Benford Gregory - Centrum Galaktyki 06 - Żeglując przez wieczność.rtf

(2496 KB) Pobierz
Benford Gregory - ¯egluj¹c przez Wiecznoœæ

Benford Gregory - Żeglując przez Wieczność

Przekład Maria i Cezary Frąc

 

Dla Marka, Alyson i Joan, który w trakcie dziesiątków lat pisania tego cyklu

dorośli

bardziej, niż można by opisać to w powieściach.

 

 

Prolog

Metalożerca

 

Czarne dziury mają swego rodzaju pogodą.

yną z nich strumienie światła. Ich jądra zamieszkuje czerń, lecz tarcie

rozgrzewa

opadający gaz i pył. Strumienie te pełne są po brzegi wymuszonego

promieniowania. Miotają

nimi burze. Rozgrzane do białci tornada wirują i zasysają.

Z ogromnej dziury w samym środku Galaktyki bije na zewnątrz twardy, jadowity

blask. Napiera bezustannie na stłoczone masy, które go okrążają, rozpychając się

na swoich

wyznaczonych orbitach. Grawitacyjna gardziel spłaszcza strumienie w wiecznie

zapadający

się ku środkowi, cierpiący z powodu pogody dysk.

Ciśnienie gorących fotonów tworzy pędzący wszystko przed sobą wiatr. Z wyjątkiem

pasących się światłerców. Dla nich ten wielki trący dysk jest źem

pożywienia.

W dysku rozkwitają kwiaty ognia, wyrzucające ostre jęzory ultrafioletu. Burze

światła.

Nad i pod dyskiem akrecyjnym, w unoszących się chmurach fotony rozbijają

molekuły na atomy, odzierają atomy do gołego ładunku, ubijają cząsteczki na

miazgą.

Chmury składają się z okruchów, pyłu, ziaren. Są już skazane przez tarcie

ciężkości, jak

prawie wszystko tutaj.

Prawie. Dla cienkich jak pajęczyna, unoszących się stad fotony są krynicą,

źem

życia.

Wiszą jak żagle wydęte elektromagnetycznym wiatrem. Pławią się w jadzie. Trwają.

Światłerce pasą się cierpliwie. Niektóre są inframi, inne ultrami -

nastrojonymi na

wchłanianie konkretnych wycinków widma elektromagnetycznego.

Każdy gatunek ma charakterystyczny połysk i kształt. Każdy funkcjonuje w obrębie

ewolucyjnej konieczności, rozkładając wielkie płaskie płaty receptorów. Każdy

posługuje się

pieśnią, żeby zachować orbitę i kąt.

Częściową obroną przeciwko tej gniewnej pogodzie jest informacja. Dane

telemetryczne przemykają między płachtami stad. Stada śpiewają do siebie

świetlnie w

wieczny promienny dzień.

Unosząc się na ciśnieniu światła, rozpościerają się wielkie molibdenowe skrzydła

wykończone na wysoki połysk. Namierzają, halsują na wietrze: magnetyczne momenty

obrotowe w zespolonej dynamicznej sumie. Ich wiecznym, posuwistym tańcem rządzą

decydujące siły. Zawiaduje nim inteligencja, któ ledwo wyczuwają, maszyny

grasujące na

dalszych, ciemniejszych szlakach.

Te apodyktyczne formy potrzebują energii z tego paleniska, a jednak same nie

zapuszczają się zbyt blisko. Mądre i świadome własnej wartości nie podejmują

ryzyka.

Czasami stada zamierają. Ogromne migoczące płachty złuszczają się. Wiele wpada w

okryte całunem obłoki molekularne, które wkrótce same się wygotują. Inne tworzą

opadający

bezwładnie wir. Na długo przed zderzeniem z połyskliwym dyskiem twardy blask

rozpuszcza

ich kratownice. Wybuchają i płoną, siejąc zgubną, śmiercionoś energię.

Teraz po spirali zsuwa się leniwie większe zagrożenie. Opuszcza się z kryjówki

stego, turbulentnego pyłu. Opada w kierunku zarządzającej masy, samej czarnej

dziury. W

pewnej chwili wstrzymuje opadanie rozpostartymi skrzydłami luster. Skrzydła

przechylają się

z gracją na fotonowej bryzie.

Soczewki obracają się, żeby wybrać ofiarę. Światłerce zbijają się w gromadę,

lekceważąc nakazy ponadczasowego programowania. A może zostały porwane przez

strumień magnetyczny. Przyczyna nie ma znaczenia. Drapieżnik opuszcza się wzdł

osi

samej Galaktyki.

Tutaj nawigowanie jest proste. Daleko w dole rotacyjny biegun Zjadacza

Wszystkich

Rzeczy stanowi punkcik absolutnej czerni w środku powolnie wirującego,

rozżarzonego

dysku.

Stłoczone światłerce wyczuwają opadający byt. Rozległe żeglujące stada

poszukiwaczy światła rozszczepiają się, złuszczają, ukazując głębsze ciemnozłote

aszczyzny. Ich życie sprowadza się do połykania światła i wydalania wiązek

mikrofalowych. Ich wewnętrzny świat obraca się wokół połykania, przemyślanego

trawienia i

systematycznego wydalania.

Łagodne przewody pokarmowe uciekają, natomiast te skupione bliżej osi mają

niewielki moment pędu i nie mogą się obracać na magnetycznym punkcie podparcia.

Niejasno przeczuwają swój los. Ich syczące mikrofale załamują się.

Niektóre śmigają w dół, mając nadzieję, że drapieżnik nie odważy się podejść tak

blisko Zjadacza. Inne zbijają się w jeszcze liczniejsze gromady, jakby liczba

gwarantowała

bezpieczeństwo. Wręcz przeciwnie.

Metalożerca składa swoje lustrzane skrzydła. Smukły i szybki przyspiesza,

rozbija

stado swoim pancerzem, zagarnia je strumieniami. Metalowi żniwiarze rozpruwają

światłerce. Strzępy pędzą w dół czarnych korytarzy. Pola elektrostatyczne

rozdzielająpierwiastki i stopy.

Ognie fuzji czekają na zmaltretowane szczątki. Tutaj rozdzielanie jest doskonale

nastrojone, dostarczając czyste sztaby każdego pożądanego stopu. Wynikiem

ostatecznej

analizy jest masa i światło. Światłerce ży dla światła, a teraz kończą jako

masa.

Smukły metalożerca nie raczy zauważuszczających się warstw, ich

gigahercowych krzyków paniki. Są planktonem. Połyka je, nie rejestrując ich

pieśni, bólu,

ku przed śmiercią.

A przecież metalożerca też jest częścią skomplikowanej równowagi. Gdyby on i

jego

rodzaj przepadły, orbitująca społeczność uległaby degeneracji, stałaby się mniej

urozmaicona,

monotonnie jednolita, niezdolna dostosować się do kaprysów Zjadacza. Mniej

byłoby

ujarzmionej energii, mniej odzyskanej masy.

Metalożerca trzebi mało efektywne światłerce. Podporządkowany pradawnym

kodom, wyostrzonym z biegiem czasu przez naturalną selekcję, wybiera słabsze.

Łatwiej

apać te, które ześliznęły się na bezproduktywne orbity. Znajduje też

upodobanie w smaku

tych, które dopuściły do zmatowienia płatów receptorów pod wpływem soczystych

pierwiastków śladowych wypluwanych przez gorący dysk akrecyjny. Metalożerca

poznaje je

po nakrapianym, ciemnym odcieniu.

W każdej piekielnie gorącej chwili miliony takich małych śmierci kształtują

mechasferę.

Drapieżniki są liczne, ale nie brakuje też pasożytów. Tu i ówdzie na

wypolerowanej

powłoce metalożercy widnieją skałoczepy i pąkle. Te kluchy pomarańczowego brązu

i

ziemistej żółci żywią się przypadkowymi odpadkami ofiar. Umieją lizać

przemykające wiatry

materii i światła. Oczyszczają metalożercę z niechcianych naleciałci - resztek

i pyłu, który z

biegiem czasu może zatkać nawet najbardziej odporne mechanizmy.

Cała ta gmatwanina unosi się na ciśnieniu fotonów. Światło jest tutaj cieczą

wylewają się z rozżarzonych burz daleko w dole w wielkim trącym dysku. Bogate

żniwa

zasilają...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin