MacLeod Ian R. - Świat w zwierciadle.doc

(754 KB) Pobierz

 

Zmorą środowych popołudni była łacina i odbywające się na głównym dziedzińcu ćwiczenia z bronią, którą zastę­powały specjalnie obciążone drewniane miecze. Tawny obu tych przedmiotów nienawidził i bał się ich. Tydzień dzielił się dla niego zawsze na dwie części: na dni strachu, kiedy lekcje się zbliżały, i dni radosnej ulgi, kiedy miał je za sobą. Ulga ta była jednak krótkotrwała, ponieważ najdalej w niedzielę znowu za­czynało wzbierać w nim uczucie trwogi. Gdyby Tawny miał powiedzieć, czego obawia się i nie znosi bardziej, wskazałby na szermierkę. Nauczyciel, Mistrz Pinnett, zawziął się na niego. Mistrzowi nie brakowało rycerskiej dumy, pychy i zręczności w walce, jednej wszakże, zasadniczej cechy rycerza był pozba­wiony - błękitnej krwi. Toteż ów człowiek z ludu zazdrościł wszystkim rycerzom. Z lekceważeniem odnosił się do ich nieudolnej, niezasłużenie uprzywilejowanej progenitury, ale w szcze­gólnej pogardzie miał Tawny'ego, który - jeśli chodzi o zajęcia rycerskie - był wyjątkowym beztalenciem. Kiedy zachodziła potrzeba zademonstrowania jakiejś figury z mieczem, wywlekał Tawny'ego z szeregu ciągnąc go za ucho i zmuszał do naślado­wania niezrozumiałych i bezsensownych zamaszystych ruchów, gdy tymczasem pozostali chłopcy tarzali się ze śmiechu. Na koniec Mistrz Pinnett zazwyczaj grzmocił go dotkliwie, bo łapy miał wielkie i ciężkie, ale nie to było najgorsze; Tawny'ego bardziej bolało, że go wystawiano na śmieszność i że być może na to wszystko, z którejś z wysokich wież wznoszących się nad dziedzińcem, patrzyła jego matka oraz inne damy dworu.

Wdowiec, Język Smoka, Cios Króla Harry'ego... Już same te nazwy figur w walce na miecze doprowadzały chłopca do rozpa­czy. Pewnego pogodnego jesiennego popołudnia, zaraz po tym, jak Tawny dowiedział się, że znów zawalił gramatykę łacińską, Mistrz Pinnett pokazał uczniom Zimowy Łuk Gauvaine'a, najkoszmarniejszą i najbardziej zawiłą ze wszystkich figur. Całą godzinę, na oczach wyjątkowo licznie zgromadzonych widzów, Tawny machał swym drewnianym mieczem, bezskutecznie usi­łując naśladować pełne wdzięku, skomplikowane uderzenia Mi­strza, aż wreszcie, po raz pierwszy, publicznie się rozpłakał. Był tak obolały, że prawie nie czuł razów Pinnetta.

Ostatecznie jednak lekcja się skończyła i dziedziniec opusto­szał. Stojąc cały w kurzu i łzach, Tawny pomyślał, że jest na świecie tylko jedno miejsce, gdzie może uciec, tylko jedno miej­sce, gdzie udręka będzie łatwiejsza do zniesienia: komnata Nan Adkin. Mieściła się wysoko, w na wpół zrujnowanej wieży, której okna wychodziły na morze. Pobiegł tam, walcząc z wia­trem na blankach, mijając mroczne, puste sale i wspinając się po zniszczonych, wyślizganych schodach. Otworzył drzwi komna­ty, a potem zatrzasnął je za sobą tak, jakby ścigali go wszyscy Władcy Chaosu.

Nan Adkin rozpostarła wokół ramion swój czarny szal, co przywiodło Tawny'emu na myśl nietoperza składającego skrzydła. Spojrzała na chłopca znad ognia, który płonął w ko­minku.

- A więc znowu przyszedłeś - powiedziała, starając się spra­wiać wrażenie niezadowolonej. Z bezzębnych ust dobywał się przytłumiony głos. - Skoro już jesteś, siadaj.

Chcąc zaczerpnąć powietrza, Tawny usadowił się na kamien­nym parapecie jedynego w komnacie, wąskiego okna. W dole, za szybkami w kolorze butelkowym, w blasku popołudniowego słońca falowało spienione morze.

-  Już po lekcjach? - spytała Nan. Skinął głową.

-  Mistrz Pinnett znów zachowywał się jak dureń, którym zresztą niewątpliwie jest?

-  Nienawidzę tych ćwiczeń... - Tawny'emu powtórnie łzy nabiegły do oczu. - Nienawidzę ich!

-  Jeżeli nie nauczysz się dobrze posługiwać bronią, marny będzie z ciebie rycerz.

- Nie chcę być rycerzem.

- Powiedz to swojemu ojcu, kiedy wróci z wyprawy. Tawny na myśl o tym przeraził się. Nie odrzekł nic.

Stara kobieta zaczęła rozcierać swoje artretyczne kolana. Na kominku trzaskał ogień. Zza okna doleciał krzyk mewy.

-  Arr... - Nan wydobyła z krtani dźwięk przypominający otwieranie drzwi.

Zapomniawszy o swojej niedoli, Tawny wyprężył się z zado­woleniem, ów odgłos oznaczał bowiem, że Nan jest gotowa do rozpoczęcia jednej ze swych opowieści.

-  Kiedyś, gdy byłam dziewczyną, tuż przed żniwami przez wiele dni lały się z nieba potoki deszczu. Mamusia powiedziała do mnie tak: Kochanie, ponieważ jesteś najpiękniejszą dziewi­cą w wiosce, na ciebie spada ten obowiązek. Musisz wyruszyć do lasu i odszukać żyjącego w strumyku duszka, który sprowa­dza nam tu ze wzgórz deszcz. No i poszłam ciemną leśną ścieżką. Wkrótce ociekałam wodą, a przez cały czas dokoła rozlegał się jednostajny odgłos padających kropli...

Stara kobieta nachyliła się nad ogniem. Na poręczach prze­krzywionego, wymoszczonego poduszką krzesła zaciskała dło­nie, które przypominały orle szpony. Nos też miała jak dziób orła. W świetle płomieni błyszczała jej napięta skóra. Tawny był do Nan bardzo przywiązany. Ogromnie także lubił tę ko­mnatę - surowe kamienne ściany, rozłożoną na podłodze wyliniałą, ale wciąż jeszcze groźnie wyglądającą niedźwiedzią skórę, dziecięcą czaszkę, którą Nan trzymała w niewielkiej alkowie i o której nigdy nie chciała mówić, a nawet mieszaninę zapachu palących się ziół, które wrzucała do kominka, i moczu z rzadko opróżnianego nocnika. Ale z tego wszystkiego najciekawsze by­ło złote, wysokie zwierciadło. W miarę jak Nan zagłębiała się w swoją opowieść, odbicia w jego zmatowiałej tafli rozpływały się i oczom chłopca - który miał wrażenie, że patrzy przez otwarte na roścież drzwi - ukazywała się stopniowo pełna ko­rzeni, grząska ścieżka, wiodąca przez mroczny, mokry las. Już wkrótce Tawny mógł słyszeć monotonny szum deszczu i czuć woń przesiąkniętego wilgocią leśnego powietrza. Siedząc w bło­gim zaciszu komnaty Nan Adkin patrzył, jak z wodnego wiru wyłania się mieszkający w strumyku duszek, z gęstą czupryną wodorostów na głowie, a uszu chłopca dobiegał dziki śmiech, kiedy młoda Nan błagała o dobrą pogodę na czas żniw. Jak przystało na ciekawą opowieść, bohaterka musiała potem przejść próbę i znalazła się w niebezpieczeństwie. W końcu jednak szczęśliwie powróciła do domu. Tawny niemalże czuł ową miękkość pledu i ów smak zdradliwie rozgrzewającego wina, kiedy Nan, już bezpieczna, siedziała przy ogniu w matczy­nej chacie.

- I deszcz naprawdę przestał padać? - spytał, gdy tymczasem na taflę zwierciadła wróciło odbicie wnętrza komnaty.

- Następnego dnia świeciło piękne słońce. Ziemia parowała, że aż było biało, i wszędzie rozchodziła się cudowna woń, podo­bnie przyjemna jak zapach pieczonego chleba.

Tawny westchnął. Poczuł się głodny. Poza tym musiał się wysikać: chociaż miał do dyspozycji imponujących rozmiarów nocnik Nan, skorzystanie z niego byłoby nazbyt krępujące.

- Nie powinieneś już wracać, mój drogi? Na te słowa zsunął się z parapetu.

- No, idźże! Zmykaj prędko! Twojej Nan przyniosą niedługo kolację, a to nie będzie ładny widok: papka przypominająca rzygowiny. w której wszystko zawsze smakuje tak samo.

Podszedł i pocałował ją w policzek, który pachniał jak perga­min starej księgi i taki też był w dotyku. Tawny bardzo chciał podziękować Nan, ale nie mógł znaleźć właściwych słów.

Zbiegł błyskawicznie po kręconych schodach, które gdzie­niegdzie rozjaśniał czerwonawy blask zachodzącego słońca, są­czący się przez szczeliny w murze. Chłopiec był już prawie na dole, kiedy wpadł na matkę.

Dała mu klapsa.

- Znowu byłeś u Nan! Taki wyjątkowy dzień, a ciebie nigdzie nie można znaleźć!

- Dlaczego wyjątkowy?

- Twój ojciec wrócił z wyprawy.

Chwyciwszy Tawny'ego za nadgarstek, pociągnęła go za sobą, a jedwabie i aksamity jej sukni zaszeleściły gniewnie.

- Dokąd idziemy?

- Na spotkanie z królem.

Kiedy znaleźli się na blankach, słony wiatr rozwiał jej długie włosy. Poprowadziła Tawny'ego przez drzwi, których sam ni­gdy nie ośmieliłby się otworzyć. Przechodzili przez paradne pokoje, gdzie podłogi były z dębowych desek, a na ścianach wisiały arrasy. Mijali szerokie okna z kolorowymi szybkami i lśniące kandelabry. W końcu zatrzymali się przed ogromnymi, dwuskrzydłowymi drzwiami, których strzegł halabardnik.

Matka wyjęła z rękawa koronkową chusteczkę.

-Chodź tu. Napluj.

Gdy to zrobił, obtarła mu nieco twarz z brudu, nie bawiąc się w delikatność. Z chusteczki doleciała go słodka woń lawendy.

- No, już.

Wyprostowała się, poprawiła suknię i przygładziła włosy. Kiedy halabardnik otworzył drzwi, weszli do środka.

Tawny nigdy wcześniej nie widział tak wielkiej sali, ani też żadnego miejsca wypełnionego takim tłumem ludzi. Przy końcu szerokiego przejścia pomiędzy rzędami ław, na których siedzieli rycerze i inni szlachetnie urodzeni panowie, ubrani w olśniewa­jące paradne stroje, na ogromnym, złotym tronie spoczywał król.

Matka i syn zmierzali w jego stronę. Ku zdziwieniu chłopca wzdłuż ław przebiegł szmer pochlebnych uwag. Znalazłszy się przed królewskim majestatem, Tawny zobaczył, że pomimo gi­gantycznych rozmiarów tronu władca ledwo się na nim mieści. Chłopiec naliczył u monarchy co najmniej pięć podbródków.

- Wasza Wysokość.

Matka złożyła głęboki ukłon i mocnym szarpnięciem zmusiła Tawny'ego, by i ten się schylił. Kiedy król skinął głową, zasiedli w pierwszym rzędzie.

Nagle rozbrzmiały trąbki, aż Tawny podskoczył. Otwarto sze­rokie drzwi w drugim końcu sali i wszyscy, z wyjątkiem króla, podnieśli się z miejsc. Do środka wkroczył ojciec Tawny'ego. Ponieważ był w pełnej zbroi, każdemu jego stąpnięciu towarzy­szył szczęk blach. Rycerz posuwał się wolno, mijając kolejne rzędy pogrążonych w ciszy i zdjętych grozą ludzi. W okrytej rękawicą prawej dłoni trzymał coś dużego i ciemnego, co zosta­wiało na podłodze wilgotny ślad. Tawny przełknął ślinę. Była to porąbana głowa smoka.

- Wasza Wysokość. - Rycerz zdjął poobijany, pordzewiały hełm i ukląkł przed królem. - Uśmierciłem go na twoją cześć.

Król uniósł dłoń w niedbałym geście, mającym zapewne wy­rażać uznanie.

- Dobrze się spisałeś. Zdaj sprawę, jak się wszystko odbyło.

Ojciec Tawny'ego jął opowiadać o trudach wyprawy, krwa­wej walce i śmierci bestii. W niczym nie przypominało to przy­gód oglądanych w zwierciadle Nan Adkin, jednak chłopiec -choć napawało go to odrazą - umiał wyobrazić sobie opisywane sceny aż nadto plastycznie. A przy tym ta głowa była tak blisko niego, że czuł mdlący zapach smoczej krwi, która zalatywała wodorostami, pomieszany ze smrodem, jaki wydzielało nie myte ciało ojca. Nie ulegało wątpliwości, że głowa smoka została oddzielona od korpusu dosyć dawno, gdyż zaczynała się już rozkładać. Tawny odwrócił od niej wzrok i spojrzał na króla. Monarcha najwyraźniej przysypiał - głowa mu opadała i zamy­kały się powieki. Tawny zgadywał, że król podobne mrożące krew w żyłach opowieści o tropieniu smoka i wnętrznościach dziewic słyszał już od wielu rycerzy. Istniał pewien rytuał tych powrotów z wypraw, który wymagał, by strudzeni mężczyźni wystawiali na pokaz swoje okropne trofea, i choć nie wszyscy wracali, było w tym coś z zachowania zamkowych kotów, które wiosną przybiegały z łąk, znosząc nie dojedzone resztki upolo­wanych młodych kosów.

Wreszcie ojciec Tawny'ego skończył swoją opowieść. Za­padła kłopotliwa cisza. Król spał.

- Wasza Wysokość...

Rycerz skłonił głowę i widać było, że nie wie, co ma dalej począć. Kiedy dyskretnie spoglądał na boki, jego wzrok padł na Tawny'ego i twarz mu się rozjaśniła.

- Cieszy mnie, że jest tu dziś ze mną mój syn.

Wszystkie oczy - z wyjątkiem oczu króla - zwróciły się na chłopca. Ten zdobył się na niepewny uśmiech. Tymczasem w sali zaczął narastać pomruk, na który złożyły się powtarzane przez wiele osób dwa słowa: pomazać go, pomazać go, pomazać go.

Wtedy ojciec zrobił coś strasznego. Zanurzył obleczoną w rękawicę dłoń w rozkładającej się smoczej krwi i podszedł do chłopca, wyciągając palce, z których kapała ciemna maź. Kiedy uczynił mokry znak krzyża na czole syna, Tawny gwałtownie przypomniał sobie, jak bardzo chciało mu się sikać, gdy opusz­czał komnatę Nan.

Wieczorem, kiedy Tawny - ciągle jeszcze płonąc ze wstydu - leżał na przykrytej słomą pryczy w swojej izdebce nad pomiesz­czeniami kuchennymi, zaszedł do niego ojciec. Usiadł, na kufrze obok posłania stawiając grubą świecę.

-  No, no, synu. Zdaje się, że urosłeś.

Tawny skinął głową, ale wiedział, że to nieprawda.

-  Dziś jest dla mnie, synu, dzień chwały.

-  Prze... przepraszam za to, co się stało tam, w sali.

Mężczyzna z uśmiechem pochylił się nad pryczą. W blasku świecy Tawny spostrzegł, że twarz ojca usiana jest zmarszcz­kami.

-  Byłeś po prostu przejęty. W twoim wieku... - Nagle uśmiech ustąpił wyrazowi zakłopotania. - Ile masz lat?

-  Dziesięć.

Ojciec poklepał chłopca swoją olbrzymią dłonią. Tawny po­czuł się tak, jakby go ktoś wymłócił maczugą.

-  No, to już niedługo będziesz się uganiać za dziewczętami.

Tawny wiedział, że ten wielki, wzbudzający strach mężczy­zna stara się być miły i przyjacielski, mimo to podczas rozmowy chłopiec potrafił jedynie wystękać kilka nieśmiałych odpowie­dzi. Chociaż ojciec wykąpał się i przebrał w krótkie spodnie i tunikę, nadal pachniał zbroją, metalem i smarem, a ponadto wydzielał jeszcze inną, nieokreśloną woń, będącą jakby miesza­niną zapachu kurzu, potu, stajni i krwi - zarówno ludzkiej, jak i smoczej.

Na koniec mężczyzna znów dobrodusznie poklepał syna i rzekł:

- No cóż, powinieneś spać, jeśli chcesz urosnąć duży i silny. Ja też już idę do łóżka. Mamy z twoją matką spore zaległości... - mrugnął znacząco - ...oj, spore. Jutro także zapowiada się cieka­wy dzień. Mistrz Pinnett obiecał, że pozwoli ci popisać się prze­de mną, i przed całym dworem, twoją walecznością. - Bum. -Przygotował dla ciebie przeciwnika: żywą istotę. - Bum. - Na­pełnisz mnie dumą, synu. - Bum. - Dobranoc.

Wziął świecę i zostawił chłopca samego w ciemności.

W zwykłych okolicznościach Tawny bardzo lubił czwartko­wy ranek - ćwiczenia z bronią i łacinę miał chwilowo za sobą, a następne lekcje zdawały się jedynie bladym cieniem gdzieś tam, na horyzoncie. Dzień był słoneczny, powietrze rześkie, a na wiejącym od morza wietrze łopotał proporzec, jak gdyby naigrawając się z owych szczęśliwych wspomnień. Ten czwartek bo­wiem miał być inny. Tawny zszedł do sali jadalnej, gdzie ze sklepienia, jak zawsze, spoglądały na niego grające na trąbkach aniołki. Kiedy w ponurym otępieniu siedział przed nie tkniętym śniadaniem, zauważył, że inni chłopcy patrzą na niego z pew­nym współczuciem, połączonym z przestrachem. Wiadomość o pojedynku z żywą bestią szybko się rozeszła.

Chociaż Tawny modlił się żarliwie, by czas stanął w miejscu, nie wiadomo kiedy zrobiła się godzina dziesiąta. Gdy chłopiec wyszedł na dziedziniec, mając na sobie ciężką, drapiącą kolczu­gę, co najmniej o dwa rozmiary za dużą, odniósł wrażenie, że zgromadzili się tam wszyscy mieszkańcy zamku. Na podwy­ższeniu ustawionym obok wieży, pod trzepoczącym na wietrze żółtym baldachimem, siedzieli jego rodzice oraz wiele innych dam i rycerzy, zaś wokół dziedzińca zebrali się niemal wszyscy ludzie, których znał (ale nie było Nan Adkin), a także wielu takich, których widział po raz pierwszy. Pośrodku pustego dzie­dzińca stał Mistrz Pinnett - z założonymi na piersiach muskular­nymi rękami i złośliwym uśmieszkiem na twarzy.

Jeden z kolegów Tawny'ego wystąpił na zalany słonecznym blaskiem plac i zaprezentował chłopcu prawdziwy miecz. Taw­ny'emu wystarczyło, że na niego popatrzył, by poczuć, jak jest ostry. Chwycił rękojeść obiema dłońmi - miecz był niewiary­godnie ciężki. Nie mogąc go utrzymać, szurnął ostrzem po zie­mi, wzniecając kurz i łamiąc jedną z kardynalnych zasad sztuki posługiwania się tą bronią.

- Wynieść ofiarę! - huknął Mistrz Pinnett i na dziedziniec wyszło czterech młodych giermków.

Na dwóch drągach dźwigali wielki, ciężki kosz, co wygląda­ło, jakby nieśli lektykę. Postawili go między Mistrzem i Tawnym, a następnie w twardą ziemię wbili pal i przywiązali do niego powróz. Wraz z ostatnim uderzeniem drewnianego młota na dziedzińcu zapanowała cisza. Giermkowie wycofali się.

Tłum stał całkowicie nieruchomo. Tawny słyszał szum fal rozbijających się o skalisty brzeg i łopot chorągwi poruszanych przez morską bryzę. Kosz zaskrzypiał, a ze środka dobył się odgłos dziwnie przypominający bulgot wrzątku w kociołku. Mistrz Pinnett za pomocą długiej żerdzi powoli wysunął kołek przytrzymujący skobel, po czym kiedy zatyczka upadła na zie­mię, oddalił się w stronę widzów z nietypowym dla niego po­śpiechem.

Tawny stał pośrodku dziedzińca sam, ze wzrokiem utkwio­nym w koszu, który znów zaskrzypiał i zakołysał się lekko. Bulgot przybrał na sile, ale po chwili zapadła cisza - złowroga i absolutna, bo nawet morze i wiatr wstrzymały oddech. Nagle wiklinowe drzwiczki zostały gwałtownie wypchnięte i ze środka wyskoczyło coś niebieskiego. Tawny odruchowo zrobił krok do tyłu. W sekundę później w miejscu, gdzie poprzednio była jego głowa, kłapnęły jaskrawe szczęki, a w twarz, buchnął mu kłąb gorącego siarkowego dymu. Zaświstał przywiązany do pala po­wróz, napięty teraz jak struna. Bestia warknęła i cofnęła się, nie spuszczając z Tawny'ego dzikich, czerwonych oczu.

Po ludziach przeszedł szmer grozy i zaciekawienia.

- Jaki uroczy! - wykrzyknęła jedna z siedzących na podwy­ższeniu dam.

Stwór okazał się małym, niebieskim smokiem, który zapewne dopiero przed jakimiś pięcioma dniami wykluł się z jaja. Ogon miał jeszcze skręcony w spiralę, a delikatne skrzydła, z których na razie nie mógł korzystać, leżały mu płasko na grzbiecie. Jednak mimo młodego wieku smok ten przewyższał rozmiarami nawet największego z królewskich dogów i był od niego znacz­nie silniejszy. Nie mogło mu zagrozić żadne zwierzę mniejsze od dorosłego leśnego tygrysa.

Smok i Tawny nie odrywali od siebie wzroku. Obaj zdawali sobie sprawę, że nic się nie wydarzy, dopóki Tawny nie wejdzie w zasięg powroza; z obowiązkowej lektury bestiariuszy chłopiec wiedział bowiem, że tak młody smok nie może ziać ogniem. (Lekcje z tej dziedziny nie były tak niesympatyczne jak łacina, ale Tawny nie nazwałby owego przedmiotu swoim ulubionym.) Czas mijał i tłum zaczął się niecierpliwić - sama obecność ży­wej legendarnej bestii na zamkowym dziedzińcu przestała być atrakcją.

- No, ruszże się! - krzyknął jeden z kolegów Tawny'ego.

Utrzymując stały dystans, Tawny przesunął się w lewo. Smok za nim. Pod mieniącymi się łuskami falowały mięśnie. Kiedy Tawny poszedł dla odmiany w prawo, smok także zawrócił. Wobec tego chłopiec uniósł miecz w geście, który miał przestra­szyć przeciwnika, i postąpił kroczek naprzód. Ku jego zdumie­niu smok lekko się cofnął. Tawny zrobił więc drugi krok, wię­kszy, ale smok cofnął się znowu. Ośmielony takim obrotem sprawy, chłopiec machnął mieczem i zbliżył się do bestii, wcho­dząc w zasięg powroza. Smok jednak nadal uchylał się od walki, chociaż Tawny w jego spojrzeniu nie mógł wyczytać przyznania się do porażki. Postanowił zrobić jeszcze jeden krok, a wtedy oczy smoka rozżarzyły się, przybierając bardziej intensywną barwę. Im dłużej Tawny o tym myślał, tym silniejsze było jego przekonanie, że stwór dopuszcza go do siebie, by mieć większą swobodę ruchów podczas ataku. Ale skoro jest tak inteligentny, dlaczego nie rozumie, że jakkolwiek się ze mną rozprawi, nie ma żadnych szans ucieczki? - zastanawiał się chłopiec. Nagle oczy smoka zabłysły oślepiająco i znów dał się słyszeć bulgot, po czym z gracją i zwinnością kota bestia zerwała się do skoku.

Tawny zdążył jedynie szurnąć mieczem po ziemi, podnieść go i zamachnąć się niezdarnie - a wszystkie te ruchy nie miały nic wspólnego z tym, czego usiłował nauczyć go Mistrz Pinnett. Chłopiec zacisnął powieki i czekał - doznając nawet pewnego rodzaju ulgi - aż zatopią się w nim ostre kły i szpony. Tymcza­sem poczuł tylko, jak ciężka klinga opada i coś przecina. Otwo­rzył oczy i stwierdził ze zdumieniem, że smok, ominąwszy go, umyka, ciągnąc za sobą przerąbany powróz, falujący niczym szarfa. Dokoła podniosły się okrzyki trwogi. Ludzie zaczęli pie­rzchać. Rycerze wołali o broń, damy darły się wniebogłosy. Zaś smok, otoczony gęstym obłokiem kurzu, dał nura we właz do zamkowych piwnic i znikł z pola widzenia.

Przez całe popołudnie w zamku rozlegały się krzyki, walono w rondle i ze strachem penetrowano wszystkie ciemne kąty. Tawny tymczasem schronił się u Nan Adkin.

Uśmiała się, kiedy opowiedział je...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin