów z kawą, kolą, syntetycznym mlekiem, sokami, a także
mnóstwem
praktycznych drobiazgów, które wabiły doskonałą harmonią kształtów miłych dla
ręki i oka.
Przedmioty te miesiącami tkwiły na tych samych półeczkach z trzech stron
osłoniętych
wypukłymi szybami. Osłony były niezbędne, ponieważ od czasu do czasu ksenonowe
słońce
zawieszone między półprzeźroczystym błękitnym stropem a szczytem kopuły
rozjarzało się
ostrzejszym blaskiem i wtedy Ulicą przebiegał słaby, orzeźwiający wiatr.
Marszczył obrusy
na stolikach i szeleścił w liściach akacji ocieniających kawiarniane ogródki.
Sześćdziesiąt lat temu, kiedy 0687–BBS–1E powstała jako najbardziej wysunięta
placówka w siódmym sektorze Galaktyki, jej konstruktorzy postanowili, że ludzie
będą się
tutaj czuć naprawdę u siebie. Na ścianach, które mijał teraz profesor Layton,
umieszczono
maszkarony i reliefy, ślepe antresole z ozdobnymi balustradami, a nawet trzy
staroświeckie
zegary. Ulica zyskała w ten sposób smętny wyraz dekoracji do przyszłościowego
filmu sprzed
trzystu lat, filmu którego scenograf cierpiał na chroniczny brak poczucia humoru,
nie miał za
grosz smaku, a na domiar złego bardzo się śpieszył. W najciemniejszych kątach
próżno
byłoby szukać śladu kurzu, a mimo to pierwsze wrażenie, jakie odbierał każdy
nowy
przybysz, polegało na przygnębiającym odkryciu, że nie wyłączając światła,
roślin i
sterylnych obrusów nie ma tutaj nic świeżego. Barwne kwiaty na krzewach nie były
nawet
sztuczne, były nieżywe. Przypominały wielkie, umarłe motyle.
A jednak specjaliści pracujący w 0687–BBS–1E, nie złorzeczyli swemu losowi.
Wprawdzie nikt nie wytrzymał na Evolucie tak długo jak Adam Layton, ale też
załoga bazy
składała się na ogół z ludzi bardzo młodych. Najstarszy po profesorze Alan
Nicollson,
biochemik, przedwczoraj obchodził pięćdziesiąte urodziny. Z tej okazji jego żona,
malutka,
skośnooka Sima, wydała egzotyczne, „ziemskie” przyjęcie, po którym Matylda ...
Biluklb