Antologia - Stało się jutro 08 - Wiktor Żwikiewicz.doc

(307 KB) Pobierz
Wiktor Zwikiewicz — Zerwane ogniwo

Wiktor Zwikiewicz — Zerwane ogniwo

— Marzenie

— Kłamstwo

— Podpalacze nieba

Zerwane ogniwo

Parno. Wiatr zastygł w plątaninie bambusowych pędów i lian, ustąpił miejsca ciszy zdawałoby się wiecznej, a jednak gdzieś z południa, spoza liściastej ściany drzew, narasta głuchy pomruk. Brudnym, pełnym mglistych nacieków sklepieniem chmur płyną czarne cienie. Ociąźałe, niosąc w trzewiach brzemię śmierci, prą na północ. Nadlatują falami — jedna, druga... Wysiewają w przestrzeń brzęk szukającej żeru szarańczy, przenoszą się wysoko niewidzialnym rojem i milkną wreszcie, głuszone murem rosnącej odległości. Lecą do swego celu. Dżungla zostaje. Trwa ciszą pełną szmerów, szelestów i cieni przemykających gęstwiną traw. Ciężkie powietrze ściele nad bagnami zielonkawy opar przesycony wonią mchów i bladych kwiatów, odorem padliny i cierpkim zapachem butwiejących pni. Dżungla jest niema. Cokolwiek jątrzy niebo czy wnętrze ziemi — nie zakłóca jej spokoju. Cierpliwość jest przywilejem starców, których nie wzrusza upływ tysiąca lat podobnych do siebie jak dwie krople deszczu. Dżungla nie zna już dawno nawet stanu oczekiwania, po prostu — istnieje. Jej życie toczy się w odwiecznym rytmie nieustannego powtarzania cyklu biologicznych przemian, wyznaczonego obrotem planety i kołowaniem księżyców. W rytmie uzależnionym od jądrowych kurczy słonecznego kotła i niepojętych wpływów gwiezdnych mgławic. I nieistotne, czy wyrosła ze skrawka lądu przynależnego Ziemi czy którejkolwiek z planet choćby najdalszych gwiazd. Ludzie są wszędzie. Lub będą.

Obiekt P-24. „Mnemotron". Zapis 000001

— Nazywam się Ernest Toebben.

—— Naprawdę?

—- Powtarzam raz jeszcze: jestem Ernest Toebben.

— Znaliśmy kiedyś człowieka o tym samym imieniu.

— Więc musicie przyznać mi rację.

— Od trzydziestu lat pracujesz w naszym instytucie. Wszyscy cię Znają. Nagle zaczynasz obstawać przy twierdzeniu po prostu śmiesznym. To nie ma sensu.

— Próbujesz dopatrywać się sensu w moim postępowaniu? Gdybym potrafił się jeszcze śmiać — odpowiedziałbym ci śmiechem, ale dziś czuję dla was tylko litość. Pokaż mi w waszym świecie ludzi, którzy zachowali rozsądek, oraz ich działanie, którym ja nie odmówię racji. Gdzież ona jest? Chcecie mnie sądzić. Za co? To, co zrobiłem tutaj, nie było zbrodnią.

— O tym zadecyduję ja.

— Przeceniasz swoje siły.

— Jestem sędzią.

— Jesteś tylko maszyną. Taką samą jak ja i wszyscy wasi ludzie. I w ciebie założono program.

— Każdy uczy się od swoich nauczycieli.

— Ale myśleć powinien sam.

— Frazesy.

— Tak? A cóż wy zaofiaruj ecie w zamian? Czym są wasze dążenia? Pełzniecie, bojąc obejrzeć się wstecz, bo zobaczylibyście tam własny strach. Za życia ślepi i głusi kroczycie nie widząc przed sobą drogi, nie rozumiejąc, że i tam jest koniec waszych dni.

— Czy tylko to chciałeś powiedzieć ?

— Nie... A więc nazywam się Ernest, Ralph albo Tout — nieważne. Nazywam się po prostu Toebben.

Chmury ciągle gęstnieją, pomyślał. Zmęczonym wzrokiem powiódł wzdłuż betonowej wstęgi lotniska. Bure obłoki nawisły nisko gipsowym odlewem poszarzałego nieba. Dzień za dniem wsysają wilgoć powietrza. Łączność z pilotami rwie się już po paru kilometrach i nie pomagają rozrzucone daleko retransmisyjne stacje. Kiedy ustaje łączność, kończy się wszystko i w dżungli wyrasta jeszcze jeden, ten najmniej pożądany, ognisty grzyb. Ile ich było w ostatnim czasie?

Pomyślał, że to już nieważne. Przynajmniej dla niego. Lehmann może się wić jak piskorz i na gwałt poszukiwać panaceum na dolegliwości Kontroli. Dobre wróżki tylko w bajkach szafują cudownymi darami, w rzeczywistości nikt nie powstrzyma pory monsunów. Tak, to nie jest ważne. Nie sposób współczuć innym, jeszcze takim jak Lehmann, kiedy nie wie się, co z sobą samym począć. Śmieszna rozterka. Nie spodziewał się dotąd, że kiedykolwiek znajdzie czas, żeby pomyśleć o tym. On i rozterka — zabawne zestawienie. A może to i lepiej, że młodość bywa krótkowzroczna?

Młodość. Była — minęła. Od niedawna czuje się jak ktoś niepotrzebny ii oszukany. On — Ralph Toebben. Czy tak łatwo przedzierzgnąć się w skórę starego człowieka ? Dawniej było inaczej. Świat przepływał cuchnącym nurtem codzienności obok niego, a on przeżywał swoje dni powoli i nie uświadamiał sobie, że pod jego stopami rozwiera się przepaść. Pogłębia się rozsadzana stopniowo seriami drobnych potknięć, trawiona uśmiechem Lyalla, dwuznacznymi uwagami Lehmanna i chłodnym, ironicznym spojrzeniem Touta. Ostatnie było najbardziej dotkliwe. Nigdy nie roztrząsał łączących go z synem stosunków, a mógł. Może wiele zostałoby wyjaśnione już wtedy? Dzisiaj, po latach dwustronnego milczenia, konflikt nawarstwił

się tysiącem niedomówień, lękliwych przemilczeń, i to głównie z jego strony. Z winy genialnego uczonego, Ralpha Toebbena, którego ojcowskie osiągnięcia nie dorównywały jego naukowej sławie.

Wzdrygnął się. Zrozumiał, że odruchowo nazwał siebie ojcem Touta. Słowo „ojciec" nie było tu odpowiednie. Brzmiało jak żywcem wyjęte z apokaliptycznej makabreski. On ojcem Touta... Szarpnął kołnierz koszuli zaciśnięty białą obręczą wokół szyi i westchnął głęboko. Powietrze nie przyniosło ulgi. Było nagrzane, 'tamujące oddech duszną zawiesiną przemieszanych woni. Dzisiaj czuje się niepotrzebny. A o czym myślał, gdzie dążył, czego oczekiwał przez całe swoje życie? Po prostu istniał problem, który należało rozwiązać. Za jaką cenę? Na to nie zwracał uwagi. Widział przad sobą skrzyżowania dróg, z których prawie każda prowadziła w labirynt ślepych zaułków. Więc zmuszał ciało i myśli do wytężenia wszystkich sił, aby w gąszczu formuł, w chaosie procesów odnaleźć ten jeden, dający w perspektywie chociażby nadzieję rozwiązania. Wciąż poszukiwał, a przecież powinien był wiedzieć, że nadejdzie chwila, w której czas stanie. Zatrzyma się, ale tytko dla niego. Bo świat pójdzie dalej. Drogami marzeń ludzi oddanych utopijnym ideałom, cierpień ludzi przegranych i nieustannej walki tych najbardziej szalonych, będzie zmierzał w stronę innych dni, takich, jakimi zechcą je widzieć oni wszyscy. On zostanie poza nawiasem tych dążeń, porzucony na skraju drogi, którą jakże opacznie próbował torować. Świat musi pozostać obojętny na los tego, który nigdy nie czuł odpowiedzialności za losy świata. Cóż za sentymentalizm, pomyślał krzywiąc wargi w nie         ;

pozbawionym goryczy uśmiechu. Nie przypuszczał nigdy, że stać. go będzie kiedykolwiek na podobne myśli. A przecież chwila ta nadeszła, bo nadejść musiała. W jednej z komórek pamięci mnemotronu spoczywa pełna dokumentacja, monokrystaliczny zapis przeobrażany potokiem prądu w impulsy zaszyfrowanej informacji. Co dalej ? Opracowana technologia praktycznego zastosowania. Pozostaje więc produkcja. Fabryka geniuszów. On już stworzył jednego — więcej się nie odważy. Zakończył swoje dzieło i nie widzi dalszej drogi. Stoi na skraju urwiska, z którego, wie dobrze, wcześniej czy później będzie musiał dać jeden, jedyny krok.

Ralph Toebben zacisnął pięści i podniósł wyżej głowę. Oczy napotkały nieruchomą ścianę dżungli. Od ledwie wystających nad ziemię budynków Kontroli szedł Lehmann. Zanim zrównał się z Toebbenem, zdążył nadać twarzy wyraz beztroskiego zadowolenia i tylko mniej posłuszne oczy patrzyły obojętnie, lekceważąco.

— Co nowego, Ralph? Słyszałem, że z dziedzicznością; koniec? Bierzesz urlop ? — rzucał pytania nie czekając na odpowiedź.

— Urlop ? Wiesz, że nic lubię bezczynności.

— Przyzwyczaisz się.

— Myślisz ? — przez chwilę poczuł wściekłość, lecz wystarczyło, aby przypomniał sobie Touta, a gniew ustąpił miejsca rezygnacji. Lehmann roześmiał się.

— Zobacz — powiedział. — Wracają. Na lotnisku lądowały samoloty. Czasem błysnęło jakieś światło pasów startowych odbite w wypolerowanym aluminiowym boku lub prześwietliło przyklejoną od spodu szklaną gondolę pilota. Lekkie teraz, opróżnione gdzieś daleko nad dżunglą, ledwie dotknąwszy betonowego pasa kołowały na jego kraniec ze swobodnie rozpostartym profilem skrzydeł i nie zatrzymując się niknęły w podziemiach hangarów. Po chwili zaczęli wychodzić stamtąd lotnicy. Szli nie rozmawiając ze sobą. Na głowach mieli lśniące hełmy. Pomimo parnego powietrza żaden nie pozbył się kryjącego pół twarzy nakrycia głowy.

— Wszyscy ? — Toebben kiwnął głową w ich stronę. Nie obchodzili go, ale wiedział, że musi coś powiedzieć.

— Czterech diabli wzięli. Znowu stymulatory... — Lehmann zacisnął kwadratowe szczęki. Skóra na jego gładko wygolonym karku nabiegła czerwienią, gdy zwrócił twarz w kierunku bunkrów i drobnych figurek ludzi. Chwilę przeżuwał jakieś przekleństwo, po czym, już spokojnie, powiedział: — Bydło. Wzruszył ramionami i poszedł przed siebie. Długi, biały fartuch zawijał mu się wokół nóg, kiedy odmierzał ciężkie, sztywne kroki. Ralph milczał. Dopiero gdy tamten znalazł się w połowie drogi do dyspozytorni, zawołał:

— Nie wiesz, gdzie jest Tout?!

Lehmann przystanął. Odwrócił się na pięcie i uważnie zmierzył

spojrzeniem Toebbena. Potem machnął ręką w nieokreślonym

kierunku.

— W laboratorium — odpowiedział.

— Pracuje?

— Tak. Nie wiem, czy cię dopuszczą. Pułkownik postawił

ochronę.

Ralph Toebben zrozumiał, że krawędź urwiska powali topnieje^

a drobne kamienie toczą się po pochyłym zlboczy w dół,

w próżnię.

Obiekt P-24. „Mnemotron". Zapis 001100

— W latach 1942—44 byłem, znaczy... Zgoda — mój ojciec był kierownikiem specjalnej placówki na terenach niemieckiej Rzeszy.

Najpierw w zachodniej Rosji, potem w Polsce. Gdzie dokładnie, nie muszę wam tego mówić. Prace, które zostały wówczas wykonane, znacie równie dobrze. Nie mylę się?

— Przypuśćmy.

— Oczywiście. Ciekaw jestem tylko, ile dotarło do was. Jeżeli wszystko...

— Cóż się zmieni ?

— O, teraz już nic. Przynajmniej nikomu to dzisiaj nie pomoże, a ja nie jestem taki znów ważny. Jeżeli prawda była wam znana od samego początku, to jeszcze jeden dowód, że trzymaliście mnie z czystego wyrachowania.

— Czyżby ? To coś nowego.

— Bynajmniej. Miałem spełnić oczekiwania, na których już wtedy oparliście swoje nadzieje na lepsze jutro. Nie zawiedliście się, prawda?

— Wysoko siebie cenisz, ale słucham. Co dalej ?

— Teraz jestem wam niepotrzebny. Zrobicie ze mnie szaleńca opętanego psychozą stworzonej przez siebie pseudonauki, któremu majaczy się cień prehistorycznego wilkołaka.

— Jeżeli tak twierdzisz, widocznie masz ku temu powody.

— A ty mi nie zaprzeczysz ?

— Miałem cię tylko wysłuchać.

Kontrolna wieża lotniska wznosi się wysoko ponad zaryte w ziemię budynki Bazy. Spłaszczony grzyb obraca się na gładkim, strzelistym korpusie i wysunąwszy czułki anten z nieustanną podejrzliwością przeczesuje mrok.

Wolnym krokiem podszedł do budowli nakrywającej szyb windy pancernym dyskiem dachu. U wejścia stoi wartownik. Toebben zatrzymał się niepewnie, ale tamten nie zwrócił na niego uwagi. Patrzył nieruchomo w stronę dżungli. Miał ciemną, wysuszoną skórę twarzy, obciągnięte zmarszczkami ostro wystające kości policzkowe i czarne węgle rozszerzonych źrenic. Chude ręce kurczowo zaciskały się na kolbie infradżwiękowego emitera. Żołnierz powoli, jakby niechętnie, spojrzał na Toebbena.

— Ty, powiedz, gdzie... Kto ja jestem?

Toebben cofnął się i dopiero wtedy zauważył trzepot czerwonego

sygnału na kulistym hełmie.

Minął wartownika nie odpowiadając i zatrzymał się w przejściu,

przed ściennym wideofonem.

Stanął tak, aby znaleźć się w polu widzenia kamery, lecz ekran

pozostał mlecznobiały.

— Poproszę dyspozytornię Kontroli — powiedział.

— Słucham? — to był na pewno głos Lehmanna.

— Przed „studnią" stoi wartownik. Wymień, zanim spostrzeże

ktoś z wojskowych.

Przez chwilę w słuchawce słychać było tylko szelest oddechu.

— Dziękuję, Ralph... Mam przeciążone kanały. Zacinają się

stymulatory.

Toebben spokojnie powiesił słuchawkę. Przypomniał sobie nagle,

że stojący z tyłu homoid ma broń, ale nie odwrócił się. Miał

nawet nadzieję, że usłyszy szczęk odwodzonego spustu, nie

nastąpiło jednak nic. A wszystko stałoby się od razu proste.

Wszedł do windy. Pomyślał, że 'i Lehmann nie jest pozbawiony

swoich lęków. Kłamał od wielu dni wmawiając wojskowym, że

przyczyną coraz większych strat w lotnictwie są warunki

atmosferyczne. Tymczasem zawodził mechanizm kontroli. Nie ma

rzeczy ani ludzi niezawodnych. Przede wszystkim ludzi.

Ciężka, opleciona metalowym żebrowaniem skrzynia osunęła się

w głąb ziemi. Na siódmym poziomie drzwi wypuściły go na

korytarz.

Tunel biegnie prosto, łącząc końcami przeciwległe łuki okrężnego

chodnika. Cała budowla ma kształt dzwonu zanurzonego

w gruncie i spojonego kielichem z podziemną formacją skalną.

W mrocznych i pustych o tej porze korytarzach głucho dudnią

kroki wystukiwane na plastykowych płytach posadzki. Co

kilkanaście metrów czernieją wyloty bocznych przejść, a nad

wciśniętymi w ściany drzwiami jarzą się purpurowe napisy —

dziesiątki cyfr i liter, kryjących pod pozorem jednostajnej

powtarzalności znaków magazyny, laboratoria i ośrodki

dyspozycyjne poszczególnych sekcji Poligonu. Sztab główny

zajmuje najniższą, ósmą kondygnację.

Teobben przystanął przed szczelnie zamkniętym wejściem.

Z przeciągłym westchnieniem odsunęła się klapa i tylko oko

fotokomórki zwęziło, jakby z ironią, zieloną źrenicę.

W kabinie przejściowej siedziało dwóch mężczyzn w szarych,

połyskujących ściągniętymi przez pasy fałdami mundurach. Ciasne

hełmy nakrywały im głowy. Na pierwszy rzut oka nie różnili się

między sobą, niczym dwie bliźniacze, powleczone srebrzystą łuską

jaszczurki. Na widok wchodzącego wyprężyli się pod ścianą,

pozostawiając jednak wolne przejście do następnych drzwi.

— Profesorze Toebben, pułkownik prosił, aby nie niepokoić pańskiego syna.

— Mnie to chyba nie dotyczy ?

— Nie ma wyjątków. Może pan wejść jedynie w sprawie tyczącej bezpośrednio zadań ośrodka.

— Oczywiście — odpowiedział i obojętnie przeszedł obok dwóch zastygłych postaci. Dotąd każda jego wizyta była „ważna", nikt nie śmiał wątpić. Dzisiaj pułkownik zaczyna prosić.

Przestąpił niski próg. Wewnątrz długiej hali, szklanymi ścianami przedzielonej na kilka sekcji, dawało się wyczuć lekkie napięcie,' niepokój towarzyszący zwykle decydującym doświadczeniom w toku zakrojonego na szerszą skalę eksperymentu. Pochylone plecy neuroników nawet nie drgnęły na odgłos jego wejścia. Szybko przeszedł w drugi koniec sali. Jeszcze jedne drzwi. Najpierw uchylił je lekko, zaglądając do środka, po czym wszedł, starannie zamykając drzwi za sobą.

Tout siedział przed całościennym ekranem. W błękitnawej, jakby z lekka zamglonej powierzchnią szkła głębi obrazu unosił się ludzki mózg. Szare sfałdowania lśniły tłustym osoczem, jakby wyjęte niedawno z fizjologicznego roztworu, którego bezbarwne strużki ściekały jeszcze, opadając z rzadka ciężkimi kroplami. Toebben adruchowo wciągnął nozdrzami powietrze. Wsłuchiwał się w siebie. Gdzieś z zakamarków podświadomości sączyło się jakieś wspomnienie. Zrazu nieuchwytne, nagle przesłoniło rzeczywistość...

...Tam również był mózg. Człowieka. Bez ekranu. Podatny na dotyk palców leżał na metalowej tacy tuż przed twarzą. W szarawy miąższ powoli zagłębiały się igły elektrod. Eksperyment odbywał się w jakimś baraku i bielone tylko od wewnątrz ściany oślepiały blaskiem rzucanym na deski przez wielkie, elektryczne lampy. Ktoś na moment uchylił skrzypiące drzwi i można było dostrzec oświetloną reflektorami linię drewnianych słupów z rozpiętymi strunami kolczastych drutów. Rozległy się czyjeś przytłumione głosy. Krótkie szamotanie poprzedziło ostry trzask prądu. W powietrze wdarł się swąd rozgrzanych przewodów, zwęglonej izolacji i czegoś jeszcze, nieokreślonego. Ktoś rozpaczliwie krzyknął:

— Niee!!

Urwał przerażony. Tout patrzył mu w oczy chłodno, bez gniewu. Boże, co się ze mną dzieje? Ralph Toebben z trudem powstrzymywał drżenie rąk. Przecież wtedy mnie jeszcze nie było! Ernst? On tak, ale nie ja. Nie ja! Potrzebuję spokoju, potrzebuję spokoju — powtarzał gorączkowo, czując się jak zwierzę, przez własną nieostrożność pochwycone w sidła. A jeżeli Tout wie?

To przypuszczenie pojawiło się tak niespodziewanie, a przecież mógł się dawno domyślić. Na samym początku nie było rozpoznania informacji. Dzisiaj oczywiście potrafiłby dokonać selekcji. Wtedy... Pierwsze próby, ryzyko. Osiągnięciem była sama możność zapisu, przeniesienia na genotyp przyszłego człowieka pełnej pamięci osobnika dorosłego. Nie umiał tylko rozszyfrować informacji, o to zresztą nie chodziło. W pierwszej próbie, 2 braku wyboru, zapisowi podlegało wszystko.

Spojrzał na syna. Ten nie wpatrywał się już w ojca. Jego wzrok przeskakiwał z ekranu na wykresy encefalogramów i z powrotem na ekran. Ręce położył ha klawisze sterujące automatem i ze spokojem śledził ruch manipulatorów. Ralph Toebben jeszcze raz przypatrzył się obrazowi.

Wszystko było takie samo, jak w tysiącach doświadczeń, które potwierdziły założenia jego własnych teorii. Plastykowe tętnice tłoczące utlenioną krew z rozpuszczoną pożywką w układ krwionośny mózgu i odprowadzające ją z powrotem, sieć czujników sięgająca pod fałdy kory mózgowej, zwoje przewodów łączących końce nerwów pod rdzeniomóżdżem z wejściami elektronowych analizatorów. Oddzielne połączenia ośrodków wzroku z przetwarzalnikami bioprądów na mechaniczne drgania pisaków utrwalających na papierowych taśmach zmiany natężeń elektrycznych potencjałów. I... Zmarszczył czoło. Elektrody nie kontaktowały z mózgiem. Miały nie znany mu kształt. Rozwarte, sześciołape pająki zwiesiły zgrubiałe odwłoki nad stalowosin% powierzchnią.

Szukał z nadzieją miejsca styku, lecz odległość dzieląca je od mózgu nieustannie rosła. Wynosiła już jakieś trzy centymetry, a głos automatu ciągle stwierdzał odbiór sygnałów:

— Reakcja dodatnia plus osiemnaście. Reakcja plus... Ralph Toebben wiedział, że jest to niemożliwe. Zupełnie niemożliwe.

Obiekt P-24. „Mnemotron". Zapis 010111

— Istnieją trzy drogi przyswajania przez człowieka informacji. Pierwsza, wybrana przez samą Naturę, zmusza do jakże omylnego i czasochłonnego posługiwania się narządami zmysłów, głównie wzrokiem i słuchem, mniej dotykiem czy węchem. Druga jest bezwzględnie wydajniejsza — to dziedziczność. Natura, nawet w przypadkowym doborze ewolucyjnych rozwiązań, postępowała rozważnie. Przynajmniej względem człowieka. Wytyczała granice celowości, a ja, dążąc jej śladem, przekroczyłem owe granice. Metoda ta nie kształtuje danej osobowości z biegiem czasu, lecz określa ją z góry. Ingerencję rozpoczyna już u źródeł jej powstania — wewnątrz genetycznego kodu.

— To wiemy. A trzecia?

— Tą poszedł Ernst Toebben. Jeżeli chcecie — mój ojciec.

— Na czym polega?

— Nie można jej właściwie nazwać drogą samoistną. Mam ją raczej za pewną kontynuację, prymitywną w istocie próbę rozwinięcia i udoskonalenia wersji ewolucyjnej, polegającą na pominięciu kanałów zmysłowej akumulacji wiedzy.

— W jakim celu? Nie widzę opłacalnej motywacji podobnych eksperymentów.

— Tym niemniej Ernst Toebben był innego zdania i jestem skłonny przyznać mu rację. Pracował nad przeniesieniem informacji bezpośrednio do układu pamięciowego w już rozwiniętym narządzie, jakim jest ludzki mózg. W perspektywie dawało to możność dowolnych operacji wiedzą poszczególnych ludzi. Oczywiście w perspektywie. Pierwsze eksperymenty zapewne nie obyły się bez pokaźnych luk albo nieścisłości zapisu związanych z brakiem technicznych urządzeń zdolnych zapewnić właściwy kontakt sprzęźanych zasobników pamięci dawcy informacji oraz jej odbiorcy. Lecz Ernst Toebben zmierzał do celu i osiągnął go.

— Skąd to przeświadczenie?

— Mnie pytasz ? Świadczą o lym dokumenty znajdujące się w waszym posiadaniu. Nie zaprzeczaj. Wcale nie twierdzę, ze wiecie wszystko. Kiedy Ernst przeszedł na waszą stronę, czasy były niespokojne, część zapewne przejęli ci ze Wschodu. Ale najważniejsze jest u was. Przecież przez parę lat mieliście w ręku samego Ernsta.

— Możliwe. A jaki to ma związek z tobą?

— Ze mną ? Ciągle udajesz naiwnego. Ernst Toebben dokonał jednego udanego eksperymentu. Zapisał w mózgu jakiegoś człowieka przynajmniej część swojej pamięci. Nie szukaj daleko — jestem jego synem.

Patrzyli na siebie. Ekrany przygasły i zostało tylko seledynowe jarzenie się ścian. I tylko stopniowo narastał szum coraz to nowych, włączanych kolejno matematycznych maszyn. Sączący się zewsząd szelest prądów potęgował uczucie lęku, drążył w przestrzeni zwoje nie kończących się korytarzy mrowiska, po których drepczą wielkie, białe mrówki. Każda jednakowo wielka, jednakowo biała i każda ślepa. Wszystkie ślepe od tysięcy lat wstecz i na wieczność w przód. Ślepe, bo takie jest ich piętno, taki jest ich genetyczny kod.

— Po co przyszedłeś ?

Ralph Toebben nie odpowiedział. Przed pulpitem stały cztery

przyśrubowane do podłogi fotele.

Usiadł naprzeciw Touta.

— Czemu zawdzięczam twoją wizytę? — powtórzył Tout.

— Więc aby spotkać się, musimy wynajdywać ku temu jakieś specjalne przyczyny?

Toebben spróbował nadać pytaniu ton ironii, ale jego głos załamał się w połowie frazy i słowa zabrzmiały niemal żałośnie.

Zrozumiał, że wyglądać musi śmiesznie, a potem nie było już sensu zawracać z obranej drogi.

— Nie masz wolnego tematu? —zapytał.— Chodzi o pracę.

— Dla kogo?

— Dla mnie.

Tout był zdziwiony, lecz Toebbenowi wydało się to zbyt

ostentacyjne, aby mogło być w miarę choćby szczere.

— Nie tak dawno sam stawiałeś przed sobą zadania i sam je rozwiązywałeś.

— Robiłem, co do mnie należało. Wystarczająco wiele.

— Zrobiłeś tyle, na ile było cię stać — obojętnie odparł Tout. — Nie w tym rzecz.

— Więc o co chodzi ?

— Nie powierzałeś nikomu opracowywania własnych planów. Miałeś rację: co rozpoczął Toebben — powinien zakończyć. Więc myślałeś sam. Słusznie. Żadnej tajemnicy nie wolno ujawniać do końca, coś trzeba zachować w swojej i tylko swojej głowie jako ubezpieczenie na wypadek, kiedy okażesz się niepotrzebny.

— Być może zapomniałem o tej zasadzie — Toebben wzruszył ramionami. — Chciałem jednak skończyć tę pracę. Niczego nie można przeciągać w nieskończoność.

— Też racja.

— Więc?

— Żądasz ode mnie zbyt wiele. Szczegóły mojej pracy znam tylko ja jeden i nie mam zamiaru ryzykować.

— Ryzykować? — Toebben pochylił się. — Co to znaczy? Tout roześmiał się głośno, bez skrępowania i Ralph Toebben zrozumiał, dlaczego nigdy nie potrafił zbliżyć się do syna. Nazbyt przypominał mu siebie samego, jakim był kiedyś. Te same chłodne, niebieskie oczy i prawie biała, przerzedzona na skroniach grzywa włosów. I twarz, na której pozostał jeszcze ślad czegoś, czego w żaden sposób nie potrafił określić. Bo przecież dzieciństwo mu odebrał. Tout Toebben, syn Ralpha Toebbena, nigdy nie myślał kategoriami dziecka. Zawsze był dorosły.

— Pytasz, co to znaczy ? Naprawdę niczego się nie domyślasz, czy też...

— Nie rozumiem.

— Niee?... Ty, wielki Ralph Toebben, nie rozumiesz? A ja ciebie przecież znam. Bardzo dobrze, jak samego siebie. Chcesz słyszeć prawdę ? Dosyć późno, ale dobre i to. Dawno ze mną nie rozmawiałeś. Trudno. Byłeś zajęty. Wielki Ralph Toebben kładł ostatnią cegłę gmachu wiecznej dziedziczności wiedzy. I nikt nie pomyślał, nikt nie mógł przypuścić, że ów geniusz zbudował sobie pomnik za życia. Co dalej ? Zapewne myślałeś nad tym, tylko że nic nie wymyśliłeś i... przyszedłeś spytać się pomnika.

— Tout, nie możesz tak myśleć!

r Mogę, bo ty mogłeś. Ale gdyby i nie, to powiedz mi, kim jestem? Dałeś mi swoją pamięć, wiedzę warunkującą myśli • i odruchy. Czego się spodziewałeś? Milczysz. A przecież jest tak, jak to sobie zaplanowałeś. Zostałem fizykiem, biologiem i neurofizjologiem. Pragnąłeś, abym kontynuował twoje dzieło, gdy sam nie będziesz zdolny do pracy. Toebben zaczął — Toebben musi skończyć... Z jedną poprawką — nigdy nie należy się cofać. A więc żądasz pcmocy. Nie. Potrafię tyle samo co ty. O wiele więcej. Zastanawiałeś się, kto w rzeczywistości wykańcza tę twoją trzydziestoletnią męczarnię nad dziedzicznością? Była jedynym zadaniem, jakie pozostawiłem tobie. Nie pułkownik, lecz ja. Zresztą od z górą trzech lat żadna idea nie wyszła bezpośrednio od ciebie. Twój mózg stał się bezpłodny, pozbawiony soków jak wyciśnięta cytryna. Podsuwano ci rozwiązania, niemal siłą sprowadzano na właściwą drogę. Kto ? Ja, przez Lehmanna, Berkera i Lyalla. Nie zauważyłeś tego. Byłeś bezgranicznie    :

zadufany w sobie. Czy oddałbyś komukolwiek rozpoczęte dzieło? Nie. Ja jestem taki sam jak ty.

— To wszystko?

— Poczekaj. Nie proponuję ci takiej pracy, jaką wykonują laboranci, którzy nawet nie domyślają się celu całości badań, pochłonięci pasją rozwiązywania tuzinkowych problemików. Mógłbyś się jednak przydać w sprawie dosyć specyficznej. Twoje imię coś jeszcze znaczy. W pewnych kręgach, oczywiście. Łatwiej potrafiłbyś uzyskać fundusze...

— Mam zostać handlarzem? — cicho powiedział Toebben. Tout skrzywił się.

— Jeśli już nazywać rzeczy po imieniu, to nie handlarzem, lecz przynętą. Będziesz jeździł, wygłaszał odczyty, autorytatywnie wypowiadał się na kongresach i urabiał opinię. Ja nie mam na to czasu ani ochoty.

— I myślisz, że ja ją znajdę? — zapytał Toebben.

— Mnie to nie obchodzi, a ty masz jeszcze w odwodzie rentę i willę na tym bardziej spokojnym, że przymusowym odludziu. Możesz wybierać. Ja zresztą niczego ci nie proponowałem. Wszystko zależy...

— Od czego?

— Intrygujesz mnie— Tout przechylił się przez poręcz fotela . i z natarczywością przypatrywał się Toebbenowi.

— Zmieniłeś się ostatnio — powiedział. — Nie podoba ci się użytek, jaki robią tutaj z naszej pracy. Masz rację, uczony nie powinien stać obojętnie wobec spraw, które rządzą tym światem.. Już wiele, zbyt wiele razy popełniono ten błąd. Ostatnio choćby podczas byłej wojny. W ten sposób nie rozgrywa się partii

idących o dużą stawkę. Uczeni mieli, mogli mieć wszystkich

w ręku, gdyż posiadali atom. To była wielka szansa i nikt jej n& '

wykorzystał. Politycy? Są potrzebni tak długo, dopóki jest z kim

dyskutować, innymi słowy — stawiać dymną zasłonę przed

rzeczywiste cele. W ostatecznym rozrachunku nie my, ale oni będą

narzędziem.

— Na razie jednak rządzą i mówiąc to wydajesz siebie w ich ręce.

— Tutaj nikt mnie nie słyszy, zadbałem o to. Poza tym nawet nam potrzebny jest sojusz zdolny zapewnić bezbłędne wykonanie naszych poleceń. Dlatego pułkownik jest po naszej stronie.

— Więc znowu wojsko...

— Oczywiście. A ty albo z nami...

— Mam tego dosyć. — Toebben postanowił skończyć rozmowę i odejść, lecz w ostatniej chwili coś go powstrzymało. Pomyślał, że może dowiedzieć się o wiele więcej.

— Przestraszyłeś się? — Tout pogardliwie wydął wargi. —

Strata niewielka. Zaszkodzić nam nie możesz. Wiem o tobie

wszystko. Dałeś mi swoje myśli, potrafię przewidzieć każdy twój

krok.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin