Błażejowski Aleksander - Czerwony błazen.pdf

(561 KB) Pobierz
Aleksander Błażejowski
CZERWONY BŁAZEN
Spis treści
1. Złoty Ptak i tajemniczy błazen
2. Kaprys pięknej pani
3. Przerażenie
4. Morderstwo
5. Następnego dnia
6. Straszna wiadomość
7. Śledztwo się rwie
8. Przykre odwiedziny
9. Pierwsze wyniki śledztwa
10. Aresztowanie
11. W więzieniu śledczym
12. Zeznanie w prokuraturze
13. Zapalenie mózgu
14. Tajemnicza pani
15. Powrót do zdrowia
16. Niezwykłe zeznania
17. Niespodziewany zwrot
Zakończenie
Tekst wg wydania z 1925 r.
883093738.001.png 883093738.002.png 883093738.003.png 883093738.004.png
 
I
ZŁOTY PTAK I TAJEMNICZY BŁAZEN
Dzień pracy dawno się skończył – miasto zaczęło przechodzić w okres życia nocnego.
Żyrandole i lampy uliczne rzucały silne snopy białego światła na pokryte śniegiem chodniki i
jezdnie. Lekkie, drobne płatki śniegu wirowały w powietrzu, łamiąc w świetle lamp swoją biel na
odcień srebra. Gdy ruch na przedmieściach i bocznych ulicach zamierał, główne arterie ożywiały
się z godziny na godzinę coraz bardziej. Automobile, dorożki, prywatne ekwipaże mknęły jak
strzała po białej ubitej drodze, zatrzymując się przed rzęsiście oświetlonymi wnętrzami teatrów,
pierwszorzędnych restauracji i kawiarń.
Przeważną część powozów i automobili zatrzymywano przed białym barokowym
pałacykiem, na którym widniał pomysłowy, z kolorowych lampek elektrycznych ułożony, napis:
Złoty Ptak
Wąskie afisze zapowiadały występ czerwonego błazna.
Westybul Złotego Ptaka wypełniony był już mrowiem ludzkim, cisnącym się do dwóch
okienek kasy.
Czerwony błazen od kilku tygodni stał się osią zainteresowań próżniaczego życia stolicy.
Największą sensacją, która jak mgła otaczała osobę czerwonego błazna, było, że nikt w stolicy
nie wiedział, kim jest ten znakomity komik-humorysta, wykpiwający w przewybornych
piosenkach życie ludzi i życie miasta. Czerwony błazen ostrzem swojej satyry ciął ludzką
głupotę, zarozumiałość, kłamstwo, obłudę i manię wielkości. Czerwony błazen w swojej
piosence nic oszczędzał nikogo, nawet najwyższych dostojników, kierowników państwa. Błędy i
śmiesznostki tak zwanych „wielkości” ubierał w zgrabny rym i rzucał w formie melodyjnej
piosenki, jak lekki balonik, w przepełnioną widownię.
Czerwony błazen!
Dziwny był ten człowiek o wytwornych, spokojnych ruchach, giętkiej i smukłej jak
trzcina postaci, o miłym barytonowym głosie. Zawsze na scenie w tym samym kostiumie
czerwonego pierrota, w czerwonej masce. Jego białe, rasowe palce przebiegały szybko po
strunach gitary, dobierając dźwięczną, lekką jak pianka szampana, melodię dla drwiącej piosenki.
Ten tajemniczy człowiek nie posiadał w sobie nic z tej szminki i trywialności, jaka cechuje
komików kabaretowych. Publiczność uwielbiała czerwonego błazna, umiał on ją do łez
rozśmieszyć, pobudzić do homerycznych wybuchów śmiechu tak, że nie pozwalano mu zejść ze
sceny, zmuszając burzą oklasków do ciągłych naddatków. Bały się czerwonego błazna jak ognia
wszystkie nadęte figury, rozmaitego kalibru dygnitarze-głupcy, których nielitościwie wyśmiewał.
Niejednej sztucznej wielkości czerwony błazen zatruł życie, niejednemu pokrzyżował jego
wysoko ambitne plany, niejednego karierowicza pogrzebał. Piosenka czerwonego błazna nie
pozostawała nigdy w murach sali Złotego Ptaka , wędrowała ona z tej białej sali do miasta, a stąd
do poczekalni i biur ministerialnych, do domów prywatnych, do kawiarń; dla jednych szatańsko
wesoła, dla drugich dokuczliwa, natrętna jak osa.
Tajemnice gabinetów ministerialnych, buduarów modnych kokot, dyskretne ploteczki
dobroczynnych rautów i balów w salonach wysokiej arystokracji, wszystko to przedostawało się
jakimś dziwnym trafem do ucha czerwonego błazna i padało pastwą satyry i śmiechu na estradzie
Złotego Ptaka .
Powoli zaczęła już urabiać się w mieście pogłoska, że czerwony błazen obdarzony jest
darem nadzwyczajnej przenikliwości, że jego wzrok przebija powłokę ludzką, odczytuje tajniki
duszy i mózgów, przenika ściany i mury.
Czerwony błazen przemienił Złotego Ptaka , który przed kilku jeszcze tygodniami świecił
pustką, w najpopularniejszy i najbardziej uczęszczany kabaret stolicy. Dyrektor kabaretu,
Wilhelm Metzner, żałował szczerze, że ścian widowni nie może rozszerzyć, podwoić lub potroić
ilości miejsc. Czerwony błazen „robił kasę”. I pomimo, że dyrekcja potroiła ceny miejsc,
niezrażona tym publiczność bezustannie szeroką strugą płynęła do kabaretu.
I dziś, stojąc obok żelaznych drzwi, prowadzących za kulisy, gruby dyrektor Metzner aż
zacierał z uciechy ręce.
— A co, udał się nam hazard? — spytał Metzner kulawego inspicjenta Gładysza.
— Pewno, że się udał — odpowiedział Gładysz, wykrzywiając swoją nabrzękłą, jakby
ulaną z szarej gutaperki twarz, w jakiś wesoły grymas.
— A dałeś, stary Otello, czerwonemu błaznowi kopertę z pieniędzmi? — spytał Metzner.
Gładysz skinął twierdząco głową, nie odrywając oczu od długiej kolejki publiczności,
która uformowała się przed kasą.
Gładysz od lat całych znany był za kulisami pod nazwą Otello . Przydomek ten zawierał
krótką, ale bolesną tragedię życia tego śmiesznego o nabrzękłej twarzy kulasa.
Lat temu dziesięć, czy piętnaście – terminu z pewnością i sam Gładysz nie byłby w stanie
ustalić – Gładysz nie był ani obrzękły, ani kulawy. Wtedy był on doskonałym żonglerem i
gimnastykiem, a jego produkcje na linie stanowiły szlagier programów rozmaitych variétés. W
czasie najwyższego rozkwitu talentu swych mięśni, Gładysz zakochał się w swej koleżance,
młodej, ładnej śpiewaczce kabaretowej. Wkrótce ożenił się z nią.
Po kilku latach stało się to, co zawsze w tej sferze ludzi się zdarza. Mery zaczęła go
zdradzać z jakimś bogatym bankierem, nałogowym bywalcem w świecie kulis. Gładysz nie
dowierzał plotkom ani docinkom, wierzył święcie w cnotę i wierność żony. Przypadek, ten
najlepszy detektyw, naprowadził go dopiero na ślad wiarołomstwa. Łagodny Gładysz po
odkryciu przemienił się w szakala. Jednym celnym strzałem zabił żonę, a sam z emocji omdlał –
dzięki temu kochanek Mery uszedł karze. Sąd uwolnił Gładysza. Myśl jednak o Mery i zbrodni
przegryzała Gładyszowi duszę i mózg jak ostra paląca trucizna. Zaczął pić na umór. Coraz
bardziej tracił pewność swych mięśni, coraz niżej schodził pod względem wartości swych
produkcji. Raz w trzeciorzędnym teatrzyku w czasie przedstawienia Otello pijany spadł z liny i
złamał nogę. W szpitalu nogę źle złożono, Otello okulał.
Metzner znał Otella jeszcze z czasów jego świetności, dał kalece z łaski stanowisko
inspicjenta w Złotym Ptaku . Otello stał się wkrótce prawą ręką i generalnym pomocnikiem
Metznera, i cieszył się jego nieograniczonym zaufaniem, a tylko ciągły, niesłabnący pociąg
Otella do kieliszka kłócił od czasu do czasu harmonię między nim a szefem. Za to Gładysz
odczuwał w całej pełni łaskę Metznera i starał się mu odwdzięczyć psią wprost wiernością i
uczciwością.
Widownia Złotego Ptaka wypełniona już była po brzegi, choć dziesięć minut brakowało
do uderzenia gongu i rozpoczęcia przedstawienia. Otello zaczął wdrapywać się na schody
pierwszego balkonu, by skontrolować pracę bileterów, a Metzner już chciał zniknąć za żelaznymi
drzwiami kulis, gdy schwycił go za rękę doktor Reski, bardzo wzięty i znany w stolicy lekarz i
niemniej znany bywalec teatrzyków warszawskich, adorator wszystkich śpiewaczek i tancerek
bez względu na ich urodę i wiek.
— Weźcie mnie ze sobą, dyrektorze — prosił Reski — mam ważny interes do Zośki
Kłobuckiej, a ona rozpoczyna program.
— Dla pana wszystko, ale teraz nie mogę... pan wie... czerwony błazen... stanowczo
zakazał obcych wpuszczać za kulisy. Nie mogę, doktorze — usprawiedliwiał się Metzner i
bezradnie rozłożył swoje grube, jak krąglaki, ramiona.
— Fabrykujesz pan, dyrektorze, sensację z czerwonym błaznem. Wy doskonale wiecie,
kim jest ten nicpoń. Tajemnicą robicie kasę i łapiecie na tę wędkę głupią publiczność.
— Pod słowem, doktorze, nie wiem, kim on jest.
— Jakżeż go pan więc u licha angażował?
— Może to nieprawdopodobne, ale pod słowem honoru, doktorze, prawdziwe. Dwa
tygodnie temu, w czasie południowej próby, przykusztykał do mnie Gładysz. Z tajemniczą miną
powiedział mi, że w mojej poczekalni czeka jakiś dobrze ubrany człowiek z czarną maską na
twarzy i chce koniecznie kilka słów ze mną pomówić. Początkowo sądziłem, że Gładysz po
pijanemu bredzi, ale gdy spostrzegłem, że Otello jest najzupełniej trzeźwy, zszedłem do gabinetu
obejrzeć tego wariata w masce. Przyznać muszę, że głupio zrobiło mi się na duszy, gdy
znalazłem się z nim sam na sam w gabinecie.
Pan w masce z miejsca przystąpił do interesu. Oświadczył mi, że ma piękny barytonowy
głos, że zna cały szereg aktualnych piosenek, siadł do fortepianu, sam sobie akompaniował,
odśpiewał mi kilka pieśni – byłem zachwycony. Wyjąłem blankiet kontraktu i natychmiast
chciałem go angażować. Tajemniczy człowiek postawił mi jednak tak dziwne warunki, że na
zwykłym blankiecie kontraktowym nie mogłem ich spisać. Najpierw żądał, by nikt nigdy nie
pytał go o nazwisko, by nikt z personelu go nie śledził, nie podpatrywał, ani nie starał się dojść,
kim on jest. W razie, gdyby ten punkt umowy został złamany, tajemniczy człowiek oświadczył,
że bezzwłocznie zerwie kontrakt. Dalej żądał, bym przyjął na siebie gwarancję, że nikt obcy nie
przedostanie się za kulisy. Za pierwszy występ pan w masce nic nie żądał, za każdy jednak
następny żądał olbrzymiej sumy, bo pięćset złotych od występu. Zgodziłem się na te ciężkie i
oryginalne warunki. W końcu kazał mi jeszcze oprowadzić się po garderobach. W każdej
garderobie badał grubość ścian, szczelność drzwi, zamki, wreszcie, po długim namyśle, wybrał
sobie garderobę numer trzy, pan zna ją, panie doktorze – tuż obok składu starych dekoracji i
rekwizytorni.
Od czasu podpisania tej dziwnej umowy czerwony błazen zjawia się podobno punktualnie
na pół godziny przed zaczęciem przedstawienia. Nikt nie wie, którą bramą i którymi drzwiami
wchodzi, dość, że na czas jest w garderobie i nikt również nie wie, w jaki sposób czerwony
błazen z teatru wychodzi... Dziwny człowiek.
...No powiedz pan, panie doktorze, czy mogę łamać kontrakt, gdy ten człowiek ściąga mi
do Złotego Ptaka tyle publiczności, że aż ściany się pocą?
Doktor Reski nie zdążył odpowiedzieć, bo do dyrektora zbliżył się w tej chwili jeden z
bileterów i zawiadomił go, że redaktor jakiegoś poczytnego pisma chce wejść na salę, ale brakło
miejsc.
Metzner przeprosił doktora i szybko oddalił się z bileterem w kierunku kas.
Doktor Reski chwilę stał, jakby czekając, aż obydwaj znikną mu z oczu, rozejrzał się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin