Fantastyczne opowieści.pdf

(1283 KB) Pobierz
19497051 UNPDF
Z chomika Valinor
W E Aytoun, H. Balzac, W. W. Collins, Ch. Dickens, A. France, T.
Gautier, W. Irwing, N. Macleod, P Merimée, E. A. Poe, W. Scott, J.
Sheridan Le Fanu, A. Villiers de L’Isle–Adam, E M. De Vogue, S.
Warren, O. Wilde
Fantastyczne Opowieści
Tłumaczyli Zofia Jachimecka Zofia Krajewska Romuald Pitera
Wacław Rogowicz Maria Traczewska
19497051.001.png
A. Villiers De l’Isle–Adam
W ERA
„Miłość silniejsza jest niż Śmierć” — powiedział Salomon; tak, jej władza tajemnicza nie zna
granic.
Działo się to o zapadającym zmroku jesiennego dnia, w tych latach, w Paryżu. Minęła już pora
spaceru po Lasku i zapóźnione pojazdy, z zapalonymi latarniami toczyły się ku poważnemu
przedmieściu Saint–Germain. Jeden z nich zatrzymał się przed portalem obszernej, pańskiej
rezydencji, otoczonej odwiecznym ogrodem; nad obłąkiem bramy widniała tarcza kamienna z
herbem starożytnego rodu hrabiów d’Athol, wyobrażającym w błękitnym polu pogrążoną,
srebrną gwiazdę, z dewizą: „Pallida Victrix * 1 pod koroną podpiętą gronostajami, z mitrą
książęcą u szczytu. Ciężkie podwoje rozwarły się. Mężczyzna w wieku lat trzydziestu do
trzydziestu pięciu, w żałobie, z twarzą śmiertelnie bladą, wysiadł z karety. U podjazdu
domownicy w milczeniu wznosili światło. Nie widząc ich, ciężko wszedł po stopniach do
westybulu. Był to hrabia d’Athol. Chwiejnym krokiem poszedł na górę po białych schodach,
wiodących do tego pokoju, gdzie tegoż jeszcze ranka ułożył na falach batystu, w trumnie obitej
aksamitem i owiniętej w fiołki panią swych rozkoszy, swą blednącą małżonkę, Werę, rozpacz
swoją.
Na górze drzwi otworzyły się lekko na pokój wysłany dywanem; uchylił portierę.
Wszystkie przedmioty były na tym samym miejscu, na którym hrabina zostawiła je w
przeddzień skonu. Śmierć nagła raziła ją jak grom. W ostatnią noc jego ukochana zemdlała w tak
otchłannych rozkoszach, zapamiętała się w tak wyszukanych pieszczotach, że sercu jej,
wyczerpanemu upojeniem, zabrakło sił; wargi jej zwilżyły się raptownie śmiertelną purpurą.
Zaledwie zdążyła dać swemu małżonkowi pocałunek pożegnania, uśmiechając się, bez jednego
słowa, po czym jej długie rzęsy jak żałobne zasłony opadły na piękną noc jej oczu.
Minął dzień bez nazwy.
Około południa hrabia d’Athol po okropnej ceremonii w grobach rodzinnych odprawił z
cmentarza czarną eskortę. Po czym, zamykając się sam na sam z pogrzebioną w czterech
marmurowych ścianach, zawarł za sobą żelazne drzwi mauzoleum. Przed trumną paliło się na
trójnogu kadzidło; świetlista korona z lamp u wezgłowia młodej zmarłej okalała ją gwiezdną
aureolą.
On, stojąc w zamyśleniu, z jedynym uczuciem beznadziejnej tkliwości, trwał tam cały dzień.
Około szóstej, o zmierzchu opuścił uświęcone miejsce. Zamykając grobowiec, wyrwał z zamku
srebrny klucz i unosząc się na ostatnim stopniu progu, wrzucił go powoli we wnętrze grobu.
Upuścił go na płyty wewnętrzne przez wycięty nad portalem liść koniczyny. Czemu to zrobił…?
Na pewno na skutek jakiegoś tajemniczego postanowienia niewracania tutaj więcej.
A teraz był znowu w owdowiałym pokoju.
Okno pod sutą draperią z kaszmiru koloru ślazu, przetykanego złotem, było otwarte; ostatni
promień zachodu oświecał duży portret zmarłej w starożytnej drewnianej ramie. Hrabia rozglądał
się dokoła, widział suknię, rzuconą wczoraj na fotel, na kominku klejnoty, naszyjnik z pereł, na
wpół złożony wachlarz, ciężkie flakony perfum, których Ona nie miała już wdychać. Na
hebanowym łożu o skręconych kolumnach, nie posłanym, obok poduszki, na której pośród
koronek był jeszcze widoczny odcisk uwielbianej, cudnej głowy, ujrzał chusteczkę z kroplami
krwi, kiedy jej młoda dusza biła skrzydłami przez chwilę, otwarty fortepian z rozłożonymi
1 * blada zwyciężczyni
nutami melodii, na zawsze niedokończonej, kwiaty indyjskie, zerwane przez nią w cieplarni i
zamierające w starych wazonach saskich, a u stóp łoża, na czarnym futrze maleńkie pantofelki
bez pięt ze wschodniego aksamitu, na których jaśniała wyhaftowana perełkami figlarna dewiza
Wery: Qui verra Vera, l’aimera * . Nagie stopy ukochanej igrały w nich jeszcze wczoraj rano,
całowane za każdym krokiem przez puch łabędzi! — I tam, tam, w cieniu zegar, którego
sprężynę złamał, by nie bił odtąd żadnej godziny.
Więc ona odeszła…! Dokądże to…? I teraz żyć? Po co…? To było niemożebne, niedorzeczne.
I hrabia wstępował w otchłań rozmyślań.
Przeglądał myślą życie minione. Sześć miesięcy upłynęło od ich ślubu. Po raz pierwszy ujrzał
ją na balu w ambasadzie, za granicą… Tak. Ta chwila stawała mu przed oczy, żywa i bardzo
wyraźna. Tam jawiła mu się, promienna. Tego wieczoru wejrzenia ich spotkały się ze sobą.
Rozpoznali się w tłumie tajemnym odczuciem dwojga istot pokrewnej natury, przeznaczonych do
niewygasłej miłości wzajemnej. Zwodnicze uwagi, uśmiechy badawcze, insynuacje, wszystkie
trudności, jakie gromadzi świat, by opóźnić nieuniknioną szczęśliwość tych, którzy należą do
siebie, rozwiały się wobec spokojnej pewności, jaką od pierwszej chwili mieli względem siebie
wzajem.
Wera, znużona nudnymi ceremoniami swego otoczenia, przy pierwszej okazji sprzeciwienia
się jej woli sama poszła ku niemu, upraszczając tym w sposób dostojny banalne kroki, na które
traci się drogi czas w życiu.
Och, jak przy pierwszych zaraz słowach puste sądy o nich ludzi obcych zdawały im się
chmarą ptaków ponocnych, powracających w mrok! Jakie uśmiechy zamienili ze sobą! Jaki
uścisk niewysłowiony!
A jednak ich natura była, zaprawdę, jedna ze szczególniejszych! Były to dwie istoty,
obdarzone cudownym rozumieniem życia, lecz wyłącznie ziemskim. Wrażenia swe potrafili
przedłużać z niepokojącą intensywnością. Zapamiętywali się zupełnie, pogrążając się w nie.
Przeciwnie, pewne idee, idea duszy na przykład, Nieskończoności, Boga nawet, były jak
gdyby zakryte przed ich pojęciem zasłoną. Wiara wielu ludzi w rzeczy nadprzyrodzone była dla
nich jeno przedmiotem nieokreślonego zdumienia, zamkniętą księgą, którą się nie zajmowali, nie
mając danych ani do potępiania jej, ani do uznawania.
Toteż poznawszy dobrze, iż świat był im obcy, wnet po zawarciu swego związku odosobnili
się w tym starym, poważnym pałacu, dokąd życie z zewnątrz nie przenikało dzięki rozległości
otaczających rezydencję ogrodów.
Tutaj kochankowie zatopili się w oceanie tych męczących i przewrotnych rozkoszy, w których
duch zlewa się z pełnym tajemnic ciałem! Wyczerpali gwałtowność pożądań, drżenia
namiętności i szał pieszczot. Każde z nich stało się biciem serca drugiego. W nich duch przenikał
tak doskonale ciało, iż kształty ich wydawały im się formą duchową i że uściski skuwały ich
palącymi ogniwami w idealne zlanie się w jedno. Długie olśnienie! Nagle czar prysł; straszny
wypadek rozłączył ich; ramiona ich rozplotły się. Jakiż mrok zabrał mu drogą zmarłą? Zmarłą!
Nie. Czyż duszę wiolonczeli zabiera ze sobą krzyk pękającej struny?
Mijały godziny.
Patrzał przez okno w noc, posuwającą się w niebiosach; i Noc jawiła mu się jako żywa istota;
wydawała mu się królową, idącą melancholijnie na wygnanie, i diamentowa klamra jej żałobnej
tuniki, Wenus, sama jedna świeciła ponad drzewami, zatopiona w lazurowej głębi.
„To Wera” — pomyślał.
Na to imię, wymówione szeptem, zadrżał jak człowiek budzący się ze snu, po czym prostując
* Kto ujrzy Werę, pokocha ją.
się potoczył wzrokiem dokoła. Przedmioty w pokoju oświecało teraz blade światło, dotychczas
niewyraźne, lampki, zbłękitniającej mroki, a którą noc, wzbiwszy się na firmament, ukazała tutaj
niby drugą gwiazdę. Była to lampka o kadzidelnej woni, płonąca przed ikonostasem,
relikwiarzem rodzinnym Wery. Tryptyk z kosztownego starego drzewa wisiał na rosyjskiej
plecionce z łyka między lustrem a obrazem. Refleks od złoconego wnętrza padał chybotliwy na
naszyjnik śród klejnotów na kominku. Nimb z jednej sztuki dokoła Madonny w szatach koloru
nieba błyszczał złotem, a pośrodku krzyż bizantyjski o wysmukłych, czerwonych zarysach,
rozpuszczonych w refleksie, rzucał krwawy cień na zapalony tym odblaskiem mat pereł. Od
dzieciństwa Wera litowała się swymi wielkimi oczyma nad obliczem macierzyńskim i tak
czystym dziedzicznej Madonny i nie mogąc z natury swej poświęcić jej, niestety, innej prócz
zabobonnej miłości, ofiarowywała jej taką czasami, z naiwnością, w zadumie przechodząc koło
lampki. Hrabia, tknięty na ten widok bolesnym przywołaniem do życia, sięgającym tajnych
wnętrz duszy, wspiął się na palce, zdmuchnął szybko święte światełko i wyciągając po omacku
rękę w ciemnościach w stronę torsady dzwonka, pociągnął za nią.
Na progu ukazał się służący. Był to starzec w czerni, w ręku trzymał lampę i postawił ją przed
portretem hrabiny. Odwróciwszy się, z dreszczem przesądnego lęku ujrzał swego pana stojącego
przed nim i uśmiechniętego, jak gdyby nic się nie stało.
— Rajmundzie — rzekł hrabia spokojnie — j e s t e ś m y d z i ś b a r d z o z n u ż e n i ,
h r a b i n a i j a ; podasz wieczerzę około dziesiątej. A propos, postanowiliśmy odosobnić się
jeszcze bardziej, tutaj, od jutra. Prócz ciebie, nikt z całej służby nie ma spędzić nocy w pałacu.
Wypłacisz im pensje za trzy lata z góry i niech się wynoszą. Następnie założysz sztabę na bramie
wjazdowej, zapalisz kandelabry na dole, w sali jadalnej, wystarczysz nam do usługi. Od dzisiaj
nikogo nie będziemy przyjmowali u siebie.
Starzec trząsł się i patrzał nań badawczo.
Hrabia zapalił cygaro i zeszedł do ogrodu.
Służący pomyślał w pierwszej chwili, że ból zbyt ciężki, zbyt rozpaczny zmącił zmysły jego
pana. Znał go od dziecka; pojął wnet, iż wstrząs zbyt gwałtownego przebudzenia mógł być
fatalny dla tego lunatyka. Jego obowiązkiem było przede wszystkim poszanowanie takiej
tajemnicy. Pochylił głowę. Być oddanym wspólnikiem tego obłędnego, religijnego marzenia?
Posłuchać…? Służyć i m w dalszym ciągu, nie zwracając uwagi na Śmierć? Co za dziwaczna
myśl…! Czy przetrwa ona jedną noc bodaj…? Jutro, jutro, niestety…! Ha, kto wie…? Może…!
Bądź co bądź, zamysł święty! Jakim prawem waha się…?
Wyszedł z pokoju, wykonał polecenia co do joty, i tego jeszcze wieczoru niesłychana
egzystencja rozpoczęła się.
Chodziło o to, by stworzyć miraż straszliwy.
Skrępowanie pierwszych dni zatarło się szybko. Rajmund z początku z osłupieniem, potem
dzięki pewnego rodzaju względności i tkliwości tak umiejętnie silił się na naturalność, że nie
upłynęło i trzech tygodni, a sam czuł się chwilami jakby wyprowadzony w pole przez własną
dobrą wolę. Uboczne myśli bladły! Niekiedy, doświadczając jakby zawrotu głowy, musiał
powtarzać sobie, że hrabina istotnie zmarła. Wciągnął się w tę zagrobową grę i raz w raz
zapominał o rzeczywistości. Niebawem potrzeba mu było długiego zastanowienia, by przekonać
siebie i przyjść do równowagi. Widział jasno, że koniec końców odda się całkowicie
oszałamiającemu magnetyzmowi, jakim hrabia nasycał stopniowo otaczającą ich atmosferę. Miał
w sobie lęk, lęk niejasny, łagodny.
D’Athol istotnie żył w absolutnej nieświadomości śmierci swej ukochanej! Wszędzie i zawsze
znajdował jej obecność, do tego stopnia kształt młodej kobiety złączony był z jego ciałem. To na
ławce, w ogrodzie w dni słoneczne czytywał na głos jej ulubione poezje, to wieczorami, koło
kominka, obok dwóch filiżanek herbaty na stoliku, rozmawiał z I l u z j ą , uśmiechniętą, siedzącą,
w jego oczach, na drugim fotelu. Mijały dni, noce, tygodnie. Ani jedno, ani drugie nie wiedziało,
czego dokonywali. A teraz działy się fenomeny osobliwe, kiedy trudno było dostrzec punkt, w
którym imaginacja i rzeczywistość były identyczne. Jakaś obecność unosiła się w powietrzu;
jakiś kształt silił się przebić przez zaporę, utkać swą formę w przestworzu, którego teraz określić
nie było można.
D’Athol żył w zdwojeniu osobowości, jak iluminat. Słodka, blada twarz, dojrzana jak
błyskawica między dwoma mrugnięciami powiek, słaby akord na fortepianie, uderzony
znienacka, pocałunek zamykający mu usta, w chwili gdy miał zacząć mówić, powinowactwa
myśli k o b i e c y c h , które budziły się w nim w odpowiedzi na to, co mówił, zdwojenie własnej
jaźni takie, iż czuł jakby w płynnej mgle odurzająco rozkoszny zapach ukochanej obok siebie, a
nocą, między czuwaniem a zaśnięciem słyszane bardzo ciche słowa — wszystko uprzedzało go.
Było to zaprzeczenie Śmierci, podniesione do potęgi niesłychanej! Razu pewnego d’Athol uczuł
ją i ujrzał tak wyraźnie obok siebie, że wziął ją w objęcia, lecz ruch ten rozwiał ją.
— Dziecko! — mruknął z uśmiechem.
I zasnął z powrotem, jak kochanek przy nadąsanej kochance, uśmiechniętej i zaspanej.
W dzień j e j imienin umieścił przez żart nieśmiertelnik w bukiecie, rzuconym na poduszkę
Wery.
— Skoro zdaje jej się, że umarła… — rzekł.
Dzięki głębokiej i wszechpotężnej woli pana d’Athol, który siłą swej miłości stwarzał życie i
obecność swej żony w samotnym pałacu, egzystencja ta ostatecznie nabrała poważnego i
przekonywającego czaru. Nawet Rajmund nie odczuwał teraz żadnego lęku, przywykłszy
stopniowo do tych wrażeń.
Suknia z czarnego aksamitu, pojawiająca się na zakręcie alei, roześmiany głos, wołający nań z
salonu, dzwonek rano, po przebudzeniu się, jak bywało ongi — wszystko to stało się dla niego
zwykłe; można by rzec, że zmarła bawiła się swą niewidzialnością jak dziecko. Czuła, że jest tak
kochana! I to było zgoła n a t u r a l n e .
Upłynął rok.
W rocznicę, wieczorem hrabia, siedząc przy kominku w pokoju Wery, przeczytał jej florencką
opowieść wierszem, Kallimak. Zamknął książkę, po czym nalewając sobie herbaty, rzekł:
Douschka, czy pamiętasz Dolinę Róż nad brzegami Lahnu, koło zamku Czterech Baszt…?
Ta historia przypomniała ci je, prawda?
Powstał i w niebieskawym lustrze zobaczył siebie bledszego niż zwykle. Wyjął z kubka
bransoletę z pereł i przypatrzył się perłom z uwagą. Czyż Wera nie zdjęła ich z ręki przed chwilą,
przed rozebraniem się? Perły były jeszcze ciepłe i ton ich zmiękł jakby od ciepła jej ciała. A opal
tego naszyjnika syberyjskiego, który również kochał piękną pierś Wery do tego stopnia, że bladł
chorobliwie w swej złotej oprawie, gdy młoda kobieta zapominała o nim jakiś czas! Ongi hrabina
lubiła za to ten wierny kamień…! Tego wieczoru opal świecił, jak gdyby był dopiero co zdjęty i
jak gdyby przedziwny magnetyzm pięknej zmarłej jeszcze go przenikał. Kładąc naszyjnik z
drogocennym kamieniem, hrabia dotknął przypadkiem batystowej chusteczki, na której krople
krwi były wilgotne i czerwone, niby goździki na śniegu…! Tam, na fortepianie, któż to
przewrócił kartę końcową melodii z owych dni? Co to? Lampka święta zapaliła się sama przed
relikwiarzem?! Tak, jej złocisty płomień oświecał mistyczne lica Madonny z zamkniętymi
oczyma. A te kwiaty wschodnie, świeżo zerwane, co rozkwitały tam, w starych wazach saskich,
czyja ręka je tam umieściła? Pokój zdawał się radosny i pełen życia, w sposób bardziej
znamienny i intensywny niż zazwyczaj. Lecz nic nie mogło być niespodzianką dla hrabiego. To
wszystko zdawało mu się do tyła normalne, że nie zwrócił nawet uwagi na to, iż biła godzina na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin