Prolog
Mecz bokserski
Tego dnia w skwarne wrześniowe popołudnie sir Atasdair MacLachlan poniósł to, co jego babka Mac-Grcgor obiecywała mu już od prawie trzydziestu lat -a mianowicie zasłużone konsekwencje swoich czynów. Babcia powtarzała to wielokrotnie, ale on nigdy nie traktował jej słów poważnie. Do ukończenia ósmego roku życia sądził, że staruszka mamrocze coś o spadku, gdyż zawsze myślała o pieniądzach. Tak więc traktował to jak jej kolejne powiedzonko, takie jak „na kolacje z diabłem przynieś długa łyżkę'' i jej ulubione „próżność gubi człowieka, a pycha..."
Cóż, nie mógł sobie przypomnieć, co takiego powoduje pycha, ani nie miał ochoty się nad tym zastanawiać, ponieważ tego wyjątkowo gorącego popołudnia miał myśli zaprzątnięte czymś zupełnie innym -Rozkoszą, czyli Bliss - gdyż takie imię nosiła żona wiejskiego kowala. Gdy rozległ się odgłos pierwszego wystrzału, wydawało się, że przepowiednia babki się spełni.
- A niech mnie! - wrzasnęła Bliss, odpychając AJa.sdaira. - To mój stary!
Zaplątany w spodnie Ałasdair przetoczył się na wiązce słomy i usiadł. Wypluwając z ust kurz, szukał rozpaczliwie paska.
- Dobra, Bliss, wiem, że tam jesteś! - ponury glos kowala niósł się echem po rozległej stajni. - Wyłaź razem z tym swoim przeklętym Szkotem.
- Rany, znowu - mruknęła Bliss zmęczonym głosem. Zdążyła już podciągnąć pantalony i właśnie poprawiała spódnicę. - Do tej pory zawsze mi się udawało go jakoś okpić, ale ty lepiej zwiewaj gdzie pieprz rośnie. Mnie nie zrobi krzywdy, ale ciebie ani chybi ukatrupi.
Pospiesznie wciągając rękawy koszuli. Alasdair pokazał zęby w uśmiechu.
- Będziesz po mnie płakać, najdroższa?
Bliss wzruszyła ramionami. Mała szkoda, krótki żai. Ale Alasdair tylko się tym chlubił. Drzwiczki dzielące boksy zamykały się po kolei z nieuchronną ostatecznością.
- Chodź tu, skurczybyku - wrzasnął kowal. - Stąd nie ma innego wyjścia, nie uda ci się wymknąć!
Alasdair cmoknął Biiss w policzek i podciągnął się do połowy ścianki dzielącej boksy.
- Pa, moja słodka - powiedział, mrugając filuternie. - Byłaś tego warta.
Bliss rzuciła mu cyniczne spojrzenie i zatrzasnęła drzwiczki, a Alasdair podciągnął się zgrabnie wyżej i wskoczył do sąsiedniego boksu.
- Zgłupiałeś do reszty, Will? - zaskrzeczała teatralnie Bliss. - Odłóż ten pistolet, zanim się zabijesz. Nie wolno mi się zdrzemnąć? Cały dzień biegam /, góry na dół z wodą i piwem jak jakaś służąca.
- Chyba wiem, kogo tu obsługiwałaś, panienko. -Groźny głos dochodził teraz z bard/o bliska. - I gdzie on się podział? - Przysięgam na Boga, że tym razem go zabiję.
Alasdair uchyli! drzwi i wyjrzał. Chryste Jezu. Sam nie byt ułomkiem, ale mąż Bliss z wyszczerzonymi żółtymi zębami wyglądał jak rozjuszony bawół.
Od pasa w górę nie miał na sobie nic poza usmolonym fartuchem. Kępki czarnych włosów pokrywały jego szerokie bary, spocony tors, a nawet plecy. W jednej ręce ściskał groźnie kosę, a w drugiej zardzewiały pistolet, którego bliźniak wystawał zza paska od spodni.
Dwa pistolety. Jeden strzał.
A niech to. Alasdair zdał śpiewająco egzamin z matematyki na uniwersytecie w St, Andrews i szybko obliczył swoje szansę. Rezultat zupełnie go nie zachwycił, ale zanadto kochał życie, żeby się poddać bez walki.
Bliss zmoczyła rąbek fartuszka i wytarła sadze z twarzy rozsierdzonego olbrzyma.
- Cicho, Will - szepnęła. - Nie ma tu nikogo poza mną, naprawdę.
Alasdair uchylił drzwiczki nieco szerzej i zobaczył, jak Bliss bierze męża pod rękę i ciągnie w stronę wyjścia. Odczekaj chwilę i na palcach wyszedł z boksu. Niestety, nastąpił na grabie i dwumetrowy dębowy trzonek rąbnął go prosto między oczy. Alasdair zaklął szpetnie i rymnął jak długi na ziemię.
- Jesteś, bratku! - ryknął kowal. - Wracaj, ty parszywy kundlu!
Alasdair był mocno zamroczony, ale nie stracił przytomności. Kowal wyrwał się żonie i ruszy! z powrotem w stronę boksów. Alasdair kopną! grabie, zrobił unik w lewo i przemknął jak strzała obok rozsierdzonego draba. Kowal ryknął jak ranny byk i odwrócił się, ale było już za późno.
Alasdair wypadł prosto w oślepiające słońce, dokładnie w chwili, gdy z położonej w dolinie łąki do-
tarł do niego ryk tłumu. Nielegalny, ale bardzo popularny mecz bokserski przywiódł połowę londyńskich rzezimieszków do małej wioski w Surrey. Zakrwawiony arystokrata uciekający przed kowalem uzbrojonym w kosę stanowił nie lada widok.
Alasdair słyszał wyraźnie ciężkie kroki kowala biegnącego za nim w dół wzgórza. Kowal sapał z wysiłku. Alasdair ocenił sytuację. Ustępował przeciwnikowi siłą, ale mógł nadrobić to szybkością i sprytem. Niemniej jednak stary Will miał naładowaną strzelbę i słuszny powód do gniewu. Pan Bóg na pewno nie stał po stronic amatora wdzięków żony kowala.
Alasdair dobiegi do stóp wzgórza i zaczął się przemykać pomiędzy zaparkowanymi tam powozami. Kowal nie biegał najlepiej, więc bardzo szybko pozostał w tyle. Alasdair okrążył pół łąki, miotając się między powozami i rozpaczliwie przeszukując wzrokiem morze twarzy. Zapachy wilgotnej trawy, rozlanego piwa i świeżego gnoju zlały się w nieprzyjemny kwaśny wyziew.
Teraz dochodziły do niego już wyraźnie wrzaski tłumu, przerywane od czasu do czasu uderzeniem ciała o ciało. Jeden z bokserów przewrócił się, tłum znów zaczął ryczeć z uciechy i w tej samej chwili Alasdair zobaczył, jak przez tłum przepycha się jego brat z kuflem piwa w ręku. Za nim biegł Ouin.
Spotkali się obok wielkiego staroświeckiego powozu.
- Co się, u diabła, stało? - spytał, gdy znaleźli się już poza zasięgiem wzroku gapiów.
- I co to za goliat cię goni? - spytał Ouin. - Musiał cię nieźle zdzielić między oczy.
Alasdair oparł się o powóz, by złapać oddech.
- Powiedzmy po prostu, że czas się stąd ulotnić. I to natychmiast.
- Ulotnić? - spytał z niedowierzaniem Quin. - Postawiłem na tę walkę dwadzieścia funtów.
Merrick spoważniał.
- Dlaczego? Co się stało?
- Znowu jakaś spódniczka! -jęknął Quin. - Nie mogłeś tym razem przyprawić rogów komuś mniejszemu?
Alasdair oderwał plecy od ściany powozu, wpatrując się w łąkę. Merrick chwycił go mocno za ramię.
- Nie! Nie zrobiłeś tego! Alasdair wzruszył ramionami.
- To była Biiss, ta dziewczyna, która roznosiła piwo. - Wyglądała tak, jakby musiała się na chwilę położyć. Z mojej strony to był tylko taki humanitarny akt.
- A niech cię, Alasdair! - wykrzyknął jego brat. -A ja miałem na tyle rozumu, żeby nie...
Cicho! - przerwał Quin, odrzucając kufel. On tu idzie.
Zwaliste, spocone, pomrukujące cielsko zbliżało się nieuchronnie w ich kierunku od strony łąki, wymachując strzelbą i kosą, która błyszczała złowróżbnie w słońcu.
- Lepiej wiejmy - mruknął Alasdair.
- Nigdzie się stąd nie ruszam - powiedział zimno Merrick. - Poza tym zostawiłem powóz w King's Arms.
- On ma jeszcze jeden nabój - ostrzegł Alasdair. -Ja może sobie nawet na to zasłużyłem, ale czy naprawdę chcesz, żeby ten wsiowy głupek zabił przypadkowego przechodnia?
- Najpierw trzeba przeżyć, a walczyć będziemy później - powiedział Quin.
- Do diabła z wami - warknął Merrick.
Cała trójka pobiegła w stronę ścieżki wijącej się wokół szczytu wzgórza i skręcającej na tyły wioski. Było tam mnóstwo ludzi spacerujących lub kupujących placki i piwo od chytrych sprzedawców, którzy
porozstawiali tam swoje namioty. Na miejsce przybyli też wędrowni handlarze i Cyganie z całym asortymentem zabawek, naparów i talizmanów. Z wioski w górze dochodziły skoczne dźwięki skrzypiec.
Ouin przepychał się przez stopniowo rzednący tłum, za nim szedł Alasdair i jego brat. Przed kolejnym skrętem Ouin uskoczy! z drogi mężczyźnie z beczułką na ramieniu. Merrick podążył w jego ślady. Alasdair potrącił mężczyznę w łokieć. Handlarz potknął się, zaklął i upuścił beczułkę, która potoczyła się z hukiem w dół ścieżki.
- Co za zręczność! - syknął jadowicie Merrick. Alasdair popatrzył w dół wzgórza i dostrzegł, że
kowal zaczyna ich doganiać. Nie dalej jak metr przed nim beczułka pękła i trysnęła z niej fontanna spienionego piwa. Jej właściciel najwyraźniej postanowił pójść w sukurs kowalowi i dołączył do pościgu.
Za następnym zakrętem zamajaczył wóz pomalowany na różne odcienie zieleni. Obok stat namiot z poplamionego płótna w kratę. Ouin zeskoczył ze ścieżki i uchylił plandekę,
- Szybko! - rzucił. - Tutaj!
Merrick zanurkował w mrok. Alasdair bez wahania poszedł w jego ślady. Przez chwilę słychać było tylko ich urywane oddechy. Oczy Alasdaira przyzwyczajały się wciąż do ciemności, gdy nagle ode/wal się głos.
- Rzuć grosika, Angliku.
Przy rozklekotanym stoliku siedziała Cyganka, wyciągając szczupłą dłoń z długimi palcami.
- Nie jestem Anglikiem - rzucił bez żadnego szczególnego powodu.
Otaksowała go wzrokiem jak konia na padoku.
- To nie do końca prawda - odparła.
Alasdair by! w istocie po mieczu w jednej czwartej Anglikiem. Poczuł niewytłumaczalny niepokój.
- Rzuć grosika - powtórzyła, strzelając eleganckimi palcami. - A może wolałbyś wyjść? To nie schronisko, tu się robi pieniądze.
- Na miłość boską, zapłać jej - nakazał Merrick, wyglądając z namiotu. Kawałek dalej kowal prowadził ożywioną dysputę z mężczyzną od beczki - najwyraźniej omawiali taktykę. Alasdair sięgnął do kieszeni płaszcza, wyjął portmonetkę i położył monetę na dłoni kobiety.
- Trzy - warknęła, z irytacją strzelając palcami. -Po jednej za każdego.
Alasdair znów sięgnął do portmonetki.
- Siadajcie - rozkazała. - Wszyscy trzej. Ci głupcy za wami nie przyjdą. Nie ośmielą się.
Quin i Merrick wlepili w nią zdumiony wzrok. Uniosła ramię i kaskada czarnych lśniących włosów zasłoniła jej twarz.
- No co? - spytała wyzywająco. - Macie inne wyjście?
Ouin, zdecydowanie najposłuszniejszy z całej trójki, przysunął sobie stołek na trzech nogach i wykonał polecenie Cyganki.
- Rób, co ona każe, Merrick - powiedział. - Na razie nic nam innego nie pozostało.
Merrick podszedł do stolika i przeszył Alasdaira morderczym spojrzeniem.
- Daj mi rękę - zażądała.
Alasdair posłusznie wyciągnął dłoń. Cyganka przytrzymała ją przez chwilę, a potem, jakby rozjaśniając obraz, potarła kciukiem linie papilarne. W namiocie poczuli się bezpieczni. Kobieta przysunęła bliżej lampę i podkręciła knot, wypełniając namiot żółtawym światłem. Alasdair zauważył nagle, że jest niezwykle piękną kobietą.
- Masz jakieś nazwisko, Angliku? - mruknęła, wciąż wpatrują*, się w jego dłoń.
- MacLachlan.
- MacLachlan... - powtórzyła. - Myślę, MacLachlan, że jesteś złym człowiekiem.
Alasdair cofnął się.
- Ależ skąd! - zaprotestował. - Całkiem porządny ze mnie chłop. Zapytaj zresztą, czy mam jakichś wrogów.
Oderwała wzrok od jego dłoni i uniosła kruczoczarną brew.
- A tamci na zewnątrz, czy to twoi przyjaciele? Alasdair poczuł, że oblewa się rumieńcem.
- Nieporozumienie - wyjąkał. - Tak się czasem zdarza.
Zmarszczyła brwi.
- Są różne rodzaje zła - powiedziała niskim, gardłowym głosem. - A ty popełniłeś wiele grzechów.
- Co, teraz zmieniasz się w księdza? - tym razem to on zdobył się na ironię. - Dobrze, zgrzeszyłem. Przepowiedz mi przyszłość, moja piękna, i miejmy to wreszcie za sobą.
Cyganka odsunęła jednak jego dłoń i sięgnęła po rękę Merricka. Widząc, jak mężczyzna mruży ze złością oczy, zawahała się. Z twarzą w bliznach i zimnym spojrzeniem błękitnych oczu brat Alasdaira nie wyglądał przyjaźnie. W końcu jednak uległ zakusom Cyganki.
Przesunęła kciukiem po nierównościach jego dłoni.
- Jeszcze jeden MacLachlan - mruknęła. - Diabelny szczęściarz z diabelskim spojrzeniem.
Mcrrick roześmiał się ochryple.
- Podwójnie przeklęty, prawda? Skinęła wolno głową.
- Widzę to tutaj - dotknęła plamki pod jego palcem wskazującym. - I tu - musnęła sarn środek jego
dłoni. Zwykle opanowany Merrick aż się wzdrygnął pod wpływem tego dotyku.
- Masz talent twórczy - orzekła krótko. - Jesteś artystą.
Merrick zawahał się. - W pewnym sensie tak -zgodzi! się po chwili.
- I tak jak wiciu artystów grzeszysz pychą - ciągnęła. - Osiągnąłeś wiele sukcesów, ale nic zaznałeś szczęścia. Stwardniałeś od nadmiernej dumy i goryczy w sercu.
- Taką mam przed sobą przyszłość? - spytał cynicznie Merrick.
Popatrzyła na niego otwarcie i skinęła głową.
- Prawie na pewno. - A już z pewnością taka była twoja przeszłość. - Odepchnęła jego rękę i sięgnęła po dłoń Ouina.
- Grzeszyłem nieraz - przyznał Quin. - Na wszystkie moje grzechy nie starczy nawet miejsca na dłoni.
Pochyliła się nad jego ręką i uciszyła go psyknięciem.
- Jesteś impulsywny - powiedziała. - Działasz gwałtownie. Najpierw robisz, potem myślisz.
Ouin zaśmiał się nerwowo.
- Chyba się nie mylisz.
- 1 zapłacisz za to - ostrzegła Cyganka. Ouin milczał przez chwilę.
- Wydaje mi się, że już zapłaciłem - odrzekł w końcu.
- Zapłacisz raz jeszcze - powiedziała spokojnie. -1 to w najgorszy możliwy sposób, jeżeli nie naprawisz wyrządzonego zła.
- Którego zła? - zaśmiał się nerwowo. - Usta jest długa.
Spotkali się wzrokiem.
- Przecież wiesz - odpada. - Dobrze wiesz. Ouin kręcił się nerwowo na stołku.
- Nie jestem pewien.
Cyganka wzruszyła ramionami i przesunęła palcem wskazującym po jego kciuku.
- Poniosłeś ostatnio wielką stratę.
- Mój ojciec... zmarł.
- Ach tak. - Jak się nazywasz?
- Quin - odparł. - Quinten Hewitt czy raczej Wynwood. Lord Wynwood.
Znów mruknęła coś pod nosem.
- Wy, Anglicy, macie tyle imion - mruknęła, opuszczając jego dłoń, jakby się nagle zmęczyła. - A teraz idźcie stąd. Wszyscy. Wracajcie do powozu i jedźcie. Nie uda mi się was powstrzymać przed zmarnowaniem sobie życia. Wasz los jest przesądzony. Jedźcie -ponagliła Cyganka. - Ci ludzie odeszli. I nie wrócą. A to los ukarze cię za twoje grzechy, MacLachlan, nie ci zidiocieli wieśniacy.
Merrick skoczył na równe nogi. Ouin roześmiał się i trudem.
- Przykro mi Alasdair - powiedział. - Przynajmniej mnie i Merrickowi jakoś się udało. - Uśmiechnął się do kobiety, której uroda robiła coraz większe wrażenie na Alasdairze.
- Udało się wam? - podniosła oczy na Quina. -Przecież nie przepowiedziałam wam przyszłości.
Alasdair zdał sobie nagle sprawę, że to prawda. Cyganka powiedziała wiele, ale wywróżyła mało,
Merrick odwrócił się do nich plecami i znów wyjrzał przez potę namiotu.
...
ma_la2