Barnes Julian - Historia Świata w 10 i pół rozdziałach.doc

(766 KB) Pobierz

Julian Barnes

HISTORIA ŚWIATA

w

dziesięciu i pół

rozdziałach

Przełożył Tomasz Bieroń

 


Rozdział pierwszy

PASAŻER NA GAPĘ

 

Behemoty umieścili w ładowni wraz z nosorożcami, hipo­potamami i słoniami. Decyzja, by wykorzystać je jako balast, była rozsądna, ale możecie sobie wyobrazić, jaki panował smród. A nie było komu uprzątnąć łajna. Mężczyźni byli przemęczeni zmianowym systemem karmienia, a ich kobiety, które spod ognistych języków pachnideł wionęły równie okropnie co my, były o wiele za delikatne. O ile więc łajno miało w ogóle zostać uprzątnięte, musieliśmy zrobić to sami. Co kilka miesięcy podnoszono klapę na pokładzie rufowym i wpuszczano skrzyd­late służby oczyszczania. To znaczy najpierw trzeba było wypuścić smród (a do podnoszenia klapy nie było zbyt wielu ochotników). Dopiero wtedy sześć czy osiem mniej brzydliwych ptaków przez jakąś minutę ostrożnie polatywało nad lukiem, by wreszcie dać nura do środka. Nie pamiętam, jak się te ptaki nazywały — ani jedna z par już nie istnieje — lecz wiecie przecież, o jakie stworzenia mi chodzi. Czy widzieliście kiedyś hipo­potamy z otwartymi paszczami i radosne ptaszki dłubiące dziobkami w ich zębach jak sumienni dentyści? Wyobraźcie sobie ten sam obrazek, tylko na większą skalę. Nie powiem, żebym był przewrażliwiony, ale na myśl o tym, co dzieje się pod pokładem, nawet mnie przechodziły ciarki: krzywo patrzące monstrualne bestie stoją rzędem i poddają się zabiegom kosmetycznym w kanale ściekowym.

Na początek trzeba powiedzieć, że w Arce panowała ścisła dyscyplina. Nie tak jak w tych zabawkach z malowanego drewna, które być może pamiętacie z dzieciństwa — szczęśliwe parki spoglądające z ukontentowaniem sponad barierek swych superkomfortowych, porządnie odczyszczonych boksów. Nie, nie wyobrażajcie sobie jakiejś wycieczki statkiem po Morzu Śródziemnym, na której gra się leniwie w ruletkę, a na kolację wszyscy schodzą w strojach wieczorowych — na Arce tylko pingwiny chodziły we frakach. Pamiętajcie o jednym: była to podróż długa i niebezpieczna, pomimo że niektóre reguły zostały ustalone z góry. Pamiętajcie też, że mieliśmy na pokła­dzie całe królestwo zwierzęce — czy umieścilibyście gepardy o skok od antylop? Niezbędne było wprowadzenie pewnego reżimu, toteż uznaliśmy za smutną konieczność podwójne rygle przy bramkach, inspekcje boksów i ciszę nocną. Niestety były również dyscyplinarki i cele odosobnienia. Góra miała obsesję gromadzenia informacji i niektórzy z pasażerów chętnie podjęli się roli donosicieli. Z przykrością powiadamiam, że zwierzanie się władzom było w pewnych okresach powszechnie prak­tykowane. Oj, nie była ta nasza Arka rezerwatem przyrody. Czasem bardziej przypominała karcer.

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że rzecz jest rozmaicie przedstawiana. Wasz gatunek ma dość często przytaczaną wersję, która nawet sceptykom nadal mąci w głowach, a i same zwierzęta upowszechniają różne sentymentalne mity. No bo i po co mają się przeciw tym mitom buntować, skoro zostały w nich potraktowane jak bohaterowie, skoro mogą z dumą wywieść swą rodzinną genealogię prościutko od Arki? Zostały wybrane, stawiały czoło przeciwnościom i przeżyły — to normalne, że wolałyby zapomnieć o niektórych mniej chlubnych epizodach. Na mnie jednak nie ciążą żadne tego rodzaju ograniczenia. Nie zostałem wybrany, a nawet, podobnie jak wiele innych gatun­ków, zostałem wręcz odrzucony. Byłem pasażerem na gapę, przeżyłem, po czym zbiegłem (a zejście z Arki nie było łatwiejsze niż zamustrowanie się) i obecnie mojemu gatunkowi doskonale się powodzi. Żyję trochę na uboczu społeczności zwierzęcej, która nadal organizuje nostalgiczne spotkania weteranów. Jest nawet Klub Wilków Morskich skupiający gatunki, które nie cierpiały na najmniejsze choćby przejawy choroby morskiej. Gdy przypominam sobie Podróż, nie mam wobec nikogo poczucia zobowiązania; ostrości spojrzenia nie zakłóca mi wazelina wdzięczności. Mojej wersji możecie zaufać.

Domyśliliście się, jak sądzę, że Arka była więcej niż jed­nym statkiem? Nazwę tę nadaliśmy całej flotylli (trudno było­by upchać całe królestwo zwierzęce na jednostce długości zaledwie trzystu łokci). Padało przez czterdzieści dni i czter­dzieści nocy? Oczywiście, że nie — to byłaby najzwyklejsza w świecie angielska słota. Nasi meteorolodzy mówią o osiem­nastu miesiącach. I trwały wody nad ziemią przez sto i pięć­dziesiąt dni? Jak na moje rachuby to ze cztery lata. I tak dalej. Wasz gatunek nigdy sobie nie radził z datami, co przypisuję waszej dziwacznej obsesji na punkcie wielokrotności siódemki. Na początku Arka składała się z ośmiu jednostek: na przedzie galeon Noego holował statek — magazyn, następnie cztery trochę mniejsze statki, na każdym z nich funkcje kapi­tanów pełnili synowie Noego, a z tyłu, w bezpiecznej odległości (gdyż rodzina była przesądna na punkcie chorób) płynął statek — lazaret. Ósma jednostka była dla nas z początku nieco tajemnicza: mały, zrywny siup z filigranowymi dekoracjami w drzewie sandałowym wzdłuż całej rufy, który kurczowo trzymał się arki Chama. Jeśli podejść od zawietrznej, w nozdrza uderzały czasem dziwne wonności; w niektóre noce, gdy sztorm przycichał, dała się słyszeć skoczna muzyka i gromki śmiech. Hałasy te były dla nas zaskoczeniem, gdyż sądziliśmy, że żony wszystkich synów Noego były bezpiecznie ulokowane na okrętach swych małżonków. Jednakże ten wonny, pełen we­sela statek okazał się niezbyt krzepki: nagły podmuch wiatru posłał go na dno, a Chama na szereg tygodni ogarnęła melan­cholia.

Kolejną stratą był statek-magazyn. W pewną bezgwiezdną noc wiatr zelżał i wachtowi zapadli w odrętwienie. Rankiem za okrętem flagowym Noego wlókł się jedynie kawałek grubej cumy, którą przegryzło jakieś stworzenie obdarzone ostrymi siekaczami i umiejętnością wczepiania się w mokre liny. Oczy­wiście winnych pociągnięto do odpowiedzialności i był to bodaj pierwszy przypadek, że cały gatunek poszedł za burtę. Niedługo potem przepadł statek-lazaret. Przebąkiwano, że wydarzenia te były ze sobą powiązane, że żona Chama — której nie zbywało na łagodnym usposobieniu — postanowiła zemścić się na zwierzę­tach, gdyż wraz ze stakiem-magazynem poszedł ponoć na dno cały dorobek jej życia — stosy haftowanych makatek. Nic jednak nie zostało nigdy dowiedzione.

Zdecydowanie największą katastrofą była wszakże śmierć Waradiego. Wszyscy znacie Chama, Sema i tego trzeciego na J, ale imię Waradi nic wam nie mówi, prawda? Był najmłodszym i najsilniejszym spośród synów Noego, a to oczywiście nie przysparzało mu w rodzinie popularności. Miał również po­czucie humoru, a przynajmniej dużo się śmiał, co waszym zdaniem na jedno wychodzi. Tak, Waradi był zawsze pogodny. Często paradował po nadbudówce z papugą na ramieniu, a czworonogi klepał czule po zadach, na co reagowały przyjaciel­skim ryknięciem. Mówiono też, że jego arka rządzona była mniej tyrańską ręką niż inne. Ale tak to już bywa — pewnego ranka po przebudzeniu stwierdziliśmy, że statek Waradiego zniknął z ho­ryzontu, zabierając ze sobą jedną piątą królestwa zwierząt. Myślę, że spodobałby się wam symurg, ze swą srebrzystą główką i pawim ogonem, lecz ptak ten, który gnieździł się na Drzewie Wiadomości, okazał się równie bezsilny wobec morskich fal, co srokata mysz polna. Starsi bracia Waradiego złożyli wszystko na karb kiepskiej nawigacji. Mawiali, że Waradi spędzał zbyt wiele czasu pospolitując się z gadziną. Sugerowali nawet, że Bóg go pokarał za jakiś bliżej nieokreślony występek, którego się dopuścił jako osiemdziesięciopięcioletni brzdąc. Jednakże nie­zależnie od tego, co się naprawdę kryło za zniknięciem Waradie­go, była to dla waszego gatunku niepowetowana strata. Jego geny bardzo by się wam przydały.

Jeśli o nas chodzi, to cały ten interes z Podróżą rozpoczął się od tego, że kazano nam się stawić w określonym miejscu o określonym czasie. Wtedy po raz pierwszy usłyszeliśmy o tym przedsięwzięciu. O całym tle politycznym nie mieliśmy zielo­nego pojęcia. Gniew Boga wobec jego własnego stworzenia był dla nas czymś nowym, czymś, w co zostaliśmy niechcący wplątani. Bo przecież nas trudno o cokolwiek winić (nie daliście się chyba nabrać na historię z wężem, co? — była to tylko wredna propaganda Adama), a jednak musieliśmy ponieść równie ciężkie konsekwencje — całe gatunki miały zostać starte z powierzchni ziemi, nie licząc jednej pary rozrodczej. Na domiar złego parka ta miała wypłynąć na pełne morze pod nadzorem zapijaczonego drania, któremu już dawno stuknęło sześć wieków.

Rozesłali więc wici. Charakterystyczne jest jednak, że nie powiedzieli nam całej prawdy. Rzecz w tym, że ze zwierząt zamieszkałych w pobliżu pałacu Noego (o, nie był to człowiek ubogi) nie można było dobrać odpowiedniej pary z każdego gatunku, wobec czego zmuszeni byli przeprowadzić kampanię reklamową, a następnie wyselekcjonować najlepsze pary z tych, które się stawiły. Aby nie wywołać masowej paniki ogłosili współzawodnictwo dwuosobowych zespołów — coś w rodzaju konkursu piękności plus teleturniej plus zawody sportowe — i polecili uczestnikom, aby pojawili się przy bramie rezyden­cji Noego przed oznaczoną datą. Możecie sobie wyobrazić, jakie powstały problemy. Po pierwsze nie wszyscy mają żyłkę współ­zawodnictwa, więc prawdopodobnie przybyły tylko jednostki najbardziej zażarte. Zwierzęta, które nie umiały czytać między wierszami stwierdziły po prostu, że nie mają ochoty na wyciecz­kę luksusowym statkiem dla dwojga z pokryciem wszelkich kosztów, obejdzie się. Noe i jego podwładni nie wzięli również pod uwagę, że niektóre gatunki w pewnych porach roku ulegają hibernacji, nie mówiąc już o bardziej oczywistej kwestii, że jedne zwierzęta przemieszczają się wolniej niż inne. Był na przykład pewien leniwiec, któremu z niczym się w życiu nie spieszyło — wspaniałe stworzenie, mogę za niego osobiście ręczyć — który ledwo co zdołał zwlec się z drzewa, gdy poniósł śmierć w wielkiej topieli pomsty bożej. Jak wy to nazywacie — dobór naturalny? Ja bym to nazwał organizacyjną amator­szczyzną.

Bo pod względem organizacyjnym wszystko się, szczerze mówiąc, sypało w rękach. Noe stale miał opóźnienia w budowie ark (a sytuacja jeszcze się pogorszyła, gdy rzemieślnicy zdali sobie sprawę, że jest za mało koi, aby wszyscy z nich się zabrali), w związku z czym zbyt mało uwagi poświęcono zaciągowi zwierząt. Pierwsza w miarę reprezentacyjna para była przepusz­czona bez dalszych ceregieli — najwyraźniej taki przyjęto system. Analizy rodowodu przeprowadzano niezwykle pobież­nie. No i oczywiście choć przyrzekli, że zabiorą dwoje przed­stawicieli każdego gatunku, to kiedy przyszło co do czego...

Niektóre stworzenia były po prostu Nie Chciane w Podróży. Tak było z nami, toteż byliśmy zmuszeni jechać na gapę. Odeszło z kwitkiem mnóstwo innych zwierzaków, które posiadały prawnie niezbite dowody odrębności gatunkowej. Niestety, takich już mamy, mówiono im. No bo jakąż różnicę robi tych kilka do­datkowych prążków na ogonie czy krzaczaste kosmyki wzdłuż grzbietu? Takich już mamy. Bardzo nam przykro.

Wiele wspaniałych zwierząt przybyło bez pary i nie można ich było zabrać. Zdarzały się rodziny, które nie chcąc rozłąki z potomstwem wybierały wspólną śmierć. Przeprowadzano badania medyczne, często brutalnie inwazyjnej natury. Jak noc długa, na zewnątrz częstokołu Noego unosił się skowyt odrzuco­nych. Wyobrażacie sobie, jaka zapanowała atmosfera, gdy wreszcie dotarło do nas, po co naprawdę zostaliśmy zaproszeni do wzięcia udziału w tym oszukańczym konkursie? Jak się domyślacie, zawiści i niesnaskom nie było końca. Co poniektóre szlachetniejsze gatunki po prostu poczłapały z powrotem do lasu, gdyż uznały, że życie na uwłaczających im warunkach proponowanych przez Boga i Noego gorsze jest niż śmierć w odmętach. Padły ostre, jadowite słowa na temat ryb, zwierzęta ziemno-wodne zaczęły się wyraźnie puszyć, a ptaki ćwiczyły jak najdłuższe unoszenie się w powietrzu. Pewnego tygodnia w Za­grodzie Wybranych wybuchła tajemnicza epidemia zatrucia pokarmowego i wobec niektórych mniej odpornych gatunków proces selekcji trzeba było rozpocząć od nowa.

W tym właśnie okresie Noe i jego synowie popadli w ostrą histerię. Że to się nie zgadza z waszą wersją wydarzeń? Zawsze dawano wam do zrozumienia, że Noe był mężem mądrym, sprawiedliwym i bogobojnym, a ja już zdążyłem go określić jako rozhisteryzowanego, zapijaczonego drania? Te dwa poglądy niekoniecznie się wykluczają. Ujmijmy to w ten sposób: Noe był dość strasznym facetem, ale trzeba wam było znać innych. Nie było dla nas zbytnią niespodzianką, że Bóg zdecydował się oczyścić przedpole. Nie mogliśmy tylko pojąć, dlaczego w ogóle chciał zachować gatunek, który nie przynosił swemu stwórcy zbytniej chluby.

Czasami Noe niemal wychodził z siebie. Budowa Arki przeciągała się, rzemieślników trzeba było karać chłostą, setki przerażonych zwierząt obozowały opodal jego pałacu, a poza tym nikt nie wiedział, kiedy nadejdą deszcze. Bóg nie raczył nawet podać Noemu daty. Co rano spoglądaliśmy na chmury: czy deszcze przyniesie jak zwykle wiatr zachodni, czy też Bóg ześle swą ekstraordynaryjną ulewę z jakiegoś niespodziewanego kierunku? W miarę pogarszania się pogody rosła możliwość buntu. Niektórzy z odrzuconych chcieli przejąć Arkę, aby ocalić własną skórę, inni znowuż chcieli ją zniszczyć. Zwierzęta o zacięciu spekulacyjnym proponowały inne zasady doboru, oparte na rozmiarach zwierza lub jego użyteczności, a nie po prostu na liczebności, lecz Noe wyniośle odmówił wszelkich rokowań. Był to tego rodzaju człowiek, że gdy raz przypiął się do jakiejś teoryjki, nie dało mu się jej wyperswadować.

Gdy flotylla znajdowała się na ukończeniu, trzeba było przez całą dobę trzymać przy niej straż, gdyż podjęto wiele prób potajemnego zaokrętowania się. Pewnego razu nakryto rze­mieślnika, który usiłował wydrążyć sekretny schowek w szkiele­cie statku-magazynu. Niektóre obrazki były dość żałosne: młody łoś zwieszony z relingu arki Sema, ptaki usiłujące przebić siatkę ochronną lotem nurkowym i tak dalej. Wykrytych pasażerów na gapę natychmiast uśmiercano, lecz te publiczne egzekucje okazały się niewystarczające, by odstraszyć despera­tów. Z dumą informuję, że nasz gatunek dostał się na pokład bez uciekania się do przekupstwa lub przemocy, tyle że nie rzucamy się w oczy w takim stopniu, co młode łosie. Jak tego dokonali­śmy? Mieliśmy przewidującego rodzica. Gdy Noe i jego syno­wie niedbale rewidowali wchodzące na schodnię zwierzęta, gmerając szorstkimi łapami w podejrzanie rozwichrzonych runach i przeprowadzając jedne z pierwszych w historii, a zarazem jedne z najmniej higienicznych badań prostaty, my już dawno znajdowaliśmy się poza zasięgiem ich wzroku, bez­pieczni w naszych pryczach. Owo bezpieczne schronienie zapewnił nam jeden ze stolarzy pracujących przy budowie statku, nie zdając sobie zresztą z tego sprawy.

Przez dwa dni ze wszystkich stron naraz wiał wiatr, a potem zaczęło padać. Z cholerycznego nieba chlustała woda, by obmyć występny świat. Wielkie krople rozbryzgiwały się na pokładzie jak gołębie jaja. Wyselekcjonowani przedstawiciele każdego gatunku zostali przeniesieni z Zagrody Wybranych do właściwej arki: obrazek ten przypominał przymusowy zbiorowy ślub. Potem przyśrubowano klapy, a my wszyscy zaczęliśmy się przyzwyczajać do ciemności, odosobnienia i smrodu. Tak po prawdzie to z początku nie przywiązywaliśmy do tego nadmier­nej wagi, nazbyt rozradowani tym, że przeżyliśmy. Deszcz padał i padał, czasami przechodząc w grad i dudniąc o deski. Niekiedy słyszeliśmy grzmot pioruna na zewnątrz, a częściej — biadolenie porzuconych zwierzaków. Gdy po jakimś czasie krzyki te stały się rzadsze, wiedzieliśmy, że wody zaczynają się podnosić.

Wreszcie nadszedł z dawna oczekiwany dzień. Z początku myśleliśmy, że to ostatnia napaść rozszalałych nieparzystokopyt­nych usiłujących wedrzeć się na Arkę, czy też przynajmniej ją wywrócić, ale nie: statek przesuwał się bokiem w miarę jak woda unosiła go z pochylni. Dla mnie był to najpiękniejszy moment Podróży — pomiędzy zwierzętami zacieśniały się więzy brater­stwa, a wdzięczność wobec ludzi płynęła równie obfitą strugą, co wino na stołach Noego. A później... lecz może było z naszej strony naiwnością, że w ogóle zaufaliśmy Noemu i Bogu.

Powody do niepokoju zaistniały, zanim jeszcze podniosły się wody. Wiem, że wasz gatunek ma skłonność do patrzenia na nasz świat z góry, oceniając go jako brutalny, kanibalistyczny i oszukańczy (choć można by sądzić, że raczej nas to do was zbliża niż oddala). Lecz my od samego początku mieliśmy poczucie równości. Pewnie, że zjadaliśmy się nawzajem i tak dalej. Słabsze gatunki aż za dobrze wiedziały, czego oczekiwać, gdy wejdą w drogę jakiemuś większemu od nich, głodnemu stworzeniu. Lecz my po prostu przyjęliśmy do wiadomości, że świat jest tak właśnie skonstruowany. Fakt, że jedno zwierzę było w stanie zabić inne, nie wynosił pierwszego zwierzęcia ponad drugie, a jedynie czynił je bardziej niebezpiecznym. Choć może to być dla was nie do pojęcia, to jednak darzyliśmy się wzajemnie szacunkiem. Zjedzenie innego zwierzęcia nie było powodem, by nim pogardzać, a bycie zjedzonym nie wywoływa­ło w ofierze — czy też w rodzinie ofiary — uczucia nadmiernego podziwu dla biesiadnika.

Noe — czy też Bóg Noego — zmienił to wszystko. Podobnie jak i wy, my też mieliśmy swój Upadek. Ale nam podłożono nogę. Zauważyliśmy to po raz pierwszy podczas selekcji do Zagrody Wybranych. Cała ta sprawa z dwójką z każdego gatunku okazała się prawdziwa (i można było w tym dostrzec jakiś sens). Na tym jednak rzecz się nie kończyła. W Zagrodzie zaczęliśmy dostrzegać, że niektóre gatunki zostały zredukowane nie do dwojga, a do siedmiorga (znowu ta obsesja liczby siedem). Z początku sądziliśmy, że nadliczbowa piątka jest podróżną rezerwą, na wypadek, gdyby para macierzysta zachorowała. Potem jednak wszystko powolutku wyszło na jaw. Noe — lub Bóg Noego — uchwalił, że są dwie klasy zwierza: czyste i nieczyste. Ze zwierząt czystych dostało się na Arkę po siedmioro, z nieczystych po dwoje.

Jak możecie sobie wyobrazić, ta polityka antagonizacji zwierząt wzbudziła głębokie niezadowolenie; z początku nawet zwierzęta czyste były całą tą historią zakłopotane, gdyż wiedziały, że nie zasłużyły sobie na tę protekcję. Wkrótce też zdały sobie sprawę, że bycie „czystym” ma także i złe strony. „Czysty” oznaczało także „zdatny do spożycia”. Zapraszano na pokład siedmioro zwierząt, lecz pięć miało iść pod nóż. Uczyniono im zatem dość osobliwy zaszczyt, ale przynajmniej dostały im się najbardziej komfortowe kwatery, w których mogły przebywać aż do dnia rytualnej rzezi.

Czasami sytuacja ta jawiła mi się jako absurdalna i niekiedy wybuchałem śmiechem wyrzutka społecznego. Jednakże wśród gatunków, które traktowały się poważnie, zagrały najrozmaitsze formy zawiści. Świni było wszystko jedno, gdyż jest to stworze­nie o znikomych ambicjach społecznych, lecz niektóre spośród innych zwierząt uważały pojęcie nieczystości za osobisty przy­tyk. A trzeba powiedzieć, że klasyfikacja — przynajmniej tak, jak ją rozumiał Noe — była pozbawiona sensu. Cóż jest takiego wyjątkowego w parzystokopytnych przeżuwaczach? — zadawa­liśmy sobie pytanie. Dlaczego wielbłąd i królik zostali zaliczeni do drugiej kategorii? Dlaczego wprowadzono podział na ryby, które mają łuski, i te, które ich nie mają? Łabędź, pelikan, czapla, dudek — czyż gatunki te nie należą do najpiękniejszych? A jednak odmówiono im atestu zwierząt czystych. Po co znęcać się na myszach i jaszczurkach — jakby nie miały dość własnych problemów — i jeszcze bardziej pogłębiać ich kompleksy?

Gdyby tylko dało się dostrzec w tym wszystkim jakąś logikę, gdyby tylko Noe lepiej wszystko wytłumaczył. No ale on był tylko posłusznym wykonawcą rozkazów. Noe, jak wam często powtarzano, był człowiekiem bardzo bogobojnym. Któż by się zresztą nie bał tak porywczej istoty? A jednak gdybyście słyszeli łkanie mięczaków, doniosłą i zdumioną skargę homara, gdyby­ście widzieli żałościwy wstyd bociana, zrozumielibyście, że pomiędzy nami już nigdy nie mogło być tak jak dawniej.

A był jeszcze jeden mały szkopuł. Jakimś niefortunnym zbiegiem okoliczności nasz gatunek zdołał przeszmuglować na pokład siedmiu przedstawicieli. Czyli nie tylko byliśmy pasaże­rami na gapę (co u niektórych wzbudzało niechęć), nie tylko byliśmy nieczyści (za co niektórzy zaczęli nami pogardzać), ale na dodatek kpiliśmy sobie w żywe oczy z czystych i po­dróżujących legalnie gatunków, małpując ich uświęcony stan osobowy. Szybko zdecydowaliśmy się nie mówić prawdy, ile nas jest — i nigdy nie pojawialiśmy się razem w jednym miejscu. Wkrótce zorientowaliśmy się, na których częściach statku jesteśmy mile widziani, a których powinniśmy unikać.

Jak zatem widzicie, atmosfera konwoju była od samego początku niezdrowa. Jedni z nas pogrążeni byli w żalu za tymi, których zostawili na lądzie, drudzy mieli wyrzuty o swoją pozycję społeczną, jeszcze inni, choć formalnie wyróżnieni tytułem czystych, żywili słuszne obawy, że mogą się na tym sparzyć, jeśli znajdą się w jadłospisie. Do tego wszystkiego był jeszcze Noe i jego rodzina.

Nie wiem, jak wam to łagodnie przekazać, ale Noe nie był człowiekiem zbyt sympatycznym. Zdaję sobie sprawę, że jest to fakt kłopotliwy, gdyż wszyscy się od niego wywodzicie, ale taka jest prawda. Był potworem, nadętym patriarchą, który spędzał pół dnia na płaszczeniu się przed swym mocodawcą, a przez drugie pół odbijał to sobie na nas. Miał laskę z drzewa sandałowego, którą... zresztą niektóre zwierzęta do dziś noszą pręgi. To niesamowite, co potrafi zdziałać strach. Słyszałem, że osobnicy waszego gatunku mogą w kilka godzin osiwieć na skutek silnego wstrząsu — na Arce skutki strachu były jeszcze bardziej drastyczne. Była na przykład para jaszczurek, które na sam dźwięk sandałowych sabotów zbliżającego się zejściówką Noego zmieniały ubarwienie. Sam widziałem — ich skóra traciła naturalny kolor i stapiała się z tłem. Noe zatrzymywał się obok ich boksu, zastanawiał się, czemu jest pusty, po czym ruszał dalej. Gdy odgłos jego kroków zamierał, przerażone jaszczurki powracały do swej naturalnej barwy. Fortel ten znalazł szerokie zastosowanie w epoce popotopowej, lecz wszystko zaczęło się od chronicznej reakcji na „admirała”.

Bardziej skomplikowana była sprawa z reniferami. Zawsze były nerwowe, ale nie był to tylko strach przed Noem, lecz coś głębszego. Wiecie, że niektóre spośród nas, zwierząt, posiadają dar przewidywania? Nawet wy zdołaliście to zauważyć, po tysiącleciach obserwacji naszych nawyków. „O, popatrz”, mó­wicie, „krowy na polu siadają, będzie lało”. Oczywiście rzecz przedstawia się dużo bardziej subtelnie, niż jesteście sobie w stanie wyobrazić i wcale nie chodzi o to, żeby służyć człowiekowi za tanią pogodynkę. Wracając do tematu, renife­rom doskwierało coś głębszego niż Noowstręt, coś dziwniej­szego niż lęk przed burzą, coś... mniej doraźnego. Pociły się niemiłosiernie w swych boksach, rżały neurotycznie w przy­stępie nieznośnego rozgorączkowania, wierzgały kopytami o sandałowe ścianki działowe, choć nie było żadnego bezpośred­niego zagrożenia. Było tak nawet w okresach, gdy Noe wykazy­wał znaczną jak na niego powściągliwość w swym postępowaniu. Lecz renifery coś wyczuwały i było to coś wykraczającego poza nasz ówczesny horyzont myślowy. Tak jakby mówiły: sądzicie, że to jest najgorsze? Nie liczcie na to. A jednak nawet renifery nie były w stanie sprecyzować, co złego nas czeka w przyszłości. Coś odległego, poważnego... nie doraźnego.

Reszta z nas była, co zrozumiałe, dużo bardziej zaabsor­bowana sprawami bieżącymi. Choćby kwestią chorych zwierząt, z którymi obchodzono się bezlitośnie. To nie jest statek-lazaret, stale informowały nas władze; żadnych chorób i żadnego symulanctwa. Co nie wydawało się ani sprawiedliwe, ani realne. Ale nikt, kto miał trochę oleju w głowie, nie zgłaszał się jako chory. Odrobina świerzbu i już lądowałeś za burtą, nie zdążyw­szy nawet pokazać języka. A jak myślicie, co się działo z drugą połową ofiary? Do czego może się przydać pięćdziesiąt procent pary rozrodczej? Noe w żadnym wypadku nie był pięknoduchem, który zachęcałby pogrążonego w żałobie partnera, aby w spokoju dokonał żywota.

Ujmijmy to w ten sposób: jak, u diabła, myślicie, co Noe i jego rodzina jedli na Arce? Oczywiście jedli nas. Znaczy, jak się rozglądacie po dzisiejszym królestwie zwierzęcym, to chyba nie myślicie, że zawsze nas było tylko tyle, co? Kupa zwierza wyglądającego mniej więcej identycznie, potem długo długo nic, a potem znowu kupa zwierza wyglądającego mniej więcej identycznie. Wiem, że macie jakąś teorię, która ma to wszystko tłumaczyć — coś na temat związku między środowiskiem a zdolnościami nabytymi czy coś tam — ale jest dużo prostsze wyjaśnienie zagadkowych przeskoków w gamie stworzenia. Jedna piąta ziemskich gatunków poszła na dno z Waradim, a resztę spośród tych, których brakuje, zjadło towarzystwo Noego. Tak było. Była na przykład para siewek arktycznych — przepiękne ptaki. Gdy weszły na pokład, ich upierzenie było nakrapiane w niebieskawo-brązowe plamki. Po kilku miesiącach zaczęły zmieniać upierzenie. Było to zupełnie normalne. W mia­rę jak wypadały letnie pióra, spod spodu zaczęło się wyłaniać bielutkie pierze zimowe. Oczywiście nie znajdowaliśmy się na szerokościach arktycznych, więc technicznie rzecz biorąc było to zbędne, ale przecież Natury nie da się powstrzymać, prawda? Nie dało się również powstrzymać Noego. Gdy tylko zauważył, że siewki robią się białe, uznał, że zapadają na zdrowiu i w czułej trosce o poziom zachorowalności na statku kazał je ugotować i podać z odrobiną wodorostów na boku. W wielu dziedzinach był z niego okropny nieuk, a już na pewno nie błyszczał jako ornitolog. Sporządziliśmy petycję i wyjaśniliśmy mu pewne rzeczy tyczące zmiany upierzenia i w ogóle. Koniec końców zaczęło mu trochę świtać, lecz było już po siewce arktycznej.

Na tym się oczywiście nie skończyło. Dla Noego i jego rodziny Arka była nie więcej niż pływającą kantyną. Czyste, nieczyste, dla nich to za jedno; byle się najeść, a przyjdzie i czas na pobożność, taką mieli zasadę. Nawet sobie nie wyobrażacie, jakiego bogactwa dzikich zwierząt pozbawił was Noe. Choć może odwrotnie, nic innego nie robicie, tylko so­bie wyobrażacie. Wszystkie te mityczne bestie zrodzone z ma­rzeń poetów w minionych wiekach — sądzicie, że zostały bądź świadomie wymyślone, bądź stanowiły alarmistyczne opisy zwierząt mgliście zoczonych w lesie po zbyt suto zakrapianym obiedzie myśliwskim? Obawiam się, że wytłumaczenie jest bardziej prozaiczne: zeżarł je Noe. Na początku Podróży, jak się rzekło, była w naszej ładowni para behemotów. Sam nie zdołałem się im porządnie przyjrzeć, ale mówiono mi, że to niczego sobie bestie. Mimo to Cham, Sem lub ten na J wysunął ponoć tezę, że mając słonia i hipopotama można się obejść bez behemota; a poza tym — wywód był tyleż pryncypialny co pragmatyczny — dwie tak wielkie sztuki ubitego zwierza zapewnią rodzinie prowiant na długie miesiące.

Oczywiście pomysł nie do końca się sprawdził. Po kilku tygodniach zaczęły się utyskiwania, że co wieczór jest na kolację behemot, więc — wyłącznie dla urozmaicenia jadłospisu — po­święcono niektóre inne gatunki. I mimo że niektórzy czynili sobie wyrzuty, że to niegospodarne, powiem wam jedno: z podróży zostało mnóstwo solonego behemota.

Ten sam los spotkał salamandrę. Znaczy się prawdziwą salamandrę, a nie to niewarte wzmianki zwierzę, które nadal nazywacie tym samym imieniem — żywiołem naszej salamandry był ogień. Drugiego takiego zwierza próżno by szukać i nie ma co do tego dwóch zdań, lecz Cham, Sem i ten trzeci ciągle powtarzali, że na drewnianym statku zagrożenie pożarowe jest po prostu zbyt duże, więc obie salamandry i bliźniacze ognie, w których zamieszkiwały, zostały usunięte. Ich los podzielił karbunkuł, gdyż żona Chama ubzdurała sobie, że w czaszce zwierzęcia kryje się jakiś cenny klejnot. Zawsze była strojnisią, ta żona Chama. Więc wzięli jednego z karbunkułów i odrąbali mu głowę, po czym rozłupali czaszkę i nic nie znaleźli. Może klejnot jest tylko w głowie samicy, powiedziała żona Chama. Więc drugiemu karbunkułowi także otwarli głowę, ponownie bez rezultatu.

Moją kolejną sugestię wysuwam trochę nie do końca przekonany, czuję jednak, że wam się to należy. Czasami podejrzewaliśmy, że w tym zabijaniu jest jakaś metoda. Niewątpliwie zasięg eksterminacji był większy, niż wymagały tego potrzeby ściśle żywieniowe — znacznie większy. Niektóre z zaszlachtowanych gatunków miały na sobie bardzo niewiele do zjedzenia. Co więcej, mewy donosiły niekiedy, że widziały, jak wyrzucano za rufę ubite sztuki z grubą warstwą wyśmienitego mięsa przy kości. Zaczęliśmy podejrzewać, że Noe i jego paczka zawzięli się na niektóre zwierzęta dla samej ich natury. Na przykład bardzo wcześnie poszedł za burtę bazyliszek. Rzeczy­wiście nie był to widok, na którym chciałoby się na dłużej zatrzymać oko, ale czuję się w obowiązku odnotować, że pod tymi łuskami było bardzo niewiele do zjedzenia i że ptak ów z pewnością nie był w tym okresie chory.

Gdy już po wyprawie zaczęliśmy się nad tym wszystkim zastanawiać, dostrzegliśmy pewien schemat, schemat, który rozpoczął się od bazyliszka. Oczywiście nie wiecie, jak to stworzenie wygląda. Lecz gdy opiszę wam czworonożnego koguta z wężym ogonem, gdy powiem, że szkaradnie mu z oczu patrzyło i że składał koślawe jajo, do którego wysiadywania zatrudniał ropuchę, to zrozumiecie, że nie był to najponętniej­szy zwierz na Arce. Lecz przecież miał swoje prawa jak wszyscy inni, nieprawda? Po bazyliszku przyszła pora na gryfona, potem na sfinksa, potem na hipogryfa. Myśleliście sobie może, że to wszystko rojenia czyjejś wybujałej wyobraźni? Ani trochę. A czy widzicie już, co te zwierzaki miały ze sobą wspólnego? Były krzyżówkami. Naszym zdaniem Sem — choć mógł to być sam Noe — miał fioła na punkcie czystości gatunkowej. Kretyństwo, oczywiście. Między sobą mówiliśmy zresztą, że ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin