Antologia - Stało się jutro 23 - Jacek Sawaszkiewicz.doc

(317 KB) Pobierz
JACEK SAWASZKIEWICZ - MISTYFIKACJE

JACEK SAWASZKIEWICZ - MISTYFIKACJE

- RAPORT

- GUZIK

- POŻEGNANIE

- ŻYCIE RODZINNE

- PRAWDA

Mistyfikacje

I. Pięć miesięcy temu

Pięć miesięcy temu przebywałem poza krajem, w Pretorii, gdzie Przedstawiciele Rady Bezpieczeństwa ONZ konferowali z przedstawicielami Aliansu Południowoafrykańskiego. Nie była to pierwsza konferencja tych przedstawicieli, świat bowiem od dawna niepokoił się militaryzacją państw, które zawarły wspomniany Alians. Tym razem jednak omawiano nie tyle kwestię budowy baz wojskowych, co ich uzbrojenia w maszyny bojowe „Blow", przystosowane do lotów orbitalnych. Państwa wchodzące w skład Aliansu Południowoafrykańskiego zakupiły trzydzieści siedem maszyn tego typu i łamiąc konwencje międzynarodowe wyposażyły je w działa, których konstrukcja wzorowana była na konstrukcji japońskich „Hikari" — okrytych ponurą sławą i objętych ścisłym zakazem produkcji i stosowania. Do Pretorii poleciałem na koszt własny, nie korzystając z funduszów wyjazdowych korespondenta prasowego. Miało to tę dobrą stronę, że nie musiałem wysyłać do Decksance cotygodniowych sprawozdań z przebiegu konferencji, i tę złą, że z braku akredytacji praktycznie skazany byłem na łaskę i niełaskę informatorów z kręgu osób uczestniczących w rozmowach kuluarowych. Lecąc do Pretorii liczyłem więc przede wszystkim na swój węch, a także na swobodę działania, co jednak wybito mi z głowy bardzo szybko, już na lotnisku, gdzie celnicy czy też funkcjonariusze bezpieki zabrali w depozyt mój prywatny radiowifon i gdzie poinformowano mnie, że cudzoziemcom nie wolno wyruszać poza miasto bez zezwolenia władz municypalnych. Na ogół zatem przesiadywałem w hotelu trawiąc czas na lekturze miejscowych dzienników albo kręciłem się w pobliżu biur agendy ONZ, zwłaszcza przed gmachem głównym, w którego holu świetlna gazeta podawała na bieżąco komunikaty o dotychczasowych wynikach konferencji — w sposób zresztą nader oględny. Mierne to były wyniki, tak mierne, jak zawiła była forma komunikatów o nich; oficjalne środki masowego przekazu milczały ponadto o samej atmosferze obrad. Nie zanosiło się na żadną sensację, nic nie wskazywało nawet na rychłe rozstrzygnięcie spornych kwestii, toteż nudziłem się okrutnie. Wiedziałem, na przykładzie poprzednich, że pertraktacje przedstawicieli Rady Bezpieczeństwa ONZ z przedstawicielami Aliansu Południowoafrykańskiego utkną na martwym punkcie, mimo to nie mogłem zdecydować się na wyjazd z Pretorii. Dopiero

telefoniczna rozmowa z Elie skłoniła mnie do powrotu. I to

nagłego.

Z Elie rozmawiałem przez aparat pamiętający poczciwy,

dwudziesty wiek i nie widziałem jej twarzy, ale gdy moja

żona otworzyła usta, zorientowałem się, że sprawa jest

poważna.

— Już straciłam nadzieję — powiedziała. — Ten hotel jest dziewiętnastym, do którego dzwonię. — Usłyszałem, jak przełyka ślinę. — Seymour, czy mógłbyś przylecieć do Decksance jeszcze dzisiaj ?

Natychmiast udzieliło mi się jej zdenerwowanie. Przejęty, niemniej rad, że oto mam pretekst do opuszczenia tego mało gościnnego kraju, zerknąłem odruchowo na zegarek.

— Musiałbym to sprawdzić z rozkładem lotów. Był kwadrans po ósmej i gdybym do południa złapał samolot, przed północą dotarłbym do domu.

— Poczekaj chwilę... — zacząłem. Elie przerwała mi.

— Przepraszam za ten alarm — powiedziała jakby spokojniej. — Jestem trochę roztrzęsiona. Przez całą noc nie zmrużyłam oka.

— A co się w ogóle stało? — zapytałem. Nie od razu odpowiedziała.

— Najgorsze jest już za nami — westchnęła. — Seymour, nie chciałabym, żebyś z kolei ty zaczął się denerwować. Zend utrzymuje, że najdalej za tydzień Albert będzie...

— Albert! — rzuciłem do słuchawki. — Miał wypadek?!

— Właściwie to nic groźnego. Jest już po operacji i zdaniem Zenda za tydzień pobije rekord życiowy na tym torze przeszkód.

Tor przeszkód to było wtedy nowe szaleństwo Alberta i jego koleżków. Od początku ferii szkolnych chłopcy urządzali sobie zawody sportowe w Parku Winstona Churchilla, ustanawiając własne rekordy sprawności, zręczności, wytrzymałości i czegoś tam jeszcze. Zwykle z tych zawodów Albert wracał potłuczony, z siniakami, czasem z rozdartą odzieżą. Kiedyś poszedłem zobaczyć ów tor i na widok karkołomnych wyczynów mojego syna ścierpła mi skóra. Przed swoim odlotem do Pretorii radziłem Elie, żeby zwróciła baczniejszą uwagę na to, w jaki sposób Albert spędza wolny czas, ale ona oczywiście zbagatelizowała tę radę.

— Jest po operacji i za tydzień pobije rekord? — zawołałem dramatycznie. — W tydzień po operacji nikomu nie udało się pobić żadnego rekordu, chyba że masz na myśli rekord w napełnianiu basenu.

— Ściśle biorąc, to nie była operacja —odparła Elie. — Zend mówi, że to był zwykły zabieg.

— On nazywa zwykłym zabiegiem nawet transplantację

ludzkiej głowy.

— Seymour — głos mojej żony zabrzmiał teraz potulnie nie masz się czym przejmować. Już jest wszystko w porządku.

Żachnąłem się w duchu. Nigdy nie zrozumiem matek, które bez krzty wyobraźni i nadzoru pozwalają swoim dzieciom hulać po wertepach, a kiedy ich pociecha nabije sobie guza czy zadrapie skórę na kolanie, rwą włosy, dostają histerii, spazmują i wpadają w skrajną rozpacz, żeby wreszcie — po zaalarmowaniu służby porządkowej, pogotowia ratunkowego, straży pożarnej i po oddaniu szczeniaka pod opiekę czołówki europejskich chirurgów — uspokajać tych wszystkich z otoczenia, co do końca nie stracili głowy i od początku z rozwagą i zimną krwią starali się pomóc jej dziecku oraz jej samej. Tylko że ja akurat nie zaliczałem się do nich.

— Może mi jednak powiesz, co się stało? — spytałem ściskając w rękach słuchawkę.

— Jakaś fabryczna wada stymulatora — odrzekła Elie jednym tchem — wykryli arytmię i Zend inplantował Albertowi nowe serce.

Wciąż ściskając słuchawkę sięgnąłem wolną ręką do pokojowej końcówki komputera i połączyłem się z informacją.

— Za dwie godziny mam samolot do Hounslow — powiedziałem. — Tam przesiądę się na pociąg i o dwudziestej drugiej będę w Decksance.

II. Nazajutrz po moim powrocie

Nazajutrz po moim powrocie do domu — było to przed czterema miesiącami — zatelefonował do nas doktor Zend i doniósł, że stan Alberta nie budzi najmniejszych obaw i że po południu możemy przyjechać do szpitala, by złożyć synowi krótką wizytę.

— Będzie leżał pod kloszem — uprzedził nas. — Na wszelki

wypadek przetrzymamy go trochę w immunodepresorze,

chociaż to zbyteczne.

Z ekranu wideofonu Zend uśmiechał się do mnie

promiennie.

— Przeczytałem twój reportaż — powiedział nagle. — Podoba mi się, ale jakby mnie zasmucił. Bo uprzytomnił mi,

że mam sklerozę. Daję słowo, nie mogę sobie przypomnieć, żebym oglądał twoje pęknięte żebra i uszkodzoną torebkę stawową prawego łokcia. No cóż, starzeję się — dodał. — Do zobaczenia. I przerwał połączenie.

— O czym on mówił? — spytała Elie.

— Nie mam pojęcia — odrzekłem zgodnie z prawdą.

— Pęknięte żebra? Torebka stawowa? Wzruszyłem ramionami.

— Coś mu się pomyliło. On chyba naprawdę ma sklerozę. Zend jednak niczego nie pomylił. Przekonałem się o tym zaraz po śniadaniu, gdy poszedłem do swego gabinetu, aby pomedytować o perspektywach dalszego dialogu między przedstawicielami Rady Bezpieczeństwa ONZ a przedstawicielami Aliansu Południowoafrykańskiego, i gdy odbyłem drugą tego przedpołudnia wideofoniczną rozmowę, tym razem już nie z doktorem Zendem. Zamierzałem skontaktować się ze znajomym dziennikarzem, afrykanistą i politologiem, byłym korespondentem wojennym, lecz nim znalazłem w spisie jego numer, nieoczekiwanie zaterkotał wideofon. Machinalnie wdusiłem klawisz wyłącznika i ekran aparatu ozdobiła twarz młodej z wyglądu kobiety, która powiedziała z werwą:

— Dzień dobry. Czy to mieszkanie pana Seymoura Lutza?

— Dzień dobry — odrzekłem. — Tak, to moje mieszkanie. Zawahała się krótko.

— Pan Lutz? — spytała. — Seymour Lutz?

— Tak.

Tę twarz na ekranie, twarz bezsprzecznie piękną, okrasił

drwiąco-zalotny uśmiech.

— Dzwonię do pana, bo chcę wreszcie zobaczyć faceta, z którym niedawno jadłam kolację w „Elaborate". Przyjrzałem się tej kobiecie. Nie kojarzyła mi się z nikim i z niczym.

— Pani ze mną? Kolację?

W jej uśmiechu pozostała już tylko drwina.

— Mhm — potwierdziła. — Podano nam wtedy „briquose", chociaż ja tego nie pamiętam. Ale pan powinien.

— Nie rozumiem — odparłem. Rzeczywiście nie rozumiałem.

— Cóż to — moja rozmówczyni podniosła głos — pan mnie nie poznaje? Jestem Natalia Anzengruber. Odchrząknąłem z zakłopotaniem.

— Pani wybaczy, ale to nazwisko nic mi nie mówi. Uśmiech zgasł na tej pięknej twarzy.

— Doprawdy? — spytała pani Anzengruber. Zabrzmiało to jak okrzyk: „Coś takiego!" —Nic panu nie mówi moje nazwisko. Ale to panu nie przeszkodziło posłużyć się moim nazwiskiem w tym... w tym, pożal się Boże reportażu. Zrobiłem w myślach pobieżny rachunek dziennikarskiego sumienia, przetrząsając swój dotychczasowy, skądinąd skromny dorobek twórczy. Nazwisko Anzengruber było dla mnie nadal pustym dźwiękiem.

—— Pani z pewnością pomyliła mnie z kimś innym — stwierdziłem ostrożnie. — To na pewno jakaś pomyłka.

— Pomyłka! Co za bezczelność! Z jej dużych, lśniących oczu sypnęły się skry. Niegdyś sądziłem, że „skry sypiące się z oczu" to wdzięczna forma zwrotu literackiego, który oznacza kobiecą pasję lub furię. Od tamtego dnia zmieniłem zdanie.

— Czy panu się wydaje, że ja jestem idiotką! — kontynuowała ta kobieta. — Że można ze mnie... że ja... — na moment ją zatkało. — No, cholera! W każdym razie diabelnie się pan myli, mój panie. Dam panu cenną radę:

niech pan czym prędzej wynajmie dobrego adwokata.

— Pani mnie oskarża... Wpadła mi w słowo.

— Oskarżam pana o zniesławienie i przysięgam, że nie puszczę tego płazem. Za kogo pan się uważa? Więc ja przyleciałam do Decksance na pierwsze skinienie wielkiego Seymoura Lutza, tak? Przyleciałam ledwie nie gubiąc po drodze butów, żeby zjeść z nim kolację i z uwielbieniem patrzeć w jego oblicze! Zrobił pan ze mnie stare, stuknięte, rozegzaltowane i zdziecinniałe babsko, mimo że nie widział mnie pan na oczy.

Nie bardzo nadążałem za tokiem jej wypowiedzi, toteż kiedy przerwała, wtrąciłem nieśmiało:

— Jeżeli mam być oskarżony, to prawdopodobnie na podstawie jakichś dowodów?

— Proszę! — Na chwilę ekran aparatu wypełniła strona tytułowa opasłego czasopisma, którym pani Anzengruber potrząsała energicznie. — Ta szmata wychodzi chyba w stu tysiącach egzemplarzy? Czy wystarczy panu sto tysięcy dowodów?

Był to „Scientific News", mój — że tak powiem — macierzysty tygodnik, jeden z tych jego numerów, które się ukazały, gdy przebywałem w Pretorii. Siłą faktu nie znałem jego zawartości, co wzbudziło we mnie niejasne podejrzenia. Jest w naszej redakcji reporter, Arthur Portman, człowiek o dość osobliwym poczuciu humoru. Swymi — co tu

ukrywać — kontrowersyjnymi kawałami niejednokrotnie napytał kolegom biedy i sam ściągnął na siebie mnóstwo nieprzyjemności, wszelako nie powstrzymywało go to od dalszego robienia różnorodnych szpasów. Nieomal zobaczyłem figlarną minę Arthura Portmana słuchając pani, Anzengruber, która ciągnęła krzykliwie i odrobinę bezładnie:

— Co pan może wiedzieć o mnie i o Douglasie? Ten pański informator też mi zapłaci. I kto pana upoważnił do grzebania w mojej przeszłości? Jest pan małym oszustem, dziennikarskim wypędkiem, nędznym gryzipiórkiem, który oczernia ludzi i czuje się bezkarny. Ale wszystko ma swoje granice, mój panie! Jeżeli ceni pan sobie karierę zawodową, to żal mi pana. I niech pan zapamięta: wcale nie mam zwyczaju, jak to pan napisał, marszczyć noska i mizdrzyć się do mężczyzn!

Ja zaś nie miałem ochoty słuchać dalej tych inwektyw. Uderzeniem palca w klawisz aparatu usunąłem z ekranu roztrajkotaną panią Anzengruber, po czym przeniosłem ze stolika na biurko stos czasopism, które Elie odkładała dla mnie podczas mojego pobytu w Pretorii, i odszukałem numery „Scientific News". W ostatnim numerze redakcja opublikowała reportaż pod tytułem „Admirał Douglas Westrex" podpisany — zdumiewające — moim nazwiskiem. To nie była pomyłka korekty; treść tego reportażu świadczyła, że ktoś umyślnie, z wyrachowaniem dopuścił się mistyfikacji. I na pewno nie była to robota Arthura Portmana: on zna granice.

W trakcie lektury „Admirała" stał się dla mnie oczywisty sens dygresji doktora Zenda. Uznałem też za uzasadnioną irytację pani Anzengruber i przyjąłem, że wypada spodziewać się następnych tego rodzaju protestów. Oburzony sięgnąłem do wideofonu, aby zadzwonić do redakcji i poprzestawiać tam wszystkich łącznie z naczelnym (choćby za cenę mojej współpracy ze „Scientific News"), tymczasem jednak aparat znów zaterkotał.

Po przeczytaniu reportażu „Admirał Douglas Westrex" można by wysnuć wniosek, że Roya Salaza, byłego oficera Royal Cosmos Force, znałem przynajmniej z widzenia. W istocie ledwie o nim słyszałem, mimo to, kiedy na ekranie wideofonu zobaczyłem czarną czuprynę i brązowe, skośne oczy, domyśliłem się, że to on.

— Pan Seymour Lutz? — zapytał.

— Pan Roy Salaz? — odpowiedziałem pytaniem. Kiwnął głową i jego włosy zalśniły granatowo.

— Tak. Przepraszam, że pana niepokoję, ale właśnie zapoznałem się z pańskim reportażem...                

— Rozumiem — wtrąciłem. — Tylko że to nie ja napisałem ten reportaż.

Roy Salaz zacisnął pełne wargi. Anonimowy autor „Admirała" musiał znać ten jego zwyczaj.

— Nie pan? W redakcji „Scientific News" nie zaprzeczyli jednak...

— Możliwe; nie wiem, co się u nich dzieje, bo przeszło miesiąc byłem poza krajem. Jedno nie ulega wątpliwości:

ktoś ordynarnie posłużył się moim nazwiskiem. Wolę pana o tym uprzedzić, zanim wystąpi pan z pretensjami. Zasępił się. Zresztą od początku tej rozmowy wyglądał na stroskanego.

— Pretensje? — powtórzył. — Nie, nie. Nie miałem tego zamiaru. Chociaż nie lubię, jak mi się przypisuje cudze sądy.

— Jesteśmy więc w analogicznej sytuacji. Zaręczam panu, że niezwłocznie będę interweniować i że redakcja zamieści stosowne sprostowanie.

Ponownie zacisnął wargi rozważając coś w myślach. Wyraz troski nie znikał z jego twarzy. A może był to wyraz zadumy.

— Sprostowanie, tak, tak — rzekł z roztargnieniem. — Pan, naturalnie, zna treść tego reportażu?

— Przed chwilą skończyłem go czytać — odparłem. Przerzuciłem kartki otwartego numeru „Scientific News" i odnalazłem rozdział traktujący o rzekomo mojej pogawędce z Royem Salazem. — Uczciwie mówiąc przeczytałem go pobieżnie. Nie mogłem skupić się nad nim, to wszystko zbyt mnie wzburzyło.

— Pan kogoś podejrzewa?

— Nie, ale mam nadzieję, że redakcja udzieli mi wyjaśnień.

— A jeżeli nie udzieli ich panu?

Rozdrażniony zabębniłem palcami po blacie biurka.

— Pańska dawna znajoma — powiedziałem — pani Natalia

Anzengruber, o której także jest mowa w tym reportażu,

zagroziła przed godziną, że wytoczy mi proces

o zniesławienie. Jeżeli więc redakcja nie udzieli wyjaśnień

mnie, będzie musiała udzielić ich sądowi.

Roy Salaz zmrużył swoje skośne oczy.

— Albo wypłaci Natalii odszkodowanie i całą sprawę zatuszuje.

— Niech pan nie zapomina, że ja jestem jednak najbardziej poszkodowany i że to głównie mnie należy się rekompensata.                            

Nieznacznie wykrzywił usta.

— Z panem prawdopodobnie nie będą się liczyć. Te jego słowa i lekceważąca mina dotknęły mnie do żywego. I między innymi one nadały kierunek mojemu działaniu — jak to trzy miesiące później w podziemiach gmachu RCF uświadomił mi Milady. Tymczasem zamilkłem urażony, Roy Salaz zaś stwierdził obojętnie:

— Zatem pan nie zna autora reportażu.

— Natomiast on zna pana dobrze — odrzekłem — jeżeli uwzględnić to, co o panu napisał. Roy Salaz potrząsnął głową.

— Nie, nie — powiedział ze znużeniem. — To mógł napisać każdy. Każdy, kto się otarł o Admiralicję erceefu. Tych kilka faktów nie stanowi żadnej tajemnicy. Tragedia tamtego doku kosmicznego była powszechnie znana. Mój wyjazd do Afryki odbył się w ramach oficjalnej rotacji obserwatorów wojennych. Stenogramy moich zeznań w toku procesu archiwiści z Prokuratury Royal Cosmos Force udostępnią byle pętakowi. A historia mojego małżeństwa z Barbarą..., pan wybaczy, ale gdybym już zechciał ją komuś opowiedzieć, nie opowiedziałbym jej w tak ckliwy sposób. Generalnie biorąc, wszystko, co mnie dotyczy, jest w tym reportażu przeinaczone i podszyte fałszem. — Przeciągnął dłonią po twarzy. — Zastanawiam się nad czymś innym. Jaki cel przyświecał temu en-en-en?

Ja jeszcze nie zdążyłem zastanowić się nad tym. Czytając „Admirała" skonstatowałem tylko, że napisano go naśladując mój styl dosyć udatnie — co zirytowało mnie do reszty, a jedyne pytania, które sobie zadawałem, miały charakter prywatny: kto i dlaczego podszył się pod moje nazwisko i czym wytłumaczyć postępowanie redakcji „Scientific News"? W pierwszym odruchu oburzenia — i jest to chyba normalne — nie zwracałem uwagi na stronę merytoryczną utworu, na wydźwięk „Admirała Douglasa Westrexa" i na intencje jego autora.

— On we wstępie zapowiada — podjął Roy Salaz — że jego reportaż jest próbą „wyjaśnienia zagadkowego marazmu, w który swego czasu na szereg lat popadła Admiralicja, a z nią Siły". To dziennikarskie faryzeuszostwo. Bo mamy tu do czynienia z peanem na cześć byłego szefa erceefu. Dziennikarz niby gani Westrexa, jest mu niechętny, staje w opozycji do niego. Żeby zaś uprawdopodobnić tę swoją przybraną w literacką formę opinię, wyraża ją w subtelny, zawoalowany sposób. Ten przewrotny zabieg pozwala mu wykazać, że jest więcej niż bezstronny, że jest wręcz

nastawiony krytycznie, pozwala mu się odciąć od wygłaszanych przez jego rozmówców opinii, z których już ' bez cienia żenady wznosi cokół pod pomnik Douglasa Westrexa: herosa, samotnego kowboja, jedynego

sprawiedliwego.

Przebiegłem myślą treść reportażu i nie mogłem się z Royem Salazem nie zgodzić. Miłą niespodziankę sprawiła mi jego _. przenikliwość tak nietypowa dla niektórych oficerów Royal

Cosmos Force.

— Owszem — powiedziałem. — Ja też mam wrażenie, że jest

to epitafium. Roy Salaz poruszył się na ekranie.

— W każdym bądź razie — podsumował — rzecz została napisana na zamówienie. Przez kogoś mało miarodajnego albo tendencyjnie zniekształcającego ówczesną rzeczywistość. Bo ukazane w reportażu wpływy rewolucji informatycznej na redukcję Sił są przesadnie wyolbrzymione. Wdaliśmy się w dyskusję o rzetelności dziennikarzy. Pominę ją tutaj, albowiem była to dyskusja akademicka. Trochę zmęczony czczym strzępieniem języka pożegnałem Roya Salaza i zadzwoniłem do „Sdentific News". Zgłosiła się Lotta Burner, kierowniczka sekretariatu redaktora naczelnego, kobieta rzeczowa, dokładna i urodziwa, lecz chłodna w obejściu i nieprzystępna.

— Nie ma go — poinformowała mnie z zawodową Uprzejmością, gdy zapytałem ją o szefa. — Będzie po

południu.

Chwilę wahałem się przed następnym pytaniem, a ona czekała spokojnie, gotowa natychmiast przyjść mi z pomocą, gdybym takiej potrzebował.

— Proszę mi powiedzieć, kto dostarczył do redakcji maszynopis „Admirała Douglasa Westrexa"?

— Pan, panie Lutz.

— Ja?

— Tak przypuszczam — odparła bez zająknienia, choć moje niedowierzanie powinno wydać się jej co najmniej dziwne. — Jest pan autorem tego reportażu, czyż nie?

— Ma pani go pod ręką? To znaczy ten maszynopis. Chciałbym wiedzieć, czy figuruje na nim moje nazwisko.

— Sekundę. Chyba jeszcze nie przesłano tej teczki do

archiwum.

Zniknęła, aby zaraz pojawić się znowu. Usiadła pochylona,

z przekrzywioną na bok głową. Usłyszałem szelest

przewracanych kartek.

— „Admirał Douglas Westrex". — Głos panny Bumer

załamał się lekko, kiedy odczytywała tytuł. — Tak, jest pańskie nazwisko, ale dopisane ręcznie, długopisem. Poznaję pismo naczelnego.

— Jest pani pewna?

— Oczywiście mogę się mylić. Ale charakter pisma swojego

szefa znam dość dobrze.

Westchnąłem głośno, tak głośno, że prawie teatralnie.

— Więc on będzie po południu?

— Między dwunastą a trzynastą ma wolną godzinę. Czy mam mu coś przekazać, gdyby wrócił wcześniej ?

— Tylko ukłony i to, że nie ja jestem autorem tego reportażu. Stawię się o dwunastej.

ffl. W redakcji

W redakcji byłem punktualnie. Przed wyjściem z domu zostawiłem na stole w salonie karteczkę dla żony z informacją, dokąd jadę. Elie położyła się wnet po śniadaniu, by odespać noc, którą spędziła z torebką orzeszków ziemnych na kolanach, w fotelu przed telewizorem, ponieważ nie mogła zasnąć, a zasnąć nie mogła dlatego, że poprzedniego dnia, kiedy leciałem samolotem z Pretorii do kraju, ucięła sobie ośmiogodzinną drzemkę odsypiając wcześniej zarwaną noc, pierwszą po tym wypadku z Albertem.

Panna Lotta Burner zaanonsowała mnie i za pomocą przycisku na konsolce otworzyła przede mną rozsuwane drzwi do gabinetu redaktora naczelnego. Terence stał tyłem do mnie, przy biurku, nad teczką zawierającą maszynopisy utworów zamieszczonych w ostatnim numerze „Scientific News", sprawcą tych nieporozumień.

— Proszę, proszę — mruknął zachęcająco i z plikiem papierów w rękach obszedł biurko, aby zapaść w swój obrotowy fotel. — Siadaj.

Usiadłem. Terence nadal trzymając przed sobą wyłowiony z teczki maszynopis popatrzył na mnie z zainteresowaniem.

— Dziękuję, żeś nas o tym zawiadomił — powiedział. — Szkoda tylko, że nie przed tygodniem; wtedy zdążylibyśmy wprowadzić korektę.

— Przebywałem poza krajem — usprawiedliwiłem się. — W Decksance jestem dopiero od dwóch dni.

— Ach, prawda. Byłeś w Pretorii?

— Ano byłem,  i                    .    . •

— Nie pytam, jak ci się powiodło, bo mamy tam Glema.

Załatwiliśmy mu kartę akredytacyjną, a on z wdzięczności, zamiast korespondencji, dzień w dzień przesyła nam dalekopisem niecenzuralne życzenia. Ale ktoś musi tam siedzieć. Jedyne, co redakcja może dla ciebie zrobić, Seymour, to wypłacić ci diety.

— Nie — zaprotestowałem — dziękuję ci, to był mój prywatny wypad. Poniosłem ryzyko zawodowe i koszty własne, zresztą nie tak wielkie. Nie ma o czym mówić. Pomówmy lepiej o „Admirale".

— No właśnie — przez biurko podał mi maszynopis. — Przejrzyj to.

Maszynopis jak maszynopis, nie wyróżniał się niczym szczególnym. Wzorem powszechnie obowiązujących norm miał stosowny margines oraz interlinie. Tytuł jednak napisany został dużymi literami i spacją, a więc w sposób rzadko praktykowany przez innych autorów, przeze mnie zaś każdorazowo — czy była po temu potrzeba, czy nie. Miałem po prostu taką manierę, której z przekory nie chciałem zaniechać i którą musiał podpatrzyć autor owego apokryfu. Nad tytułem widniało moje nazwisko wykaligrafowane długopisem przez Terence'a.

Złożyłem kartki; plasnęły cicho, kiedy rzuciłem je na blat biurka.

— Już na czwartej stronie — powiedział Terence rozparty w fotelu — narrator mówi o sobie: „melduje się Seymour Lutz, admirale", czy coś w tym rodzaju. Wprawdzie na karcie tytułowej nazwiska twojego nie było, ale takie przeoczenia już ci się zdarzały, nie miałem więc wątpliwości.

Nic takiego nigdy mi się nie zdarzyło, niemniej zmilczałem.

— Lotta utrzymuje — prawił Terence — że ten reportaż znalazła w sekretariacie, w stosie materiałów, które codziennie przynoszą nasi pracownicy. Mógł go podrzucić każdy; nawet ktoś spoza redakcji. Przeczytałem go na drugi dzień i podpisałem do druku bez zastrzeżeń.

— I bez porozumienia z kolegium? — spytałem domyślnie. Od dnia, kiedy wręczyłem naczelnemu maszynopis „Przybysza", moje teksty szły na linotypy z pominięciem tego szacownego zespołu opiniującego. Terence wyprostował się i położył ręce na biurku.

— Może to był błąd. — Uruchomił interkom i rzekł do mikrofonu: — Lotta, zwołaj natychmiast kierowników wszystkich działów. — Zwrócił się do mnie: — Jeżeli masz ochotę posiedzieć tu z nami, będziemy radzi.

— Wolę posiedzieć u siebie.

— Dam ci znać, jak się czegoś dowiem. Do swojego pokoiku, który dzielę z Byrdem, udałem się zaopatrzony w dzbanek herbaty z ekspresu. Byrd jest pełnym entuzjazmu adeptem dziennikarstwa i nieustannie ugania się w terenie za wszelką sensacją, toteż mogłem w ciszy usiąść nad egzemplarzem „Scientific News" i jeszcze raz przejrzeć „Admirała Douglasa Westrexa". Siorbiąc gorącą herbatę wynotowałem w brulionie tytuły poszczególnych rozdziałów reportażu. Tak powstała lista złożona z siedmiu nazwisk.

1. Franklin Milady.

2. Douglas Westrex

3. Lee Harris

4. Josephine Westrex

5. RoySalaz

6. Natalia Anzengruber

7. Iks

Były to osoby, z którymi NNN, autor „Admirała", rzekomo miał rozmawiać i które mogły wiedzieć coś na jego temat. Przeczytałem tę listę z góry do dołu i z dołu do góry i po namyśle skreśliłem z niej Natalię Anzengruber, Roya Salaza oraz Douglasa Westrexa. Przy Iksie postawiłem znak zapytania, po czym skreśliłem go także, uznałem bowiem, że postać tę autor powołał do istnienia po to, by stała się wyrazicielką jego własnych poglądów, słowem, że za tym pseudonimem kryje się sam NNN. Na liście pozostały więc tylko trzy osoby: Franklin Milady, Lee Harris i Josephine Westrex. Dwóch ostatnich nie znałem i nie miałem pojęcia, czego po nich oczekiwać. Przepisałem te nazwiska na czysto, wyrwałem kartkę z brulionu i wetknąłem ją do kieszeni. Gdy przed trzynastą zszedłem do sekretariatu, minąłem się z kierownikami działów opuszczającymi gabinet Terence'a, który człapał za nimi bezradny. Byłem przygotowany na fiasko, więc pogodnie przyjąłem do wiadomości, że kolegium redakcyjne nie ustaliło nic, poza faktami już znanymi.

— W najbliższym numerze zamieścimy sprostowanie — przyrzekł naczelny patrząc na sekretarkę, która łączyła się z jego kierowcą, aby mu polecić, żeby podjechać pod budynek redakcji. — Skonsultuję się też z naszym radcą.

— Krótkie sprostowanie całkowicie mnie usatysfakcjonuje. Przeniósł wzrok na moją twarz i w jego oczach dostrzegłem błysk zawodu.

— Naprawdę? — spytał. Odniosłem wrażenie, że zaraz pożałował tego pytania.

— Nie chcę po prostu, żeby szargano moje nazwisko.

— Tak, oczywiście.

Sekretarka powiedziała, że kierowca już czeka, i Terence

kładąc mi rękę na ramieniu wolno wyszedł ze mną na

korytarz.

— Oczywiście — powtórzył, gdyśmy się zatrzymali przed szeregiem drzwi do wind szybkobieżnych. — Ale swoją drogą przydałoby się odszukać autora tego .reportażu. Redakcja jest gotowa pokryć wszystkie koszty z tym związane i zakupić zgromadzone materiały, choćby nie miały żadnej wartości reportażowej. Co ty na to, Seymour?

— Filantropijna propozycja — odrzekłem wykrętnie.

— Zastanów się nad nią.

IV. Po lunchu

Po lunchu, który zjadłem w barze „Enticer", usiadłem za kierownicą swego wozu i spróbowałem przez radiotelewifon połączyć się z domem, żeby obudzić żonę i przypomnieć jej o zaplanowanej przez nas wizycie w szpitalu. Telefon nie odpowiadał. Wyłączyłem się i sięgnąłem do kieszeni po kluczyki. Razem z nimi wydostałem złożoną we czworo kartkę, na której w redakcji zapisałem nazwiska trzech osób:

Franklina Milady'ego, Lee Harrisa i Josephine Westrex. Chorych w szpitalach można odwiedzać w godzinach między 15"" a 17""; była dopiero 1340, przeto nie musiałem się śpieszyć, nawet jeżeli Elie pojechała już do Alberta i krążąc po poczekalni złorzeczyła to portierom, że nie chcą jej wpuścić na oddział, to mnie, że tak jak ona nie zjawiłem się tam przed czasem, aby złorzeczyć portierom wespół z nią. Małą godzinkę mogłem poświęcić na swe zawodowe sprawy. Postanowiłem skontaktować się z osobami wciągniętymi na moją listę, zwłaszcza z dwiema: z komandorem Lee Harrisem i panią Josephine Westrex. Po rozmowie z nimi nie obiecywałem sobie wiele, ale należało uprzedzić ich ewentualne protesty. Liczyłem również, że któraś z nich wie coś o prawdziwym autorze „Admirała" i że udzieli mi jakiejś wskazówki.

Pierwszeństwo dałem damie, matce szefa Admiralicji Royal Cosmos Force — i już na początku spotkało mnie rozczarowanie. Kiedy po wykonaniu czterech zamiejscowych -telefonów trafiłem wreszcie na kompetentnego informatora, dowiedziałem się, że pani Josephine Westrex zmarła w miesiąc po samobójczej śmierci jej syna.

Drugi na mojej liście był Lee Harris. Jeśli wierzyć autorowi reportażu, człowiek ten wchodził w skład sztabu RCF. Wybrałem ponownie numer kierunkowy do stolicy, a następnie — numer centrali Admiralicji. Telefon odebrał młody mężczyzna w koszuli rozchełstanej na piersiach pokrytych rzadkim zarostem, stanowiącym zapewne przedmiot jego chluby. Przedstawiłem się pełnym stopniem wojskowym i tytułem zawodowym, na co młodzian wyszczerzył zęby zlepione gumą do żucia.

— O kurczę! — zawołał radośnie. — Mam dzisiaj szczęście! Wygrałem właśnie zakład o pięć dych, rano zostałem ojcem, a teraz widzę pana. Akurat dyskutujemy nad „Admirałem Douglasem Westrexem".

— Gratuluję sukcesów — powiedziałem pośpiesznie. — Ufam, że nieco pańskiego szczęścia skapnie i na mnie, panie... panie...

— Martin York, nazywam się Martin York i jestem przewodniczącym Komisji Likwidacyjnej. Fatalna sprawa z tym erceefem, co? Przykro mi, że to mnie i moim chłopcom przypadł w udziale ten wątpliwy zaszczyt przeprowadzenia postępowania likwidacyjnego w pańskich Siłach. Fatalna sprawa... Proszę o wyrozumiałość. Z uśmiechem człowieka życzliwie nastawionego do całego świata Martin York ostentacyjnie i dumnie podrapał się po klatce piersiowej. Niezbyt grzecznie zakłóciłem mu ten stan samozadowolenia.!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin