Howard Robert E - Conan. Synowie boga niedźwiedzia.pdf

(446 KB) Pobierz
Howard Robert E - Conan. Synowie boga niedwiedzia
Howard Robert E - Conan. Synowie boga niedźwiedzia
ROBERT E. HOWARD BRAN CAMBELL
CONAN:
SYNOWIE BOGA
NIEDŹWIEDZIA
PRZEKŁAD: GRZEGORZ PRUSINOWSKI
ROZDZIAŁ I
ZIELONE MORZE
Ostre słońce budzącego się świtu, penetrowało tajemnicę lasu, przebijając gęstwę jodeł i
cedrów krwawymi oszczepami światła. Docierając do brunatnego poszycia rozbijały się one o
inne oszczepy, wykonane przez ludzi i zakończone stalą. Ślizgały się po pokrytych potem
bokach kosmatych koni i Ŝółtych, pomalowanych twarzach jeźdźców. Długa, poszarpana linia
wojowników, dzikich mieszkańców z zachodnich krańców Khitaju, przemierzała
poprzecinane dolinami wzgórza.
Kopyta wybijały miarowy rytm, do wtóru pulsującego dudnienia bębnów i wibrującego
staccato cymbałów. Wznosiły się w niebo przenikliwe okrzyki setek gardeł wraz z tumanami
kurzu przenikając korony drzew i wirując między zielonymi igłami. W pobliŜu grzbietu
niewielkiego wzniesienia, środek długiej na kilometr linii zwolnił, podczas gdy flanki
galopem ruszyły do przodu. Bębny zagrzmiały szybszym rytmem, a w dźwiękach cymbałów
eksplodowało szaleństwo.
Przed szarŜującymi skrzydłami Khitajczyków las przeszedł w wąską plaŜę niskich zarośli.
Za nią rozciągało się Zielone Morze — głęboka toń falujących pióropuszy traw, usiana
kwitnącymi peoniami i płonącymi makami. Roślinność była tak gęsta i wysoka, Ŝe człowiek
jadący na koniu wyglądałby w niej, jak rybak na pełnym morzu w ginącej gdzieś pod falami
łodzi — gdyby jakiś człowiek odwaŜył się zapuścić na Zielone Morze!
Jego cięŜki zapach wciskał się do lasu, przezwycięŜając balsamiczną woń cedrów.
Ociekający wilgocią las, wchłaniał zgniły, mdły odór śmierci i groźby zagłady nadciągający z
morza traw. Konie uchwyciły go w nozdrza i uderzały nerwowo kopytami, potrząsając łbami i
parskając. MęŜczyźni wciągali powietrze szerokimi, płaskimi nosami, spoglądając niepewnie
na swych towarzyszy, szukając u nich wsparcia i potajemnie dotykając amuletu, symbolu
Nagara, boga i władcy demonów wiatru. Jednak szarŜa posuwała się nadal do przodu i
wysokie, nosowe okrzyki wzniosły się nad strzeliste drzewa.
— Teraz juŜ mamy barbarzyńcę!
— Jeśli nie dosięgną go nasze strzały, duchy i diabły stepu pomszczą naszą krew.
— Tak! Demony z traw zdławią barbarzyńcę!
W połowie drogi pomiędzy śmiercią od stalowych grotów strzał, a zapachami śmierci,
którymi oddychały diabelskie trawy, Cymmeryjczyk przykucnął za gęstymi, ciernistymi
krzakami i zaklął. Klął we wszystkich znanych mu językach, potem wyrzucał klątwy we
własnym języku.
— Przeklęte małpiszony — warknął w stronę małego, zasuszonego człowieczka skulonego
za swoimi plecami. — Czy twoje małpie ręce są za słabe, by złamać strzałę. Jeśli tak, to
przeciągnij ją przez ramię wraz z piórami. Ech! Do diabła z przeklętymi, zdradzieckimi,
khitajskimi kundlami.
Podniósł sztywno ramię, z szerokiego jak udo konia bicepsu, wystawał bełt khitajskiej
strzały wraz z połową drzewca. Ubrany był tylko w skórzane, obcisłe spodnie. Na brązowej
piersi i ramionach, jak płomyki w promieniach słońca połyskiwały czarne jak smoła włosy —
kaŜdy w swoistym wyzwaniu dla wiszącej w powietrzu śmierci. Ustawił się mocno na
nogach, by ułatwić towarzyszowi wyciągnięcie strzały, a jego mięśnie wyglądały teraz jak
nabrzmiałe korzenie starego dębu, przedzierające się przez leśne poszycie. Ręce mniejszego
męŜczyzny zadrŜały, gdy ujął drzewce. Tętent kopyt szarŜy khitajskich jeźdźców
rozbrzmiewał juŜ z odległości niemal strzału z łuku. Bębny płonęły szaleństwem.
— Nie, nie ma po co wyciągać strzały Conanie — wymamrotał. — My juŜ nie Ŝyjemy. Ci
Khitajczycy, których nazywałeś braćmi krwi siedzą juŜ nam na karku.
— Klątwa Agrymaha na tych zdradzieckich psów. Przyszedłem do nich z otwartymi
rękami, jak przyjaciel, a oni przywitali mnie świstem cięciw!
Strona 1
Howard Robert E - Conan. Synowie boga niedźwiedzia
— A przed nami — wzdrygnął się Bourtai — są duchy diabelskich traw.
— Ee — mruknął czarnowłosy gigant wyrywając ramię z drŜących rąk swego towarzysza.
— Wy czarnoksięŜnicy strasznie obawiacie się tej magii, którą tak zawzięcie się paracie —
jego głos zagrzmiał z głębi szerokiej piersi. Zacisnął palce na bełcie strzały.
— Ja mam swoją własną magię, miecza i łuku, lecz czy się jej boję? Ha, nie! — strzała
wyszła z ciała i polała się obficie krew, lecz utkwione w Bourtai oczy nawet nie mrugnęły. —
Te psy takŜe zajmują się jakimiś diabelskimi sztuczkami i tak się boją magii, Ŝe z pewnością
nie pójdą za mną w to morze traw!
CzarnoksięŜnik zadrŜał na te słowa i odsunął się od giganta na ile pozwalała mu osłona
krzewów. Całe jego brudne ubranie było w strzępach, sklejone potem włosy przylegały do
małej czaszki.
— Nie! — zaprotestował szybko. — Uciekłem z tobą z Turghol! Nie bałem się pomagać ci
w walce z innymi czarnoksięŜnikami, ale nie zapuszczę się w te diabelskie trawy.
— Zatem giń tutaj! — zaśmiał się Conan. — Dla mnie nie ma wielkiej róŜnicy, czy będzie
to Ŝelazo Khitajczyków, czy czary diabła. Walczyłem juŜ z kilkoma demonami i widzisz mnie
tutaj. Wolę raczej stanąć naprzeciw diabła niŜ na drodze khitajskiej szarŜy. Masz, to mój
sztylet Bourtai.
Bourtai ujął sztylet w kościste, trzęsące się dłonie.
— Lepiej umrzeć tu, łagodnie od strzały — wyjąkał. — Nawet ścieŜki zwierząt zawracają
znad krawędzi diabelskich traw.
— Skoro tak — odparł Cymmeryjczyk wyrywając garść trawy i przykładając ją sobie do
rany — to idź mały zwierzaku i znajdź sobie jakąś głęboką norę. — Na jego twarzy pojawił
się wilczy uśmiech. — Co do mnie, to wolę wypruć flaki z kilku tych Ŝółtych diabłów dla
wyostrzenia mej klingi, a potem spróbuję szczęścia z tymi trawiastymi diabłami. Odejdź
Bourtai i poszukaj zgody z duchami Zielonego Morza. MoŜe przyjmą cię z otwartymi
ramionami, jak bratnią, złą duszę ty mała, pokręcona, bezduszna istoto.
Barbarzyńca odrzucił do tyłu swą czarną grzywę i wyskoczył z ukrycia ciernistych zarośli,
śmiejąc się chrapliwym, pozbawionym radości śmiechem.
— Hej! Wy synowie beznosych matek! — wykrzyknął w stronę prześladowców — gnijąca
bando śmieciarzy! Kupo łajna bezgarbnego wielbłąda! Chodźcie i poznajcie swoją śmierć,
która nadejdzie z rąk lepszego człowieka od was! Strzały Conana są spragnione waszej
posoki!
Podniósł swój ogromny, zrobiony z drewna, rogu i ścięgien łuk, naciągając cięciwę z
trzewi własnoręcznie pokonanego tygrysa. Broń była dwa razy większa od łuków
Khitajczyków, lepiej dopasowana do siły szerokich ramion Cymmeryjczyka. Mięśnie jego
grzbietu napięły się jak postronki, kiedy pierwsza strzała ze świstem wystrzeliła w powietrze.
Jeden z jeźdźców zawył dziko i skrył się za końskim karkiem, jednak Conan wypuszczając
strzałę przewidział ten manewr. Bełt przeszedł przez gardło i kość szyi konia, na zewnątrz
pozostało tylko pióro, jednak Ŝelazny grot dotarł do piersi jeźdźca i śmiertelny okrzyk zlał się
w jedno z przeraźliwym kwikiem wierzchowca, wznosząc się w stronę ostrego, porannego
słońca.
— Wyj, Ŝółty psie! — zagrzmiał śmiejąc się okrutnie barbarzyńca. — Twój koń i tak ma o
wiele ładniejszy głos!
Strzały śmigały w odstępach krótszych, niŜ bicie serca, a drwiący śmiech Conana górował
nad tętentem kopyt. W odpowiedzi zasypał go deszcz lekkich, khitajskich strzał, lecz nie stał
w jednym miejscu dłuŜej, niŜ potrzeba, by szarpnąć cięciwę. Był tańczącym celem, Ŝywą,
odlaną z brązu statuą, zabijającą, śmiejącą się i zabijającą ponownie.
Na jednej strunie wygrywał requiem, któremu wtórowały okrzyki jeźdźców. Jeszcze cztery
konie pobiegły w dal bez jeźdźców, po czym świst ich strzał zamilkł nagle, jak ucięty noŜem.
Cymmeryjczyk obrócił się w miejscu zwinnie jak kot, by poznać przyczynę przerwy w
ostrzale.
TuŜ za nim szarŜowało dziko dwóch Khitajczyków, mierząc długimi włóczniami w jego
szeroką pierś! Nie miał czasu, by naciągnąć kolejną strzałę. Wyskakując wysoko w powietrze
odrzucił łuk i wydobył miecz, który zaśpiewał, zanim jeszcze Conan opadł na ziemię. Za
odbijającym blask słońca ostrzem, widział kopyta stojących na tylnych nogach koni i dwie
włócznie nadal wymierzone w jego pierś. Zza ich karków błyszczały dziko oczy
Khitajczyków. Zęby Conana zaświeciły bielą w otwartych ustach, a jego miecz ze świstem
zatańczył mu w dłoniach i uderzył w jednej chwili. Ostrze przeszło przez drewno, zataczając
w powietrzu błyszczący łuk, a pozbawione grotu drzewce nieszkodliwie minęło ramię
barbarzyńcy. Jego lewa dłoń zacisnęła się na drugiej włóczni, którą błyskawicznie odepchnął
w bok, a miecz sięgał juŜ dalej. Jego długie ostrze musnęło wysuniętą do przodu rękę — rękę,
Strona 2
Howard Robert E - Conan. Synowie boga niedźwiedzia
która juŜ nie miała dłoni. Jeździec zawył i uciekł, a Conan przeskoczył przez kolczasty krzew,
podczas gdy drugi wojownik zawrócił konia i sięgnął po swój krótki miecz.
— Nie, zostaw go w pochwie, psie! — szydził barbarzyńca. — I tak ci się na nic nie
przyda!
Jego lewa dłoń zamknęła się na grzywie konia, a prawa z wyciągniętym przed nim
mieczem zbliŜała się do jeźdźca, podczas gdy Cymmeryjczyk wskakiwał na siodło. Miecz
Khitajczyka wyszedł w końcu z pochwy, jednak nie zdąŜył na czas — z gardła wydobył mu
się tylko zduszony, przeraŜony pisk. Gdy próbował wznieść ramię z mieczem do uderzenia,
ostrze Cymmeryjczyka dosięgnęło jego szyi, a impet jego skoku wysadził Khitajczyka z
siodła. Krzyk śmierci zamarł w połowie, nim skośnooki uderzył o ziemię, a jego głowa
odtoczyła się od ciała po szarej ziemi.
Conan zakrzyknął i skierował swą śmiercionośną broń ku dołowi, by nadziać na ostrze
odciętą głowę i cisnąć ją w twarze szarŜujących Khitajczyków.
Po chwili pochylił się, zeskoczył z konia i pognał go w stronę diabelskich traw. W sekundę
później stał juŜ z łukiem w ręku i jego strzały zagrały swą pieśń. Chronione grubą skórą nogi
olbrzyma, miaŜdŜyły cierniste zarośla. Rozglądał się bacznie na wszystkie strony, rzucając
przy tym długimi, czarnymi włosami i krzyczał, hojnie rozdając Khitajczykom śmierć. Krew
cieknąca po jego ramieniu i boku zdawała się absurdem, jakby ten walczący człowiek z brązu
i płomienia, był czymś więcej niŜ człowiekiem, jakby sama śmierć zmuszona była skierować
swój miecz gdzieś indziej, daleko od jego stalowego ciała.
Conan wzniósł wysoko dłoń w geście pozdrowienia, a jego usta wykrzywił drwiący
uśmiech. — Witajcie — zakrzyknął. — Witajcie i Ŝegnajcie! Wiele razy krzyczał tak do
czekającego tłumu i do drŜących przeciwników na wielu arenach świata, daleko od tych
barbarzyńskich krain.
— Bądź pozdrowiony i Ŝegnaj! — odpowiadał tłum na arenach.
Ale było to pozdrowienie dla Conana, a poŜegnanie dla wielu, wielu innych.
Jak huragan przerwał khitajską szarŜę i ruszył w stronę wątpliwego bezpieczeństwa,
zaczarowanego morza traw. Przed sobą widział małego Bourtai, podskakującego w swej
desperackiej ucieczce, jego odwrócona twarz była stęŜała ze zgrozy. Zatrzymując się, by
chwycić czarnoksięŜnika za kołnierz okrywających go łachmanów, spojrzał poniŜej, gdzie
zastygły w niemym oczekiwaniu, soczystozielone szeregi diabelskich traw, machając tylko
czasem zachęcająco swymi wątłymi, zwodniczymi ramionami. Przez słono–słodką krew
swego ciała, Conan wyczuwał materialne macki cięŜkiego zapachu traw, sięgających w jego
stronę i próbujących go omotać, a wyzwanie które rzucił, „Witajcie i Ŝegnajcie” skierowane
było po części do tajemniczości i czającej się groźby tego miejsca.
Lekko podrzucił małego Bourtai swą potęŜną dłonią, przerzucił go przez siodło i zaśmiał
się potęŜnym głosem, słysząc zawodzący, wysoki głos czarnoksięŜnika śpiewnie
wykrzykującego litanię bogów i diabłów, wzywającego raz straszliwego Agrymaha, raz jego
okrutne ołtarze, a w końcu nawet tego nowego boga, którego czcił Conan — Croma. Śmiejąc
się, Cymmeryjczyk usłyszał głuchy odgłos strzały wchodzącej w ciało i poczuł stęŜenie
mięśni wierzchowca, gdy grot dotarł do jakiegoś Ŝywotnego organu. Wyskoczył z siodła i
biegł od momentu zetknięcia z ziemią, ciągnąć za sobą Bourtai tak, Ŝe ten ledwo dotykał jej
nogami.
— No, mocarny woju! — ryknął Conan — pokryj ziemię swoją magią, musisz pokonać te
dziesięć metrów, które nam zostały! Módl się teraz do diabłów z Zielonego Morza! Przyszła
na to pora!
Oczy Conana były chłodne i ostroŜne, uwaŜnie lustrujące gąszcz traw. Ciągle doganiał ich
przeciągły świst strzał, znikających wśród zielonych łodyg. Jakiś pióropusz traw, uderzony
Ŝelaznym grotem podskoczył, po czym zwisł bezwładnie. Trawy zaszeleściły i zachwiały się
jak Ŝywa, cierpiąca istota.
Conan poczuł nagle piekący ból pod prawą łopatką. Strzała nie weszła na szczęście
głęboko. Potknął się tylko i zaklął soczyście. Złapał obiema rękoma małego czarnoksięŜnika i
silnym ruchem rzucił nim w stronę traw. Bourtai z przeraźliwym okrzykiem chwytał rękoma
powietrze, a po chwili zniknął w zielonej toni. Jeszcze jeden krok i Conan takŜe odbił się
mocno od ziemi i skoczył za nim. Ledwo musnął czubki rosnących na brzegu traw,
przypominające groty włóczni. W locie spojrzał w dal, lecz nie dostrzegł niczego poza
falującymi, wijącymi się trawami i niezliczonymi płomieniami kwiatów. Potem
przypominające liny pnącza oplotły jego kostki i pociągnęły go w dół, podczas gdy ostre
krawędzie traw cięły jego ciało, jak miniaturowe miecze. Jego długie buty pogrąŜyły się
głęboko w zimnym, grząskim gruncie i musiał podeprzeć się dłońmi, by nie upaść. Jego
dłonie zapadły się w ziemię po nadgarstki. Palce zacisnęły się na zimnych, tnących
Strona 3
Howard Robert E - Conan. Synowie boga niedźwiedzia
korzeniach, a w nozdrza uderzył go ostry odór rozkładu. Wstał przeklinając i strząsając błoto
z dłoni. Skrzywił się czując ucisk Ŝelaznego grotu pod łopatką, lecz ruszył w stronę miejsca,
gdzie upadł Bourtai. CzarnoksięŜnik klęczał na ziemi, opierając o nią głowę przykrytą rękami.
— Na nogi, Bourtai — mruknął Conan, jednak bez zwykłej szorstkości. — Te twoje diabły
z traw dopadną cię tutaj tak samo, jak w głębi tych cholernych traw, a przynajmniej nie sięgną
nas tam strzały Khitajczyków.
Podniósł czarnoksięŜnika i chwiejnie ruszył przed siebie, torując sobie drogę wśród
gęstwiny ostrych, jak brzytwy traw. Obok niego wbiła się w ziemię włócznia, a deszcz strzał
przedzierających się przez gąszcz traw, brzmiał jak syk tysięcy węŜy, jednak nie słychać było
stukotu szarŜujących koni. Conan ponuro sunął przed siebie, stawiając stopy na kępach traw,
które dawały pewniejsze oparcie. Wnętrzności przewracały mu się od potwornego smrodu
zgnilizny. Bourtai podąŜał za nim krok w krok. Ponad ich głowami poranny wiatr
wprowadzał trochę ruchu między dumne pióropusze, które chwiały się leniwie z suchym,
metalicznym szeptem. Ich stopy grzęznąc w bagnie wydawały mokre, ssące odgłosy.
— Chodź, waleczny lwie — poganiał Conan czarnoksięŜnika. — Chodź, ksiąŜę
czarnoksięŜników. Wezwałeś dość bogów, by strzegli nas podczas dziesięciu tysięcy
przepraw przez Zielone Morze! Teraz wymyśl jeszcze jakiś czar na tych Khitajczyków, Ŝeby
nie wpadli na pomysł podpalenia traw. No, masz dość czasu i odwagi, Ŝeby upleść jakieś
zaklęcie, prawda, tygrysie w ludzkiej skórze?
Głowa czarnoksięŜnika podniosła się i utkwiła w Conanie jadowite spojrzenie. Sztylet w
jego dłoni skierowany był w stronę brzucha jego towarzysza. Nie powiedział ani słowa,
jednak unosząca się górna warga odsłoniła zaciśnięte kurczowo Ŝółte zęby. Cymmeryjczyk
odsunął się o krok opierając dłoń na rękojeści miecza obijającego się o jego biodro i
uśmiechnął się ostrzegawczo, błyskając bielą zębów z pomiędzy szeroko otwartych ust.
— Więc moja małpka pokazuje ząbki? — spytał miękkim głosem. — MoŜliwe, Ŝe
ocaliłem twój nic nie warty brudny kark, po to tylko, by nakarmić nim swoje ostrze!
— UwaŜaj na swój własny kark — wycedził Burtai. — MoŜesz obrzucać mnie obelgami,
barbarzyńco! Jest taka małpa, która ma kły węŜa.
Przez dłuŜszą chwilę stali naprzeciw siebie, patrząc sobie w oczy i Ŝaden z nich nawet nie
mrugnął. W końcu Bourtai skinął głową, jakby był zadowolony z tego, co zobaczył i odwrócił
się plecami do olbrzyma szukając czegoś niezbędnego w przepastnych kieszeniach swej
zniszczonej szaty. Barbarzyńca uśmiechnął się jeszcze szerzej, nawet w jego oczach
zaświeciły w dole iskierki, a takŜe pobłaŜanie. Teraz Bourtai znowu był sobą.
Conan bacznie rozglądał się na wszystkie strony, lecz ciągle widział tylko zielone,
napierające ściany. Śliskie trawy niechętnie rozkładały się przed nim i małym
czarnoksięŜnikiem, by zamknąć się, utwierdzając ich w przekonaniu, Ŝe nie ma odwrotu.
Zaprawdę, siedlisko diabłów! Zaciskając zęby zatrzymał się, by wyrwać utrudniającą
poruszanie się w gąszczu, strzałę. Lewe ramię zaczynało juŜ drętwieć i coraz mocniej
odczuwał lejący się z nieba i ścielący po ziemi Ŝar. Wokół ich ciał krąŜyły tysiące
dokuczliwych owadów, atakując oczy i siadając na nie zakrzepłych jeszcze ranach. Olbrzym
przeklinając obłoŜył krwawiące miejsca błotem i wytarł ręce o trawę, zanim oczyścił twarz z
potu. Słońce było juŜ wysoko. Strumienie gorąca uderzały pionowo w dół, prosto w ich
głowy.
Zaklęcia Bourtai były ledwo słyszalne wśród tajemniczego szeptu traw, Conan przestał juŜ
zdawać sobie z nich sprawę, zajęty wsłuchiwaniem się w jakiekolwiek oznaki
niebezpieczeństwa. Czego on, nad którym czuwał Crom, miał się obawiać od jakichś
diabłów? CzyŜ nie zwycięŜył wszystkich czarnoksięŜników z Turghol — oczywiście przy
pomocy swego ostrego miecza i równie ostrego umysłu — wszystkich czarnoksięŜników z
Turghol, z wyjątkiem jednego?
Przez chwilę z tęsknotą pomyślał o odległym Turghol, o złotych, skąpanych w słońcu
strzelistych wieŜach. Był tam panem, i gdyby wziął za Ŝonę księŜniczkę… Chciwa suka!
Udało mu się jednak przed nią uciec. Oskubała go swoją magią ze złota i klejnotów, nawet z
ubrania, a jej jeźdźcy nękali go, dopóki nie opuścił brzegów jasnego, błękitnego jeziora Ho.
Nie było powrotu, nie do Turghol z tą jędzą i jej czarami, i nie do khitajskich dzikusów,
którzy kiedyś złamali z nim strzałę na znak braterstwa krwi, a potem rzucili się na niego jak
sfora wilków. Nie do Kambuji, gdzie wykradł ulubioną konkubinę Smoka — Imperatora. W
wielu państwach dla Conana było niezdrowe powietrze.
Za cicho. Nie było przed nim innej drogi, niŜ naprzód. Ale jak inaczej powinien Ŝyć
Ŝołnierz i zdobywca? Tak było dobrze. Kiedyś znajdzie gdzieś miasto i stworzy własne
imperium w jakimś dzikim kraju. Będą tam bogactwa i księŜniczki, nie takie jędze, jak ta z
Turghol.
Strona 4
Howard Robert E - Conan. Synowie boga niedźwiedzia
— Pośpiesz się z tymi czarami Bourtai — niecierpliwił się. — Diabły z traw czekają na
nas, a Conan nie rozczaruje nawet demona, jeśli będzie chciał się ze mną zmierzyć.
— Jacyś inni czarnoksięŜnicy zakłócają moje czary — odparł zmęczonym głosem Bourtai.
— Czuję ich w powietrzu.
— To ciebie czuć koźlą skórą czarnoksięŜniku — odparł Conan— do diabła z tymi twoimi
zabobonami. Khitajczycy mogli nas spalić juŜ dawno temu …. Och! Czy to jest twoje
zaklęcie, Bourtai?
Gdy to mówił nad wierzchołkami traw pojawiła się chmura ciemności, która opadła na
jego głowę. Przez suchą, czarną mgłę głos czarnoksięŜnika był silniejszy i wyzywający:
— Kryjcie się, Khitajczycy — krzyczał. — Uciekajcie przed duchami diabelskich traw.
Uciekajcie, nim dopadnie was Wielki Niedźwiedź z Niebios!
Barbarzyńca zaklął, a jego dłoń mocniej zacisnęła się na noŜu, w drugiej zaś pojawił się ze
świstem miecz. Z odległego brzegu, gdzie czaili się Khitajczycy uniosła się ogromna, ciemna
ściana, a po chwili dał się słyszeć oszalały tętent kopyt, oddalający się po zboczach na
wschód w stronę Ruo–gen. Bourtai w ciemności obok olbrzyma.
— Mogłem ci szeroko otworzyć brzuch, ty wielkoludzie — wyszeptał. — Będziesz się
jeszcze śmiał z moich zabobonów?
— UwaŜaj na ostrze mojego miecza — odparł w ciemności barbarzyńca. — On ma swoje
oczy, a dzisiaj nie pił zbyt duŜo. Podnieś tę przeklętą mgłę, bo inaczej diabły nas zaskoczą.
Jego ręka wystrzeliła w ciemność i uchwyciła cienką szyję czarnoksięŜnika. Silnym
ruchem przyciągnął małego człowieczka do siebie.
— Nie, Conanie — jęknął Bourtai — moje zaklęcia są zbyt silne, by przerwać je w jednej
chwili. Wracajmy na przyjazne wzgórza. Khitajczycy nie wrócą, Niedźwiedź z Niebios
będzie ich ścigał aŜ do samego Ruo–gen. A te trawy wcale mi się nie podobają. Mówię ci,
czuję tu diabły!
Wąchałem juŜ nieraz milsze zapachy — przyznał wesoło Conan — ale między wzgórzami
nie będziemy bezpieczni. Khitajczycy kiedyś powrócą, a za nimi jeszcze jeźdźcy tej
złotowłosej czarownicy z Turghol. Potem jeszcze czarnoksięŜnicy z Kusanu i diabelnie ostre
dzidy Kambujańczyków. Nie ma wyboru, Bourtai, naprzód, zanim gorączka strawi moje
ciało, a z ran wycieknie ostatnia kropla krwi.
— Ale duchy diabelskich traw, panie! — mały czarnoksięŜnik szepnął jeszcze ciszej. — Są
blisko! Wyczuwam to w kościach!
Cymmeryjczyk wydał niski pomruk, lecz nic nie powiedział. Włosy na karku
czarnoksięŜnika stały jak u wściekłego wilka i rzeczywiście było coś w powietrzu. Eee, to
tylko wyziewy bagna.
— No to w drogę do twego bezpiecznego brzegu małpi pysku — mruknął — przed siebie,
a co do diabłów, jeszcze nie widziałem takiego gardła, z którym nie poradziłaby sobie dobra
stal mojego miecza!
Conan dał długiego kroka, potem następnego, aŜ w końcu Bourtai westchnął i podbiegł do
jego boku, i szedł jak skazaniec, drŜąc, skacząc z kępy na kępę, coraz głębiej w Zielone
Morze. Między szeleszczące metalicznie trawy, gdzie sama ziemia otwierała swe czarne usta,
by pochwycić nogę nieostroŜnego wędrowca. Po pewnym czasie magiczna mgła nad ich
głowami zaczęła rzednąć, przepuszczając coraz więcej promieni słońca. Conan odczuwał
coraz bardziej ból obu zranionych miejsc, jednak jego usta tworzyły upartą linię i tylko
zmarszczki na czole mogły ujawnić ogarniające go i zmęczenie. Bourtai podąŜał obok niego
lub wyprzedzał go o krok i poruszał się bokiem jak krab, spoglądając na groźne oblicze
olbrzyma.
— Panie, mówią, Ŝe Zielone Morze rozciąga się do krańców świata. Mówią, Ŝe mieszkają
tu nieopisane monstra, tylko czekając, by poŜreć nieostroŜnych wędrowców, którzy się tu
zapuszczą. Niedźwiedź z Niebios i WąŜ, który podtrzymuje świat, są tu gdzieś i czekają na
nas! Przed nami tylko śmierć panie, nawet jeśli ujdziemy przed diabłami traw. MoŜe jednak
powinniśmy zawrócić panie?
— Byłem we wszystkich tych miejscach, o których ludzie mówili, Ŝe tam znajduje się
koniec świata i zawsze kraniec świata był gdzieś dalej. Zawrócić nie mamy dokąd. Musimy
jak najszybciej przedostać się przez ten łańcuch górski, widoczny po prawej stronie i droga na
zachód stanie przed nami otworem.
— Ty wiesz lepiej panie — pokornie odrzekł Bourtai z dziwnym błyskiem w oku. —
Jednak w Zielonym Morzu są duchy diabelskich traw! Przygotuję jednak jakiś czar, albo dwa
— wymamrotał czarnoksięŜnik.
Odbiegł o rzut oszczepem do przodu ze sztyletem w ręku. W tej samej chwili Conan ujrzał
go wyciągniętego jak struna, z wyrzuconymi do góry rękami, jakby zmagał się z czymś
Strona 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin