Nora Roberts - 05 - Zagubieni.pdf

(972 KB) Pobierz
Nora Roberts - Zagubieni
ZAGUBIENI
PROLOG
– Podkręć trochę tempo na początku. Trace. Niepotrzebnie to przeciągasz.
Frank O’Hurley wyprostował się, gotowy do rozpoczęcia dobrze znanego
numeru. Wieczorne występy w „Terre Haute” nie były z pewnością szczytem jego
marzeń, szanował jednak publiczność i chciał, aby z klubu wychodziła zadowolona.
Wsłuchał się w rytm, po czym ruszył do tańca niczym człowiek o połowę młodszy.
MoŜe i miał te swoje czterdzieści lat, ale jego nogi nadal były sprawne niczym u
szesnastolatka.
Ten utwór napisał sam, w nadziei, Ŝe stanie się on znakiem rozpoznawczym
O’Hurleyów. Jego najstarszy potomek i zarazem jedyny syn usiłował teraz tchnąć
nieco Ŝycia w tak dobrze znany im obu kawałek. Próbował, lecz nie bardzo mu szło.
Marzył o innych sprawach, o innych miejscach – co wyraźnie było słychać i czuć.
Ojciec trafnie odczytywał odczucia syna. Trace rzeczywiście miał fatalne
samopoczucie, jak zawsze, gdy na scenie pojawiali się jego rodzice. Na widok ich
pląsów ogarniały go mdłości, frustracja i poczucie beznadziei. Czy zawsze będzie
musiał wygrywać te liche melodyjki na tym lichym pianinie, próbując pomóc ojcu, by
spełniło się marzenie jego Ŝycia, marzenie, które przecieŜ nie miało szans się spełnić?
Matka zdawała sobie sprawę z nastrojów syna. W tańcu starała się myśleć
tylko o tym, by dotrzymać kroku męŜowi i tak jak przez całe Ŝycie podąŜać za nim,
wykonując kolejne obroty i figury. Nie mogła jednak nic myśleć o rozterkach Trace'a.
Chłopak nie był juŜ dzieckiem. Powoli stawał się męŜczyzną i dorastał do tego, by
pójść w swoją stronę. Ten fakt przeraŜał jego ojca i powodował coraz częstsze róŜnice
zdań między nimi. Sprzeczki stawały się coraz gwałtowniejsze, coraz gorętsze i
wkrótce mogło dojść do wybuchu – ostatecznej rodzinnej katastrofy, z której nic nie
da się uratować.
Obrót, wyskok, ukłon. Teraz kolej na ich córki. Po krótkiej przygrywce
wybiegły na scenę wszystkie trzy, a wówczas Molly poczuła, jak pierś jej męŜa unosi
się dumnie na ten widok. Przytuliła się do niego mocniej. Wiedziała, Ŝe przestałaby
go kochać, gdyby utracił tę dumę, nadzieję i młodzieńczą radość – dzięki nim wciąŜ
był tym młodym marzycielem, który podbił jej serce przed laty.
Po chwili zeszli za kulisy i teraz juŜ tylko słyszeli kolejne piosenki w
wykonaniu tria wokalnego ,,O’Hurleys”. Słuchali córek z przyjemnością, niemal z
zachwytem. Chantel, Abby i Maddy śpiewały tak naturalnie, jak gdyby urodziły się ze
śpiewem na ustach.
Jednak i one, podobnie jak Trace, powoli przestawały być dziećmi. Chantel
juŜ od dawna wykorzystywała swój spryt i urodę, by owijać sobie wokół palca
męŜczyzn na widowni. Abby, spokojna i cicha, była coraz powaŜniejsza i coraz
częściej prezentowała własne zdanie. Niedługo utracą pewnie i Maddy – najmłodsza z
trojaczek miała zbyt wielki talent, by moŜna było trwonić go na występy w składzie
wędrownej trupy.
Najbardziej jednak oddalił się od nich Trace. Wieczory spędzał wraz z nimi –
przy zniszczonym pianinie w obskurnych małych klubach – lecz jego myśli cackały
gdzie indziej, daleka tysiące kilometrów stąd. Zanzibar, Nowa Gwinea, Mazatlan – te
i inne egzotyczne nazwy przewijały się w jego opowieściach, które snuł podczas
długich podróŜy z miasta do miasta. Opowiadał o meczetach, jaskiniach, zamkach i
 
górach, które chciałby zobaczyć, lecz jego ojciec lekcewaŜył te marzenia, sam
trzymając się desperacko tylko jednego – swojego własnego.
– Nieźle, dziewczynki. – Frank uścisnął kaŜdą z córek, które właśnie zeszły ze
sceny, Ŝegnane burzliwymi oklaskami.
– A ty, Trace, nie myślisz o muzyce. Musisz się bardziej postarać, tchnąć w
nią trochę Ŝycia
– Od dawna nie ma w niej Ŝycia, tato.
Jeszcze kilka miesięcy wcześniej Frank zachichotałby tylko i zmierzwił włosy
syna. Teraz jednak krytyka ukłuła go boleśnie.
– Piosenka jest w porządku – powiedział twardym głosem.
– To twoja gra jest kiepska. Dwa razy zgubiłeś rytm. Przestań wreszcie smęcić
nad tym pianinem, a zacznij grać.
Abby, jak zwykle w takich sytuacjach, stanęła między bratem a ojcem,
– Dajcie spokój. Chyba wszyscy jesteśmy trochę zmęczeni.
– To ty daj spokój. Potrafię mówić za siebie, Abbył – Trace odepchnął siostrę
na bok. – Nikt mi nie będzie mówił, Ŝe smęcę nad pianinem!
Teraz między zwaśnionych męŜczyzn wkroczyła Molly – i tym razem to Frank
odepchnął kobiecą rękę. Myślał o tym, Ŝe jego syn jest wysoki, silny, pewny siebie i
tak bardzo w tej chwili mu obcy. Wiedział, Ŝe Trace nie będzie chciał słuchać jego
argumentów, i Ŝe on, Frank, musi powiedzieć mu wyraźnie, gdzie jest jego miejsce.
– Jesteś w złym humorze, Trace? Wiem dlaczego. Powiedziałem, Ŝe mój syn
nie będzie się włóczył do Hongkongu czy Bóg wie gdzie, niczym jakiś Cygan, i
zdania nie zmieniam. Twojc miejsce jest tutaj, przy rodzinie. Jesteś
współodpowiedzialny za nas wszystkich, czy ci się to podoba, czy nic.
– Nie jestem za nic odpowiedzialny! – Ŝachnął się chłopak.
– Nie tym tonem, synu, nic jesteś aŜ laki duŜy, Ŝebym nie mógł cię uspokoić.
– Chyba nadszedł czas, Ŝeby ktoś przemówił do ciebie takim właśnie tonem.
Rok po roku grywamy drugorzędne piosenki w drugorzędnych klubach. Co to za
Ŝycie?
– Trace... – Maddy popatrzyła błagalnie na brata. –Przestań.
– Co mam przestać? – zapytał. – Mam nie mówić mu prawdy? PrzecieŜ i tak
jej nic usłyszy. Ale powiem. Powiem, co mam do powiedzenia. Wy trzy i mama
milczałyście wystarczająco długo. Wszyscyśmy milczeli...
– BoŜe, Trace, te pyskówki stają są nudne – odezwała się leniwe Chantel, choć
jej nerwy były napicie do ostateczności. – Nie moglibyśmy wycofać się na neutralne
pozycje i porozmawiać o wszystkim spokojnie?
– Nie. – Frank zrobił krok do tyłu. – JuŜ za późno, Chantel. Proszę, Trace,
powiedz, co masz mi do powiedzenia.
– To... – chłopak zawahał się, jakby nagle zabrakło mu odwagi – to, Ŝe jestem
zmęczony tym ciągłym jeŜdŜeniem donikąd, tym udawaniem, Ŝe za następnym rogiem
czeka nas wielki sukces. Rok po roku ciągasz nas od miasta do miasta i wciąŜ jest tak
samo. Tak samo źle, tato.
 
– Ciągam was? – Frank zaczerwienił się z wściekłości. – Czy to właśnie robię?
– Nie. – Molly postąpiła do przodu z karcącym spojrzeniem utkwionym w
synu. – Wszyscy chętnie z tobą jeździmy, poniewaŜ tego właśnie pragnęliśmy. Jeśli
któreś z nas nic chce jeździć, ma prawo to powiedzieć, ale nie musi być okrutne.
– Mamo! Ale on nie słuchał – wrzasnął Trace. – Nic obchodzi go, czego
pragnę ani czy chcę z wami jeździć! Mówiłem ci przecieŜ, mówiłem... – Odwrócił się
do ojca. – Za kaŜdym razem, kiedy próbuję z tobą porozmawiać, słyszę, Ŝe musimy
trzymać się razem, Ŝe lada chwila nastąpi jakiś przełom... Ale nic następuje. Znowu
lądujemy w jakiejś marnej budzie i znowu się łudzimy, Ŝe następna będzie lepsza.
Te słowa były bliskie prawdy. Zbyt bliskie, by Frank nie poczuł się nagle jak
nieudacznik. A przecieŜ jedyne czego pragnął, to dać rodzinie wszystko, co najlepsze.
Ogarnęła go bezradność. Wściekłość była jedyną bronią, jakiej mógł uŜyć w stosunku
do syna.
– Jesteś niewdzięczny, samolubny i głupi – przemówił ostrym tonem. – Całe
Ŝycie cięŜko pracowałem, aby przetrzeć wam szlak, otworzyć drzwi do sławy... Ale
tobie to nie wystarczał
Trace czuł cisnące się do oczu łzy. Zrobiło mu się nagle Ŝal ojca, lecz teraz nie
mógł się juŜ wycofać.
– Nie, nie wystarcza. Nie chcę przejść przez te drzwi. Chcę czegoś innego,
czegoś więcej, ale ty jesteś tak zapatrzony w to swoje beznadziejne marzenie, Ŝe nic
potrafisz zrozumieć, Ŝe ktoś moŜe myśleć inaczej i mieć inne pomysły na Ŝycie. To co
dla ciebie jest pięknym snem, dla mnie jest koszmarem. A im bardziej zmuszasz
mnie, Ŝebym spełnił twoje marzenie, a nie swoje własne, tym bardziej zaczynam
ciebie nienawidzić!
Nie chciał tego powiedzieć. Sam poczuł się zaszokowany swoimi gorzkimi
słowami. Na jego oczach ojciec zbladł, postarzał się i skurczył. Gdyby mógł cofnąć te
dyktowane rozczarowaniem i goryczą zdania, z pewnością by spróbował.
– Dobrze, Trace – usłyszał napięty głos ojca – idź za swoim marzeniem. Idź
tam, dokąd cię poprowadzi. Ale nie wracaj. Nie wracaj do mnie, gdy prysną twe
złudzenia. Nie ubijemy dla ciebie cielęcia i nie wyprawimy uczty. Nie kaŜdy jest
miłosierny jak Bóg–Ojciec. – Pokiwał jeszcze głową, po czym odwrócił się i odszedł.
– Trace? – Abby ujęła brata za ramię. – Tata nie chciał tego powiedzieć.
Wiesz, Ŝe nie chciał...
– Obaj nie chcieli, – Maddy popatrzyła bezradnie na matkę.
– Tak, wszyscy musimy teraz trochę odsapnąć. – Mimo swojego zamiłowania
do dramatycznych scen, Chantel była wstrząśnięta. – Chodź, Trace, przejdziemy się
trochę.
– Nie. – Molly potrząsnęła głową. – Idźcie, dziewczynki, chcę porozmawiać z
Tracem sama. – Poczekała, aŜ odejdą, a potem usiadła obok syna na krześle. – Wiem,
Ŝe jesteś nieszczęśliwy – powiedziała. – I Ŝe tłamsisz to w sobie. Powinnam była
wcześniej coś z tym zrobić.
– To nie twoja wina.
– Tak samo moja, jak jego, Trace. To, co powiedziałeś, głęboko zapadło mu w
serce. Nieprędko dojdzie do siebie, a moŜe w ogóle. Wiem, Ŝe niektóre słowa
 
podpowiedział ci gniew, lecz pozostałe... były prawdą. – Popatrzyła uwaŜnie w jego
twarz. – Znienawidzisz go, jeśli nie pozwoli ci odejść...
– Mamo...
– To prawda. CięŜko ci było to powiedzieć, ale byłoby jeszcze gorzej, gdyby
rzeczywiście do tego doszło. Chcesz odejść.
– Muszę.
– Więc odejdź. – Wstała i połoŜyła ręce na jego ramionach. – Zrób to szybko,
zanim tata znowu cię przekona, abyś został. Tego nigdy mu nie wybaczysz. Idź więc
własną drogą. Będziemy czekać, kiedy wrócisz,
– Mamo... Ja was kocham.
– Wiem. I chcę, Ŝeby tak zostało. – Pocałowała go, po czym oddaliła się
pośpiesznie, wiedząc, Ŝe będzie musiała powstrzymać łzy, dopóki nie pocieszy męŜa.
Jeszcze tej samej nocy Trace spakował swoje rzeczy – ubrania, harmonijkę i
turystyczne przewodniki – zostawił na stole kartkę ze słowami: „Napiszę do was” i
wyruszył w stronę głównej drogi, Ŝeby złapać jakąś okazję. Miał przy sobie trzysta
dwadzieścia siedem dolarów.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Whisky była tania i gryzła w język jak wściekła kobieta. Trace wciągnął
powietrze przez zęby i oczekiwał na śmierć. Kiedy nie nadeszła, nalał sobie kolejną
szklaneczkę, poprawił się na krześle i wbił spojrzenie w Zatokę Meksykańską. Mała
knajpa przygotowywała się na najście wieczornych gości. W kuchni smaŜyły się
frijole i enchilady, więc w powietrzu czuć było odór cebuli zmieszany ze smrodem
alkoholu i tytoniu. Rozmowy prowadzono po hiszpańsku, który Trace rozumiał, lecz
ignorował.
Nie potrzebował towarzystwa. Potrzebował whisky i wody. Słońce tkwiło nad
zatoką niby wielka czerwona piłka, a nisko zawieszone chmury lśniły się róŜem i
złotem. Trace O’Hurley był na wakacjach i naprawdę zamierzał wypocząć.
BoŜe, jak blisko stąd było do Stanów, do domu. Od dawna nie myślał o nich w
ten sposób – a przynajmniej zdołał przekonać samego siebie, Ŝe tak nie myśli. Minęło
dwanaście lat od chwili, gdy jako młody idealista, pchany przez marzenia i poczucie
niespełnienia, wyruszył w świat. Zobaczył Hongkong, Singapur, Tokio, właściwie
cały Daleki Wschód. Radził sobie dzięki inteligencji i talentom odziedziczonym po
rodzicach – po nocach grywał amerykańskie przeboje w hotelowych klubach i
rozmaitych spelunkach, zaś w dzień chłonął egzotyczne widoki i zapachy. śył z dnia
na dzień, a z rozmaitych kłopotów zawsze wychodził obronną ręką. Do czasu.
To była kwestia znalezienia się w odpowiednim czasie w odpowiednim
miejscu. Albo, jak mawiał Trace, kiedy ogarniał go gorszy nastrój, w nieodpowiednim
czasie w nieodpowiednim miejscu. Wszystko zaczęło się od burdy w barze, w którą
wdał się Trace i w której sprawnie zneutralizował jakiegoś typa, ratując przy tym
Ŝycie Charliemu Forresterowi. Oczywiście nie miał wówczas pojęcia, Ŝe Forrester to
amerykański agent i Ŝe ta przypadkowa bójka całkowicie odmieni jego los.
Przeznaczenie, pomyślał teraz, obserwując chylące się ku horyzontowi słońce.
 
To przeznaczenie sprawiło, Ŝe wytrącił nóŜ zmierzający wprost w serce Forrestera.
Podobnie przeznaczenie doprowadziło do tego, Ŝe został szpiegiem. W końcu
rzeczywiście przemierzył Azję i nie tylko, tyle Ŝe nie na swój koszt, lecz jako płatny
współpracownik amerykańskiego wywiadu.
A teraz Charlie nie Ŝył, on zaś, Trace, siedział w jakiejś podłej knajpie na
meksykańskim wybrzeŜu i zdany był tylko na siebie. Nalał sobie jeszcze jedną
szklaneczkę i wychylił ją za swojego przyjaciela i nauczyciela. Cholerne szczęście,
Charliego nie dopadła ani kula mordercy, ani cios noŜem w ciemnej alei, lecz atak
serca. Zwykły atak serca, które nagle postanowiło, Ŝe nie ma ochoty pracować dłuŜej.
Za czternaście godzin, w Chicago, miał się odbyć pogrzeb. Trace nic był
jeszcze gotowy na przekroczenie granicy w Rio Grandę, wolał więc na razie zostać w
Meksyku, pić za starego przyjaciela i rozmyślać nad Ŝyciem. Charlie by to zrozumiał,
pomyślał i wyciągnął przed siebie długie nogi. Charlie nigdy nie przepadał za tego
rodzaju uroczystościami. Wolał robić, co do niego naleŜało, wypić za to i zabrać się
do następnej roboty.
Wyciągnął zmiętą paczkę papierosów i zaczął szukać zapałek w kieszeni
brudnej koszuli. Znalazł, zapalił i przytknął papierosa do nikłego płomyka.
Zniszczony kapelusz skrył w cieniu jego twarz. Rzucił zapałkę na podłogę, po czym
popatrzył z bladym uśmiechem na swoje dłonie o szeroko rozstawionych, długich
palcach.
Uśmiechnął się do siebie. W wieku lat dziesięciu marzył o karierze pianisty.
Ech, marzył o tylu róŜnych rzeczach...
Nie odstawał za bardzo wyglądem od niezbyt eleganckiego towarzystwa, które
zgromadziło się tu na picie, kłótnie i hazard. Jak oni, był bardzo opalony, gdyŜ
ostatnie zlecenie wymagało od niego nieustannego przebywania na słońcu. Gęste,
długie włosy wymykały się spod kapelusza, twarz świeciła się od potu, po lewej
stronie szczęki biegła niewielka, biała blizna – pamiątka po ciosie butelką – zaś jego
nos nie był idealnie prosty od czasów, kiedy to jako głupi i naiwny szczeniak bił się
kiedyś zaciekle w obronie czci jakiegoś niekoniecznie bardzo cnotliwego
dziewczęcia.
Jedynie tusza odróŜniała go od gadających nieustannie Meksykanów. Oni byli,
jak to się mówi, „postawni”, on zaś wychudzony z powodu przedłuŜającego się
pobytu w szpitalu, do którego trafił po tym, jak pewna wystrzelona przez
nieprzyjaciela kula omal go nie zabiła.
Gdy zapadł zmrok, niebo stało się spokojniejsze, zaś knajpa duŜo bardziej
hałaśliwa. W radiu leciała meksykańska muzyka, przerywana co jakiś czas
najnowszymi wiadomościami. Ktoś stłukł szklankę, dwóch męŜczyzn pokłóciło się o
wędkowanie, politykę i kobiety. Trace dolał sobie whisky...
Dostrzegł ją w chwili, gdy wchodziła do knajpy. Z przyzwyczajenia co jakiś
czas zerkał na główne wejście, by nic dać się zaskoczyć, gdyby ktoś zdołał go lu
wytropić. Turystka, pomyślał od razu, widząc jej jasną, nieco piegowatą twarz pod
burzą rudych włosów. Pewnie pomyliła drogę. Co ona tu robi? Spali się na popiół na
tym cholernym słońcu Jukatanu. Szkoda by było...
Oczekiwał, Ŝe kobieta wyjdzie, gdy tylko zorientuje się, do jakiego miejsca
trafiła. JednakŜe ona podeszła do baru i zamówiła coś u tłustego barmana o tępym
spojrzeniu.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin