Deighton Len - Mecz w Londynie.rtf

(983 KB) Pobierz
LEN DEIGHTON

LEN DEIGHTON

Mecz w Londynie

Przełożył: BOGUSŁAW LAWENDOWSKI

 

„KB”

 

Rozdział I

Rozchmurz się, Werner. Już niedługo Gwiazdka - odezwałem się. Potrząsnąłem butelką, nalewając resztkę whisky do dwóch białych plastikowych kubeczków balansujących na samochodowym radiu. Pustą butelkę wepchnąłem pod siedzenie. Dało się wyczuć silny zapach szkockiej. Musiałem trochę rozlać na grzejnik lub na ciepłą skórę osłaniającą radioodbiornik. Myślałem, że Werner odmówi. Nie należał do pijących, wypił zaś już sporo, ale noce berlińskie są bardzo chłodne, więc łyknął teraz jednym haustem i kaszlnął. Następnie zgniótł kubek w silnych dłoniach i wcisnął do popielniczki. Zena, jego żona, była obsesyjnie porządna i samochód należał do niej.

- Ludzi wciąż przybywa - powiedział Werner, gdy podjechał długi, czarny mercedes. Jego przednie światła odbijały się refleksami na szkle i lakierze zaparkowanych wozów, połyskując również na zmrożonej nawierzchni jezdni. Szofer pośpiesznie otworzył drzwi i wysiadło osiem czy dziewięć osób. Mężczyźni mieli na sobie płaszcze z ciemnego kaszmiru, a pod nimi wieczorowe stroje, zaś kobiety pokazywały całą menażerię futer. Tu, w berlińskim Wannsee, gdzie futra i kaszmiry są ubraniem na co dzień, ludzi tych zwą Hautevolee i jest ich mnóstwo.

- Na co jeszcze czekasz? Ładujmy się do środka i aresztujmy go teraz. - Słowa Wernera były trochę niewyraźne, toteż wyszczerzył się przyznając, w jakim jest stanie. Chociaż znałem Wernera od czasów szkolnych, to rzadko widywałem go zalanego czy wstawionego tak jak teraz. Jutro będzie miał kaca, jutro zwali winę na mnie, zresztą to samo zrobi jego małżonka, Zena. Z tego też powodu i paru innych dobrze będzie wyjechać przed tym wszystkim z Berlina.

Dom w Wannsee był duży; naroślą brzydkich powiększeń, wydłużeń, balkonów, słonecznego tarasu i rozbudowanego poddasza kryły oryginalny budynek. Zbudowano go na krawędzi wzgórza w ten sposób, że z tylnego tarasu rozciągał się widok ponad lasem aż po czarne wody jeziora. Teraz pusto było na tarasie, meble ogrodowe pozestawiano w stosy, a markizy ciasno zrolowano, lecz cały dom intensywnie błyszczał światłami, a we frontowym ogrodzie nagie drzewa przybrano setkami malutkich żarówek, niczym elektronicznym kwieciem.

- Ten facet z BfV zna się na robocie - odezwałem się. - Przyjdzie tu, aby nam powiedzieć o nawiązanym kontakcie.

- Kontakt tu nie przyjdzie. Sądzisz, że Moskwa nie wie, że mamy w Londynie defektora, który śpiewa wszystko jak leci. Do tej pory już ostrzegli swoją siatkę.

- Niekoniecznie - powiedziałem. Odmówiłem mu racji po raz setny i nie miałem wątpliwości, że wkrótce dojdzie do podobnej wymiany zdań. Werner miał czterdzieści lat, był zaledwie parę tygodni starszy ode mnie, ale przejmował się jak stara baba, co również nastawiało mnie ostro. - Nawet jego nieobecność może dać okazję do zidentyfikowania go - ciągnąłem. - Jest tu dwóch tajniaków sprawdzających każdego, kto będzie dziś wieczór, a biuro ma kopię listy zaproszonych.

- To znaczy, o ile kontakt jest jednym z gości - odrzekł Werner. - Personel obsługi również jest sprawdzany. Kontakt będzie kimś z zewnątrz. Nie byłby na tyle jełop, żeby podać nam swój kontakt na talerzu.

- Wiem.

- Może wejdziemy do środka raz jeszcze? - zasugerował Werner.

Otworzyłem drzwi i wysiadłem.

Werner zamknął swoje drzwi delikatnie; jest to nawyk, którego nabiera się z latami podczas śledzenia innych. Ta ekskluzywna, podmiejska okolica składała się głównie z willi, lasów i wody; było tu tak cicho, że słyszałem dźwięk ogromnych ciężarówek podjeżdżających do Punktu Kontroli Granicznej w Drewitz, aby rozpocząć długi przejazd autostradą wiodącą przez Republikę Demokratyczną do Niemiec Zachodnich.

- W nocy spadnie śnieg - zawyrokowałem. Werner niczym się nie zdradził, że mnie usłyszał.

- Popatrz na całe to bogactwo - powiedział machając ręką i prawie tracąc równowagę na lodzie, jaki utworzył się w rynsztoku. Jak okiem sięgnąć, cała ulica przypominała długi parking lub raczej samochodowy salon wystawowy, ponieważ wszystkie prawie bez wyjątku samochody błyszczały, były nowe i drogie. Pięciolitrowy mercedes V-8 z antenami telefonu, porsche turbo, ogromniaste ferrari oraz trzy czy cztery rolls-royce’y. Tablice rejestracyjne informowały, z jak daleka potrafią się ludzie wybrać na tak wykwintne przyjęcie. Biznesmeni z Hamburga, bankierzy z Frankfurtu, filmowcy z Monachium i dobrze zarabiający oficjele z Bonn. Niektóre samochody powjeżdżały daleko na chodnik, aby inni mogli zaparkować równolegle. Minęliśmy dwóch policjantów między sznurami samochodów, którzy sprawdzali tablice rejestracyjne i podziwiali lakiery. Na podjeździe stało tyluż Parkwachter przytupujących z zimna - mieli parkować wozy gości, będących w niefortunnej sytuacji wynikającej z braku własnego szofera. Werner, z rozpostartymi ramionami dla utrzymania równowagi, szedł podjazdem do góry. Kolebał się przy tym jak przeżarty pingwin.

Pomimo podwójnie oszklonych okien, mocno zamkniętych z racji zimnych berlińskich nocy, z budynku dochodziły dźwięki ledwo słyszalnej ulepkowatej i wirującej muzyki Johanna Straussa granej przez dwudziestoosobową orkiestrę. Przypominało to stopniowe zatapianie się w gęstym koktajlu mlecznym o truskawkowym smaku.

Służący otworzył drzwi, inny zaś wziął moje i Wernera okrycia. Natychmiast pojawił się jeden z naszych ludzi, stając obok lokaja. Nie dał znaku, że nas rozpoznał, gdy wchodziliśmy do ogromnego przedpokoju bogato przybranego kwiatami. W trosce o wygląd, Werner wygładził swój jedwabny smoking i pociągnął za końce muszki spoglądając na siebie w lustrze, oprawnym w złotą ramę rozmiarów całej ściany. Garnitur Wernera szyty był ręcznie na zamówienie u jednego z najbardziej ekskluzywnych krawców berlińskich, lecz na tęgiej figurze mojego przyjaciela wszystko wyglądało jak wzięte z wypożyczalni.

U podnóża niezwykle ozdobnych schodów stało dwóch starszych panów w koszulach z wysokimi sztywnymi kołnierzykami i dobrze skrojonych, wieczorowych garniturach, w których nie było śladu ustępstwa na rzecz nowoczesnej stylizacji ubiorów. Palili duże cygara i w rozmowie skłaniali głowy ku sobie z racji orkiestrowego tutti w sali balowej poza nimi. Jeden z nich przyjrzał się nam, lecz dalej rozmawiał, jakbyśmy byli niewidzialni. Zapewne odniósł wrażenie, że widzi dwóch byków wynajętych do ochrony domowych sreber.

Do roku 1945 dom ten - bądź villa, jak nazywane są takie lokalne posiadłości - należał do człowieka, który rozpoczął karierę jako urzędnik niższego stopnia w nazistowskiej organizacji rolników - i tak się złożyło, że jego wydział miał zdecydować, którzy rolnicy i pracownicy rolni mieli być zwolnieni ze służby w siłach zbrojnych. Ma się rozumieć, od tej pory - jak wszyscy biurokraci przedtem i potem - obsypywany był podarunkami oraz różnymi chodliwymi towarami, żyjąc w wielkim stylu, o czym chociażby świadczył jego dom.

W latach powojennych domu tego używano jako tranzytowego pomieszczenia dla kierowców ciężarówek US Army. Domem rodzinnym stał się dopiero od niedawna. Boazeria, która niewątpliwie pochodziła z oryginalnego dziewiętnastowiecznego budynku, została starannie wyreperowana i doprowadzona do dawnego stanu, lecz obecnie dąb pomalowano na kolor lekko popielaty. Na ścianie na wprost schodów dominowało duże malowidło przedstawiające żołnierza na koniu i wszędzie było widać kunsztownie skomponowane kwietne bukiety. Lecz mimo wszystkich tych wspaniałości, oko przykuwała podłoga w ogromnym przedpokoju. Był to skomplikowany wzór z czarnego, białego i czerwonego marmuru, w którym centralne białe koło zastąpiło dużą złotą swastykę.

Werner pchnął drzwi skryte w boazerii, a ja podążyłem za nim wzdłuż ponurego korytarza przeznaczonego dla służby. Przy końcu przejścia mieściła się mała kuchenka. Czyste, lniane ściereczki leżały starannie ułożone na półce, tuzin butelek po szampanie suszyło się w zlewie do góry dnem, a pojemnik na odpadki wypełniały resztki kanapek, pozostawiona pietruszka i jakieś potłuczone szkło. Wszedł kelner w białym kitlu, niosąc dużą srebrną tacę brudnych kielichów. Opróżnił je, wstawił do kuchennej windy razem z pustymi butelkami, wytarł tacę ścierką wiszącą na zlewie i wyszedł nie spojrzawszy nawet na żadnego z nas.

- Jest tam, koło baru - powiedział Werner, przytrzymując otwarte drzwi, abyśmy mogli popatrzeć ponad zatłoczonym parkietem. Ścisk panował przy stołach, gdzie dwóch ludzi w kucharskiej bieli wydawało tuzin różnych gatunków kiełbas i pieniste kufle mocnego piwa. Z tej kotłowaniny wokół jedzenia i picia wyłonił się mężczyzna, który miał być zatrzymany.

- Mam diabelną nadzieję, że mamy do tego prawo - powiedziałem. Nie był to taki sobie tuzinkowy biurokrata; był prywatnym sekretarzem starszego deputowanego do parlamentu bońskiego. I dodałem: - Jeśli zwinie skrzydła i zaprzeczy wszystkiemu, to nie jestem pewny, czy uda nam się podtrzymać naszą wersję.

Popatrzyłem na podejrzanego, próbując dokładnie odgadnąć, jak się zachowa. Był to człowiek niedużej postury, z włosem przyciętym na jeża i porządnie utrzymaną bródką w stylu Vandyke’a. Było coś wyjątkowo niemieckiego w tej kombinacji. Nawet pośród przesadnie ubranej berlińskiej elity jego wygląd rzucał się w oczy. Szerokie klapy smokingu wykładane jedwabiem, który okalał też całą górę, mankiety i szwy u spodni. Koniuszki muchy upchnięte miał pod kołnierzyk, w górnej kieszonce nosił czarną, jedwabną chusteczkę.

- Wygląda dużo młodziej niż na swoje trzydzieści dwa lata, prawda? - powiedział Werner.

- Nie można polegać na tych wydrukach komputerowych, szczególnie jeśli chodzi o urzędników państwowych z listy, a nawet członków Bundestagu. Wszyscy zostali wprowadzeni do komputera przez maszynistki pracujące w nadgodzinach, żeby trochę dorobić.

- No i co o nim myślisz? - zapytał Werner.

- Z wyglądu on mi się nie podoba - rzekłem.

- Jest winny - powiedział Werner. Nie wiedział więcej niż ja, ale starał się dodać mi pewności.

- Lecz nie potwierdzone wypowiedzi defektora takiego jak Stinnes niewiele zdziałają na otwartej rozprawie sądowej, nawet jeśli Londyn pozwoli mu wystąpić w sądzie. Jeśli boss tego gościa poprze go i obaj zawyją, że to nieprawda, to może się wyłgać.

- Kiedy go zdejmujemy, Bernie?!

- Może jego kontakt tu przyjdzie - powiedziałem. Był to opóźniający wykręt.

- Musiałby być rzeczywiście początkujący, Bernie. Tylko rozejrzyj się - całe to miejsce jest oświetlone jak świąteczna choinka, na zewnątrz gliny i nie ma się gdzie ruszyć - nikt z jakimkolwiek doświadczeniem nie ryzykowałby przyjścia tutaj.

- Może nie spodziewają się żadnych problemów - stwierdziłem optymistycznie.

- Moskwa wie, że Stinnes zaginął, i mieli dużo czasu, żeby uczulić na to swoją siatkę. I każdy z doświadczeniem wyniucha, że to wpadka, gdy tylko zaparkuje na zewnątrz.

- On nie wyniuchał - powiedziałem skinąwszy głową na naszego człowieka ostrzyżonego na jeża, podczas gdy ten pociągnął właśnie haust piwa i wdał się w rozmowę z jakimś gościem.

- Moskwa takiego źródła, jak on, nie może wysłać na szkolenie do swojego ośrodka - rozważał Werner. - Ale właśnie dlatego możesz być całkowicie pewny, że jego kontakt będzie miał moskiewskie wyszkolenie; a fo oznacza, że będzie ostrożny. Równie dobrze możesz aresztować go już teraz.- Nikogo nie aresztujemy - powiedziałem mu raz jeszcze. - Zrobi to niemiecka bezpieka; ma być po prostu zatrzymany w celu zadania mu paru pytań. Jesteśmy w odwodzie i czekamy na rozwój wydarzeń.

- Pozwól, że ja to zrobię, Bernie.

Werner Volkmann był berlińczykiem z urodzenia. Chodziłem tu do szkoły, gdy byłem mały, mój niemiecki był równie naturalny jak jego, ale ponieważ byłem Anglikiem, Werner zdecydowanie trzymał się swego zarozumiałego mniemania, że jego niemczyzna w jakiś magiczny sposób jest bardziej naturalna niż moja. Przypuszczam, że odczuwałbym to samo względem każdego Niemca mówiącego doskonałym angielskim z londyńskim akcentem, więc się nie spierałem.

- Nie chcę, żeby dowiedział się, że jakieś służby pozaniemieckie są w to wciągnięte. Jeśli wpadnie na to, kim jesteśmy, będzie wiedział, że Stinnes jest w Londynie.

- Oni już wiedzą, Bernie. Do tej pory muszą już wiedzieć, gdzie on jest.

- Stinnes i tak ma dość kłopotów nawet bez szukających go zabójców z KGB.

Werner przyglądał się tańczącym i uśmiechał do siebie, jak gdyby z powodu jakiegoś jemu tylko znanego dowcipu, tak jak to robią ludzie, którzy za dużo wypili. Twarz miał wciąż opaloną, jeszcze z czasu pobytu w Meksyku, i idealnie białe zęby bez najmniejszej plamki. Mimo że garnitur wisiał na nim jak worek, to wyglądał na prawie przystojnego.

- To jak hollywoodzki film - powiedział.

- Tak - odparłem. - Za duże koszta dla telewizji.

Na sali balowej było tłoczno od eleganckich par; wszyscy ubrani w stroje pasujące do balu z przełomu wieku. A i goście nie byli gromadą zasuszonych staruszków, jakich spodziewałem się ujrzeć na tym urodzinowym przyjęciu z racji pięćdziesięciolecia producenta maszyn do zmywania naczyń. Było mnóstwo bogato odzianej młodzieży wirującej w takt muzyki z innej epoki w innym mieście. Kaiserstadt - czyż nie tak zwał się Wiedeń, gdy był tylko jeden cesarz w Europie i tylko jedna dlań stolica?

Zgrzytliwy ton nowoczesności wprowadzały jedynie fryzury i makijaż oraz spluwa zarysowująca się pod piękną marynarką Wernera. Chyba dlatego tak ciasno było mu w ramionach.

Powrócił kelner w bieli z kolejną dużą tacą kielichów. Niektóre nie były puste. Gdy wylewał pozostawione drinki, oliwki i wiśnie do zlewu z ciepłą wodą, aby po opróżnieniu szkła wstawić je do kuchennej windy, rozszedł się zapach alkoholu. Potem odwrócił się do Wernera i z szacunkiem rzekł: - Aresztowano kontakt, proszę pana. Poszła do samochodu podejrzanego, tak jak pan mówił. - Wytarł ścierką pustą tacę.

- O co tu chodzi, Werner? - spytałem.

Kelner popatrzył na mnie, a potem na Wernera, gdy zaś ten skinął przyzwalająco głową, rzekł: - Ta osoba podeszła do zaparkowanego samochodu podejrzanego... kobieta, lat co najmniej czterdzieści, może starsza. Miała kluczyk pasujący do samochodu. Otworzyła schowek na rękawiczki i zabrała kopertę. Zatrzymaliśmy ją, ale niestety zawartości koperty jeszcze nie znamy. Kapitan chce wiedzieć, czy zabrać ją do biura, czy przetrzymać ją dla panów w mikrobusie do momentu przeprowadzenia rozmowy.

Muzyka ucichła i tańczący bili brawo. Gdzieś z odległej strony sali balowej dochodził głos mężczyzny śpiewającego starą wiejską piosenkę, ale przerwał zażenowany i rozległ się śmiech.

- Czy podała jakiś berliński adres?

- Kreuzberg. Kamienica w pobliżu Kanału Landwehry.

- Proszę powiedzieć kapitanowi, żeby zabrał kobietę do tego mieszkania i tam ją trzymał. Proszę tutaj oddzwonić dla potwierdzenia, że podała właściwy adres, a my przyjedziemy później, aby z nią porozmawiać - powiedziałem. - Nie pozwólcie jej nigdzie dzwonić. Upewnić się, że koperta nie była otwierana; my wiemy, co w niej jest. Będę chciał użyć tej koperty jako dowodu rzeczowego, więc niech nikt jej nie pokiereszuje.

- Tak jest - powiedział kelner i odszedł, przechodząc przez parkiet, z którego schodzili tańczący.

- Dlaczego nie poinformowałeś mnie, że on jest jednym z naszych? - zapytałem Wernera.

Werner zachichotał.

- Powinieneś był zobaczyć swoją minę.

- Jesteś pijany, Werner - powiedziałem.

- Nawet nie rozpoznałeś tajniaka. Co się z tobą dzieje, Bernie?

- Powinienem był na to wpaść. Zawsze ich dają do wynoszenia brudnej zastawy; taki glina wie o jedzeniu i piciu wina zbyt mało, by móc podawać cokolwiek.

- A ty nie pomyślałeś, że warto było obserwować jego samochód, prawda?

Zaczynał mnie irytować. Powiedziałem: - Gdybym miał tyle pieniędzy co ty, tobym się nie woził z kupą gliniarzy i bezpieczniaków.- A co byś robił?

- Z pieniędzmi? Gdybym nie miał dzieci, tobym znalazł sobie jakiś mały pensjonacik w Toskanii, gdzieś niedaleko plaży.

- Przyznaj, nie sądziłeś, że warto było obserwować jego samochód, prawda?

- Jesteś genialny.

- Nie musisz być sarkastyczny - rzekł Werner. - Teraz masz go. Beze mnie by cię obrzucili zgniłymi jajami.

Czknął bardzo łagodnie, zakrywając usta dłonią.

- Tak, Werner - odparłem.

- Chodźmy go aresztować, tego drania... Miałem przeczucie co do tego samochodu - sposób, w jaki zamknął drzwi na klucz, a potem rozejrzał się wokół, jak gdyby ktoś mógł tam na niego czekać.

Werner zawsze miał tendencję do dydaktyki; powinien był zostać szkolnym nauczycielem, tak jak chciała jego matka.

- Jesteś pijanym durniem, Werner - powiedziałem.

- Mam iść i aresztować go?

- Idź i nachuchaj na niego - powiedziałem.

Werner uśmiechnął się. Werner dowiódł, jak błyskotliwym operacyjnym agentem potrafił być. Werner był bardzo, bardzo zadowolony.

Naturalnie, że wybrzydzał. Chciał swojego adwokata i chciał rozmawiać ze swoim szefem oraz z jakimś znajomym z rządu. Znam zbyt dobrze ten typ ludzi; traktował nas jakbyśmy to my zostali przyłapani na kradzieży tajemnic dla Rosjan. Nadal protestował, kiedy był odprowadzany przez zespół aresztujący. Na nich nie robiło to żadnego wrażenia; znali to już wszystko z praktyki. Byli ludźmi doświadczonymi, sprowadzonymi z „politycznego oddziału” BfY w Bonn.

Zabrali go do biura BfV w Spandau, ale uznałem, że tej nocy nic z niego nie wydobędą poza oburzeniem. Może jutro troszkę się uspokoi i zdenerwuje na tyle, aby powiedzieć coś, czego warto wysłuchać, zanim nadejdzie pora albo oskarżenia, albo zwolnienia. Na szczęście nie będzie to decyzja, którą ja musiałbym podjąć. Póki co, zdecydowałem w trakcie przebiegu wydarzeń, że pojadę i zobaczę, co da się wydobyć z tej kobiety.

Werner prowadził. W czasie jazdy do Kreuzberg niewiele mówił. Ja gapiłem się przez okno. Berlin jest czymś w rodzaju podręcznika do historii gwałtu w dwudziestym wieku i każdy uliczny narożnik przypominał to, o czym słyszałem, co widziałem lub o czym czytałem.

Jechaliśmy wzdłuż Kanału Landwehry, który wije się przez samo serce miasta. Jego oleiste wody kryją wiele ciemnych sekretów. W 1919, gdy Spartakiści usiłowali opanować miasto drogą zbrojnego powstania, dwaj oficerowie Gwardii Konnej zabrali ciężko pobitą Różę Luxemburg - przywódczynię komunistyczną - ze swojego sztabu w hotelu Eden, zastrzelili i wrzucili do kanału. Oficerowie utrzymywali, że zabrał ją rozzłoszczony tłum uczestników zamieszek, lecz po czterech miesiącach jej rozdęte zwłoki wypłynęły i utknęły w śluzie. Teraz, w Berlinie Wschodnim, nazywają ulice jej imieniem.

Ale nie wszystkie duchy idą do kanału. W lutym 1920 roku sierżant policji wydobył stąd przy moście Bendlera pewną młodą kobietę. Po zabraniu jej do szpitala im. Elżbiety przy Ltitzowstrasse zidentyfikowano ją jako Wielką Księżnę Anastazję, najmłodszą córkę cara Wszechrosji i jedyną osobę, która przeżyła masakrę.

- To tu - powiedział Werner stając przy krawężniku. - Dobrze, że glina jest przy drzwiach, bo inaczej wracając znaleźlibyśmy samochód ogołocony do samej karoserii.

Adres podany przez kontakt był obskurną dziewiętnastowieczną kamienicą czynszową w okolicy praktycznie w całości opanowanej przez tureckich imigrantów. Ongiś imponujące wejście z szarego kamienia, nadal ze śladami odłamków z czasów wojny, straciło oblicze na rzecz kolorowych graffiti robionych sprayem. Wewnątrz ponurej sieni zalatywało ostrymi przyprawami, brudem i środkiem odkażającym.

W tych starych domach mieszkania nie były numerowane, ale ludzi z BfY odnaleźliśmy na samej górze. Na drzwiach były dwa zamki zabezpieczające, lecz trudno było dostrzec cokolwiek wartego zabezpieczenia.

Gdy przyjechaliśmy, dwaj ludzie nadal przeszukiwali przedpokój, pukali w ściany, wyważali deski podłogowe i wpychali śrubokręty głęboko w gipsowe ścianki z tym rodzajem uczucia nieprzeniknionej przyjemności, jakie nachodzi ludzi mających błogosławieństwo od rządu na działania niszczące.

Była to typowa dziura na jedną noc; takich miejsc dostarczało KGB swoim wyznawcom. Ostatnie górne piętra: zimne, ciasne i tanie. Być może wybierali takie obmierzłe lokale po to, aby przypomnieć wszystkim zainteresowanym o losie biednych w gospodarce kapitalistycznej. Lub też w tego typu dzielnicy zadawano mniej pytań odnośnie przychodzenia i wychodzenia różnych ludzi o różnych porach dnia i nocy.

Ani telewizora, ani radia, ani miękkich siedzeń. Żelazne wyrko ze starym, szarym kocem, cztery drewniane krzesła, mały stolik z plastikowym blatem, a na nim grubo krojony, ciemny chleb, maszynka elektryczna, poobijany czajnik, mleko w puszce, wysuszone resztki kawy i parę kostek cukru w opakowaniu z hotelu Hilton. Były też trzy sfatygowane, niemieckie, zbroszurowane wydania Dickensa, Schillera i zbioru krzyżówek, w większości rozwiązanych. Na jednym z dwóch jednoosobowych łóżek leżała mała, otwarta walizeczka pokazując swoją zawartość. Niewątpliwie był to damski bagaż: tania czarna sukienka, nylonowa bielizna, pantofle skórzane na niskim obcasie, jabłko i pomarańcza oraz angielska gazeta - Socialist Worker.

Młody oficer BfV czekał na mnie. Wymieniliśmy pozdrowienia, po czym powiedział mi, że tylko wstępnie przesłuchano tę kobietę. - Najpierw obiecała, że złoży oświadczenie, a potem odmówiła - dodał.

Wysłał człowieka po maszynę, żeby było na czym pisać, jak zmieni zdanie. Wręczył mi trochę marek zachodnich, prawo jazdy i paszport, czyli zawartość jej torebki. Prawo jazdy i paszport były brytyjskie.

- Mam kieszonkowy magnetofon - powiedziałem nie ściszając głosu. - Wybierzemy to, co będzie do napisania na maszynie, i każemy jej podpisać po rozmowie ze mną. Chcę, żeby był pan świadkiem składania podpisu.

Kobieta siedziała w maleńkiej kuchence. Na stole były brudne filiżanki i parę szpilek do włosów, które, jak się domyślałem, wypadły w trakcie przeszukiwania jej torebki, leżącej teraz na jej kolanach.

- Kapitan mówi mi, że chce pani złożyć oświadczenie - powiedziałem po angielsku.

- Pan jest Anglikiem? - odezwała się. Popatrzyła na mnie, a potem na Wernera. Nie okazywała dużego zdziwienia, że obaj mieliśmy na sobie stroje wieczorowe, razem z wymyślnymi spinkami do mankietów, i lakierki. Zdała sobie sprawę, że w tamtym domu byliśmy służbowo.

- Tak - powiedziałem.

Dałem sygnał Wernerowi, żeby opuścił pokój.

- Czy to pan jest tu zwierzchnikiem? - spytała. Miała przesadny akcent wyższych klas, jakiego używają sprzedawczynie w boutique’ach na Knightsbridge. - Chcę się dowiedzieć, o co mnie się oskarża. Ostrzegam pana, że znam swoje prawa. Czy jestem aresztowana?

Podniosłem ze stołu nóż do chleba i pomachałem nim w jej kierunku. - Zgodnie z Przepisem Regulaminowym nr 43 legislacji Sojuszniczego Rządu Wojskowego, który nadal obowiązuje w tym mieście, posiadanie takiego noża do chleba jest wykroczeniem, za co może być wymierzona kara śmierci.

- Pan chyba oszalał - powiedziała. - Wojna była prawie czterdzieści lat temu.

Włożyłem nóż do szuflady, po czym gwałtownie ją zatrzasnąłem. Wystraszyła się tego dźwięku. Przesunąłem krzesło kuchenne i usiadłem na nim tak, że patrzyłem jej w twarz z odległości jednego metra.

- Pani nie znajduje się w Niemczech - odezwałem się do niej. - Tu jest Berlin. Dekret 511, ratyfikowany w roku 1951, zawiera klauzulę, która czyni ze zbierania informacji wykroczenie, za jakie można dostać dziesięć lat więzienia. Nie szpiegowanie, nie praca wywiadowcza, tylko proste zbieranie informacji jest wykroczeniem.

Położyłem jej paszport na stole i przewracałem kartki, jakbym czytał jej nazwisko i zawód po raz pierwszy.

- Więc niech mi pani tu nie mówi o znajomości swoich praw; nie ma pani żadnych.

Z paszportu odczytałem na głos: - „Carol Elvira Miller, urodzona w roku 1930 w Londynie, zawód: nauczycielka”. Potem podniosłem wzrok na nią. Odwzajemniła moje spojrzenie spokojnym, obojętnym wpatrywaniem się, jakie aparat fotograficzny zarejestrował w jej paszporcie. Włosy miała proste i krótkie, w stylu pazia. Poza tym czysto błękitne oczy i ostry nos, więc zuchwały wyraz twarzy był u niej czymś naturalnym. Kiedyś była ładna, ale teraz - chuda i wyczerpana, w stroju ciemnym, staromodnym i bez śladu makijażu - zbliżyła się dość znacznie do wyglądu słabej staruszki. - Elwira. To niemieckie imię, prawda?

Nie okazywała oznak lęku. Rozpromieniła się, jak to kobiety często robią w osobistej pogawędce. - Hiszpańskie. Mozart użył je w „Don Giovannim”.

Skinąłem potakująco głową: - A Miller?

Uśmiechnęła się nerwowo. Nie była przestraszona, ale był to uśmiech kogoś, kto chce zrobić wrażenie, że nadaje się do współpracy. Moje króciutkie napastliwe wystąpienie zrobiło swoje. - Mój ojciec jest Niemcem... był Niemcem. Z Lipska. Wyemigrował do Anglii na długo przed nadejściem Hitlera. Matka jest Angielką... z Newcastle - dodała po długiej chwili.

- Mężatka?

- Mój mąż zmarł prawie dziesięć lat temu. Nazywał się Johnson, ale ja wróciłam do panieńskiego nazwiska.

- Dzieci?

- Zamężna córka.- Gdzie pani uczy?

- Byłam w Londynie nauczycielką na godziny, dochodzącą, ale liczba propozycji, jakie dostawałam, coraz bardziej malała. Przez ostatnie kilka miesięcy byłam praktycznie bez pracy.

- Czy wie pani, co było w kopercie, którą wzięła pani z samochodu dziś wieczorem?

- Nie będę panu zabierać czasu wykrętami. Wiem, że zawierała jakieś ważne tajemnice. - Głos jej był czysty, a maniery pedantyczne, jak u nauczycielek wszędzie na świecie.

- Wie pani, dokąd to miało pójść?

- Chcę złożyć oświadczenie. Powiedziałam o tym temu drugiemu oficerowi. Chcę, żeby mnie zabrano do Anglii, i tam wypowiem się wobec brytyjskiej służby bezpieczeństwa. Wtedy złożę pełne oświadczenie.

- Dlaczego? - zapytałem. - Dlaczego tak pani zależy na powrocie do Anglii? Jest pani sowieckim agentem, oboje o tym wiemy. Co za różnica, gdzie pani będzie w chwili oskarżenia?

- Byłam głupia - powiedziała. - Teraz to widzę.

- Czy zdała pani sobie sprawę z tego przed czy po aresztowaniu? Zacisnęła wargi jakby hamując uśmiech. - To był szok. -

Położyła dłonie na stole. Były białe i pomarszczone, z brązowymi centkami jak piegi, co przychodzi w średnim wieku. Zauważyłem też plamy po nikotynie i atramencie z nieszczelnego pióra na palcu wskazującym i kciuku. - Nie mogę powstrzymać drżenia. Siedząc tutaj i asystując przy przeszukiwaniu moich rzeczy, miałam dość czasu, by zastanowić się nad tym, jaka byłam głupia. Kocham Anglię. To ojciec tak mnie wychował, żeby kochać wszystko, co angielskie.

Wbrew tej deklaracji wkrótce wróciła do niemczyzny. Nie była Niemką, nie była Angielką. Dostrzegałem w niej ten brak korzeni i częściowo odnalazłem w tym siebie.

- Czy to był mężczyzna? - spytałem. Zmarszczyła brwi. Oczekiwała upewnienia się, uśmiechu za uśmiechy, jakimi mnie obdarzała, i obietnicy, że nic przesadnie złego jej się nie stanie. - Człowiek... ten, który zwabił panią do tej głupoty?

Musiała usłyszeć w moim głosie nutkę przekory.

- Nie - powiedziała. - To wszystko z mojej własnej woli. Wstąpiłam do partii piętnaście lat temu. Po śmierci męża chciałam mieć zajęcie. Więc stałam się bardzo aktywna w związku nauczycieli. No i pewnego dnia pomyślałam, no tak, czemu by nie iść na całego.

- Co znaczyło „iść na całego”, pani Miller?

- Ojciec nazywał się Muller; mogę to panu powiedzieć już teraz, bo i tak niedługo będzie pan o tym wiedział. Hugo Muller. Zmienił na Miller po naturalizacji. Chciał, żebyśmy wszyscy byli Anglikami. - Znowu rozprostowała dłonie na stole i mówiąc patrzyła na nie. Było to tak, jakby swoje ręce obarczała winą za robienie rzeczy, których nigdy, w gruncie rzeczy, nie aprobowała.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin