Donnell Tim - Conan I Widmo Przeszłości.pdf

(593 KB) Pobierz
Donnell Tim - Conan I Widmo Przesz³oœci
Donnell Tim - Conan I Widmo Przeszłości
TIM DONNELL
CONAN I WIDMO
PRZESZŁOŚCI
PRZEKŁAD ELśBIETA DELIS–MODZELEWSKA
TYTUŁ ORYGINAŁU: CONAN I PRIZRAKI PROSZŁOGO, PLENNIKI BEZDNY
CONAN I WIDMO PRZESZŁOŚCI
I
Oślepiające pomarańczowe słońce — boskie oko Mitry — powoli, majestatycznie
wznosiło się nad ziemią, spychając noc za horyzont. Miękkie, ciepłe promienie wnikały do
pałaców, domów, chałup i nor. Ogrzewały i budziły, dając obietnicę jasnego dnia i czystego
nieba. Noc, utraciwszy swą władzę, odchodziła z niechęcią. Ostatki mroków zalegały jeszcze
w lasach i pod murami miasta, lecz i one blakły dotykane słonecznymi błyskami. Wreszcie
noc przeszła do innego świata, świata tak starego, Ŝe poza Światłem i Mrokiem niczego tam
nie było. Ziemia westchnęła, jakby próbując uchwycić ostatnie mgnienie odchodzącego w
ślad za nocą snu, i przebudziła się. Nastał dzień.
Na południu Poitanii, tam gdzie widniały ciemne, lodowate wody rzeki Alimane, a w
oddali połyskiwały w słońcu Góry Rabiryjskie, na czystej równinie przycupnęło trzydzieści
drewnianych chatek. Ludzie orali tu ziemię, hodowali i sprzedawali bydło, i zajmowali się
polowaniem. śyli tak jak ich przodkowie i jak Ŝyje się dzisiaj. Wokół równiny toczył swe
wody czysty szeroki strumień, w którym nigdy nie brakowało ryb. Okoliczni chłopcy
przepadali nad jego brzegami, by całymi dniami brodzić z podwiniętymi nogawkami w
wodzie, zagarniając ją rękami. Wieczorem w kaŜdej torbie poruszało się niemrawo kilka
tuzinów wspaniałych, tłustych ryb.
Na skraju wioski — tak maleńkiej, Ŝe nawet nie miała nazwy — Ŝył najbardziej leniwy i
najbiedniejszy gospodarz. Utrzymywał się tylko z przyjmowania ludzi na nocleg. Obok jego
starego domu przebiegał uczęszczany trakt i dla człowieka, który znalazł się tu nocą,
świecący w oknie ogieniek oznaczał zawsze zaproszenie. PodróŜnik podjeŜdŜał do ganku i
wkrótce za kilka miedziaków stawał się mile widzianym gościem.
Tego ranka Igrat wstał niespodziewanie wcześnie. Zazwyczaj budził się koło południa lub
nawet później i stękając, zwlekał się z drewnianego wyrka, pokrytego gałganami o trudnej do
określenia barwie — choć uwaŜne spojrzenie bez trudu rozpoznałoby w niej kolor zwykłego
brudu. Szedł do stołu, gdzie poniewierał się wieczorem kawałek zeschniętego chleba, zjadał
go i z cięŜkim westchnieniem wychodził na dwór. Stał tam jakiś czas i draŜnił się leniwie z
sąsiadami, a gdy znudziła mu się ta zabawa, wracał do domu. Do samego zmroku siedział na
taborecie przy stole, wpatrzony w plamę brudni na ścianie, albo gapił się bezmyślnie w okno.
Potem usta Igrata otwierały się w szerokim ziewnięciu, oczy mu mętniały, powieki opadały i
znowu człapał do drewnianej pryczy, gdzie z westchnieniem ulgi zagrzebywał się w szmaty.
Niebywale wczesne przebudzenie zdziwiło nawet jego. Z pierwszymi promieniami słońca
podskoczył, nalał na dłoń wodę z kubka i przetarł twarz. Świat od razu nabrał wyrazistości i
gospodarz ucieszył się niezmiernie, bo obawiał się juŜ, Ŝe zaczyna ślepnąć. Zapominając o
zjedzeniu chleba, wybiegł na dwór. Drzwi szopy były jeszcze zamknięte, więc Igrat przykleił
się do szczeliny w ścianie i wpatrzył się w mrok.
Goście spali. Jeden mamrotał przez sen, inny postękiwał, pozostali pogrąŜeni byli w
słodkim zapomnieniu. „Szczęśliwcy — wyszeptał gospodarz, przyglądając się twarzom, które
oświetlały padające przez szczeliny promienie słońca. — Gdybym ja wypił tyle piwa, teŜ bym
tak spał…” Zupełnie zapomniał, Ŝe i bez piwa spał tak kaŜdego dnia. Lecz nawet w głowie
mu nie postało, by mieć to gościom za złe. Dzięki nim wieczorem śmiał się jak nigdy dotąd.
No, moŜe w dzieciństwie, ale dzieciństwa nie pamiętał. Dwunastu męŜczyzn i kobieta,
których przyjął pod swój dach, okazali się komediantami i zarabiali na Ŝycie pokazywaniem
wszelakich sztuczek. Skakali przez głowę, robiąc salto w powietrzu, łykali ogień i noŜe,
przyczepiali sobie sztuczne nosy i włosy, naśladując innych ludzi — jednym słowem,
wyprawiali prawdziwe błazeństwa. Nie mogli zapłacić gospodarzowi za nocleg nawet jednej
złotej monety, ale pokornie wziął od nich dziesięć miedziaków i przyjął ich u siebie. Do tej
pory widywał takie trupy tylko na jarmarkach, i to w tłumie mokrych od potu ciał, a teraz
jemu — chwała ci, Mitro! — przypadł zaszczyt gościć we własnym domu tych wesołków,
Strona 1
Donnell Tim - Conan I Widmo Przeszłości
tych… Ale, chyba jeden się przebudził… Gospodarz jeszcze mocniej przytknął oko do
szczeliny, ale nie zdecydował się zawołać komedianta, bojąc się obudzić pozostałych. Nie
mógł rozpoznać, który to z nich. Mało zresztą prawdopodobne, by go sobie przypomniał —
wszak widział ich tylko przez jeden wieczór. Jak się nazywają? Te trzy ogromne tłuściochy to
Hugo, Ulino i Zazałła. Rudy to Mado… A moŜe Mado to ten okrągły jak bułeczka? Nie,
chyba jednak rudy. Tego maleńkiego wołają Bacherem albo Micherem… Urodziwy i smutny
nazywa siebie Senizonną, a piękny wesołek to Agrej. Ta dwójka markotnych, wyłysiałych,
bladych istot to Kuk i Lakuk; wprost niemoŜliwe, by tak nazwać ludzi — sami musieli
wymyślić sobie te imiona. NajwaŜniejszy z nich jest Leonso. Mocny, zdrowy chłop —
takiego by pod wierzch, a niechby i na siodło, i w bój — a on komediantami dowodzi! Ksant i
Jenkin, jego dwaj synowie, to komedianci jak wszyscy: dobrzy chłopcy, dobroduszni i weseli.
Kobieta ma na imię Welina i jest u nich kimś w rodzaju gospodyni. Jedno spojrzenie
wystarczy, by się przekonać, Ŝe smagła ślicznotka jest zakochana w jasnowłosym dowcipnisiu
Agreju. Chyba dobrze wszystkich pamięta… Ale kto tam się przewraca? MoŜe wśliznąć się
po cichu do szopy i wyciągnąć go? Tak ciekawie słucha się przejezdnych, a jeszcze
komediantów! I opowiedzą, i pokaŜą… Gospodarz uśmiechnął się na wspomnienie
minionego wieczoru. Ale do szopy lepiej jeszcze nie wchodzić. Obudzi ich, a oni uznają, Ŝe
gospodarz marudny, i przejdą do kogo innego. Komediantów kaŜdy przyjmie, nawet bez
pieniędzy, byle tylko zostali. Nie. Igrat odszedł zdecydowanie od szopy i poszedł do domu.
Lepiej poczekać, aŜ się obudzą.
Etej jęknął cicho i poprawił wiązkę siana pod głową. Rzeczywiście, wypili wczoraj morze
piwa. Teraz ma w ustach obrzydliwe uczucie, jakby demony wypłukały tam swe brudne
ogony. I w głowie dudni… Kiedyś przed bojem dął tak w róg nemedyjski dziesiętnik, pod
którym Etej słuŜył. Etejem nazwali go Zuagirczycy. W ich dziwnym języku, stanowiącym
jakąś ludzko–zwierzęcą mieszaninę, jego imię oznacza strzelca, oczywiście dobrego. Od
dawna juŜ nikt tak nie nazywa, przestał juŜ zresztą być zręczny jak wiewiórka, silny niczym
lampart i odwaŜny jak lew. Bratem i siostrami byli mu łuk i strzały; rozmawiał z nimi,
Ŝartował i kłócił się, a po bitwie czyścił je troskliwie i ponownie zarzucał na plecy.
AleŜ głowa mu pęka… A jeszcze gospodarz gapi się przez szparę, wyraźnie oczekując ich
przebudzenia. Zabawić by się chciało? Zabawimy. Tylko nie teraz i nie ciebie samego.
Strzelec wyciągnął delikatnie spod siebie zdrętwiałe ręce, poruszał palcami i wbił wzrok w
obleczony wytartą czarną skórą zad tego wyniosłego bałwana. Wysłać by do Nergala jego i
całą tę kompanię i osiedlić się jak najdalej od ludzi, i najlepiej gdzieś w leśnej głuszy, aby
przez cały czas, jaki pozostał do Szarych Równin, nie słyszeć nawet jednego ludzkiego słowa!
Jeden Mitra wie, jak męczy go to nieustanne pijaństwo i wesele, i jak z kaŜdym dniem coraz
trudniej jest przywdziewać na twarz uśmiech błazna. PrzecieŜ jest przygłupem! Tak właśnie
nazywają ich, komediantów, i mają rację! Wszak jemu samemu nieraz zdarzało się kopnąć w
tyłek wypacykowanego błazna z trupy wesołków. Niechby go zobaczyli teraz Zuagirczycy
czy nemedyjscy wojownicy. Ale mieliby radość! Być moŜe nawet chętnie by ich zabawił.
Oczywiście nie za darmo.
Strzelec przymknął powieki, słuchając sapania gospodarza i szelestu myszy w słomie.
Obrzydliwość! Wreszcie jednak gospodarz odkleił się od ściany i poszedł. Pewnie
zdecydował, Ŝe nie będzie niepokoił gości. Etej połoŜył się na plecach, podłoŜył ręce pod
głowę i tak zastygł. Gdzie się podziało jego dawne Ŝycie? MoŜe zobaczy je znowu, ale juŜ z
Szarych Równin… Będą tam płynąć cięŜkie, mokre chmury, dzień i noc połączy się w jedno,
stojące niewzruszenie u wrót stare demony będą wszystkich wpuszczać, ale nikomu nie
pozwolą wyjść. MoŜe wtedy zacznie się prawdziwe Ŝycie? Kto wie… Wszak nikt jeszcze
stamtąd nie wrócił. Gdyby Etej był pewien, Ŝe tam czeka go prawdziwe Ŝycie, sam odszedłby
na Szare Równiny. Fu, co to za smród?
Pogrzebał w słomie, znalazł kawałek ostrego patyka i z całej siły wetknął go w
rozśpiewany na całą szopę, a przede wszystkim prosto w jego nos, zad.
— Aj!
Jego biedny właściciel podskoczył i rozcierając ręką zranione miejsce, popatrzył na Eteja z
wyrzutem. Lecz twarz strzelca była obojętna i dopiero gdy ukłuty potrząsnął jego ramieniem,
Etej zaśmiał się, poderwał się na nogi i pchnął przyjaciela w siano. Szum rozbudził
pozostałych. Z piskiem i krzykami rzucili się na szarpiący się w sianie kłębek i zaczęła się
Ŝartobliwa bijatyka. Gospodarz, który czujnie wyczekiwał przy oknie swoich gości, z
zadowolonym posapywaniem podreptał do szopy. Teraz właśnie zaczął się dla niego dzień.
— No co, śmierdzące psy — odezwał się wesoło Leonso, mrugając do kamratów. — Nie
Strona 2
Donnell Tim - Conan I Widmo Przeszłości
chcecie piwa?
— Chcemy! — wrzasnęli i rzucili się do stołu, przepychając się w nadziei zajęcia
siedzącego miejsca. Leniwy Igrat miał tylko cztery taborety i jeśli nie liczyć gospodarza, na
kaŜde siedzenie przypadało trzech ludzi. Tak więc tylko Leonso, grubasy Hugo i Zazałła oraz
rudy Mado zajęli twarde siedziska. Mniej obrotni wcale się tym nie przejęli i z
pokrzykiwaniami gramolili się na kolana swoich przyjaciół. Gospodarz pozostał bez miejsca i
patrzył z rozczuleniem na wesołych gości. Postawił na stole dwanaście kufli piwa i przyniósł
ze schowka za drzwiami ogromny, zawinięty w płótno bochen chleba.
— Opowiedz co wesołego, Lakuk — zaproponował Leonso, oblizując pianę z warg.
Rudy Mado zachłysnął się piwem i przechylił do tyłu. Agrej i Ksant przytrzymali go, by
nie spadł z taboretu, a on śmiał się, pokazując równe, drobne, Ŝółtawe zęby.
— Dobrze mówisz, Leonso! Lepiej od Lakuka nikt nie opowiada. Wszyscy parsknęli
śmiechem, spoglądając z ukosa na ponurą fizjonomię Lakuka. Nieszczęśnik dzielił rozkoszne
miejsce na kolanach Hugo z grubym Ulinem, toteŜ zjeŜdŜał co i raz z tłustego uda przyjaciela,
co wcale nie poprawiało jego nastroju.
— Dlaczego się śmiejesz, Mado? — zwrócił się ze smutkiem do towarzysza. — Czy
zrobiłem coś śmiesznego?
— Przyjacielu, ty nie musisz niczego robić — odpowiedział rudy, czkając — Samej twojej
mordy wystarczy, by rozweselić nawet bezmózgiego demona.
— Nie wspominaj demonów, Mado! — wykrzyknęła z przestrachem Welina, która dzieliła
kolana Zazałły z ponurym Senizonną.
Siedzący na drugim kolanie tłuściocha Jenkin mrugnął na rudego.
— Nie wspominaj demon–ów! — odśpiewał kpiąco. — A jak nie, to ci coś odgryz–ą…
Mado zapiszczał i zaśmiał się znowu, wycierając łzy. Biała, piegowata twarz
poczerwieniała i przybierając kolor szopy ognistych włosów, upodobniła się do podgniłego
owocu krzaka pomidorów. Malutkie, pełne wdzięku ręce wczepiły się kurczowo w kołnierz
skórzanej kurtki, odrywając go niczym węŜa, a wyblakłe szare oczy zmętniały. Patrzący z
rozczuleniem na gości gospodarz zaczął juŜ piać radośnie, chociaŜ nie pojął, co śmiesznego
powiedział Jenkin — lecz natychmiast zauwaŜył, Ŝe nikt inny się nie śmieje. Wprost
przeciwnie, twarze komediantów przybrały nieoczekiwanie jakiś nieobecny, nawet uroczysty
wyraz. Niektórzy odsunęli się, a inni opuścili wzrok i tylko od czasu do czasu popatrywali
ukradkiem na przyjaciela.
Speszony gospodarz zaniósł się kaszlem. Domyślił się, o co chodzi, i jako człowiekowi z
natury łagodnemu zrobiło mu się szczerze Ŝal rudego Mado. Niespodziewanie przyszła mu do
głowy myśl: A gdyby tak wziąć go do siebie? Jego dusza zadrŜała. Igrat rzadko czuł
cokolwiek poza głodem, chłodem i pragnieniem szybkiego zaśnięcia i teraz trudno mu było
połapać się w swoich odczuciach. Ba, nie wiedział nawet, Ŝe powinien się w nich połapać.
JednakŜe myśl, by przyjąć do siebie cierpiącego na epilepsję komedianta, trzymała się go
uporczywie. Zaledwie parę chwil zajęło mu przemyślenie, czym go będzie Ŝywił i czym
zapłaci lekarzowi z sąsiedniej wsi za wyleczenie chorego, w którym kącie wymości sobie leŜe
z siana, jako Ŝe jego drewniane wyrko zajmie teraz oczywiście Mado, jak będą spędzać dni
i…
W tej chwili atak choroby minął i twarz rudego zasnuł mrok. Popatrzył ze złością na
towarzyszy, wsunął palec do ust i zaczął gryźć paznokieć, mamląc ciche przekleństwa.
Igrat westchnął z ulgą. Jak to dobrze, Ŝe nie zdąŜył obwieścić o swych zamiarach, teraz
bowiem rudy Mado z mokrą od łez i śliny twarzą wywoływał w nim tylko niechęć. Bardziej
ze skrępowana aniŜeli z konieczności przetarł szybko połą kurtki skraj stołu i odszedł w
najciemniejszy kąt. Przysiadł w kucki i w oczekiwaniu i dalsze wydarzenia obserwował gości.
— A ja coś wymyśliłem! — obwieścił, jakby nic nie zaszło, siedzący na kolanie Leonsa
okrągły jak bułeczka Micher.
Zapanowało oŜywienie. Starając się nie patrzeć na Mado, komedianci pilnie przyglądali się
Micherowi.
— Słuchajcie uwaŜnie, wy wyschnięte kawałki łajna starej wielbłądzicy! — zabasował
uroczyście, podskoczył i stanął mocno na małych, tłustych nóŜkach. Wypinając chełpliwie
pierś, tak Ŝe uwidoczniły się wszystkie wałki tłuszczu, najwdzięczniej jak potrafił machnął
krótką rączką, uniósł rzadkie, bezbarwne brwi i otworzył usta, jakby chciał pokazać
przyjaciołom coś niezwykłego. W tej chwili zza pleców Agreja i Ksanta rozległo się gniewne
syknięcie. Komedianci wzdrygnęli się i wszyscy jak jeden spojrzeli na Leonsa. Ten westchnął
i patrząc na rudego, surowo ściągnął brwi.
— Nie pora się uspokoić, Mado? — spytał.
— Ha, ha, ha — roześmiał się rudzielec, dzieląc starannie sylaby. — Wszyscy wiedzą, Ŝe
Strona 3
Donnell Tim - Conan I Widmo Przeszłości
ten tłusty wyrodek nie umie powiedzieć składnie nawet dwóch słów.
— Jakiś ty niedobry, Mado… — wyjęczał płaczliwie Micher, ale nie obraził się ani trochę.
Igrat zastygł w swoim kącie. Teraz całkiem zapomniał o niedawnym zamiarze przygarnięcia
chorego i tylko ze zdumieniem zastanawiał się, jak oni mogą go znieść. Lecz gdy w chwilę
później Mado zaświstał niczym jemiołuszka, patrząc swawolnie na kompanów, gospodarz
pokiwał głową z aprobatą. Rudzielec był świetnym naśladowcą i Igrat ponownie poczuł
przypływ czułości. Mado odśpiewał pieśń słowika, udał wizg orła, po czym w jego gardle
rozległ się jakby trzask i zachwyceni słuchacze usłyszeli daleki grzmot, drŜący plusk wody
przed burzą, szum liści i cichy płacz niemowlęcia, które młoda matka zostawiła w ciemnej
izbie… Igrat słuchał ze łzami w oczach — czegoś takiego nigdy jeszcze nie słyszał. Poczuł,
Ŝe znowu kocha rudzielca. Pod wpływem natchnienia twarz Mado zaczęła się zmieniać.
Czyste białka skierowanych w górę oczu błyszczały niczym poranna rosa w promieniach
słońca, gęste, niemal czerwone rzęsy drgały lekko, a zbielała skóra nabrała takiej
Przejrzystości, Ŝe doskonale widać było niebieskie Ŝyłki. Dobry Igrat pociągnął nosem i,
straszliwie skrępowany, zapłakał nagle, wycierają łzy sztywnym od brudu rękawem.
Mado zakrztusił się i umilkł, obojętnie wpatrzony w gospodarza. W jego duszy
natychmiast zapanowała pustka i jego twarz zmieliła się; oczy przygasły, wargi opadły
gderliwie, policzki obwisły… Lecz Igrat tego nie widział. Sztuka poraziła go w samo serce i
rudy Mado pozostał dla niego piękny i uduchowiony niczym lekki obłok, jak topolowy puch,
jak rzadkie, ledwie dające się wyczuć, a zawsze bardzo bolesne wahania duszy. Wszystkie te
odczucia przekazał rudzielcowi spojrzeniem, lecz ten wzruszył tylko ramionami, mruknął coś
i odwrócił się.
— Piwo się skończyło! — burknął niezadowolony, zaśmiał się nagle dobrodusznie,
przychylił się i ugryzł w ramię posmutniałego Agreja. Jasnowłosy chłopak podskoczył,
zakwiczał jak prosiaki i palnął Mado dłonią w czoło. Rudzielec zamachał rękami i zwalił się
na podłogę, ciągnąc za sobą Ksanta. Starszy syn Leonsa przekręcił się, chcąc zasiąść na nim
okrakiem, ale w tej samej chwili odskoczył na trzy kroki. Ręce Mado były delikatne ale
Ŝylaste i naznaczone wypukłościami Ŝelaznych mięśni. Teraz do walki włączył się ugryziony
Agrej. Zwalił się całym cięŜarem na rudzielca, a ryczący i ujadający Ksant podpełzł na
czworakach i chwycił Mado za nogi. Potoczyli się po podłodze, zanosząc się śmiechem i
Ŝartobliwie, choć ca zdecydowanie, okładali się wzajemnie.
Gospodarz z rozczuleniem patrzył na bijatykę. Nigdy jeszce nie widział tak wesołych i
zarazem tak obdartych ludzi. Jeszcze raz pobłogosławił Mitrę. Nie miał wątpliwości, Ŝe to
niebiosa zesłały mu tych wspaniałych błaznów. Nie spuszczając oczu z szamoczącego się na
podłodze kłębu, pospieszył, by przynieść gościom ostatnie zapasy piwa.
Wyskoczył za drzwi i przywarł plecami do ściany. Na jego twarzy błądził uśmiech
szczęścia, bo teŜ naprawdę był szczęśliwy. Nie wiedział jeszcze, co będzie dalej, lecz nie miał
wątpliwości, Ŝe za Ŝadne pieniądze — choć nikt mu ich nie proponował — nie rozstanie się z
tymi ludźmi. Pomyślał, Ŝe mógłby zbierać opłatę za przedstawienie albo im gotować. W
końcu umie głośno śpiewać, no i chodzić na rękach… Westchnął z Ŝalem nad swymi
niewielkimi zdolnościami, oprzytomniał nieco i ruszył do piwnicy po piwo.
Nadeszła noc i Etej rozkleił się całkiem. Wesołość męczyła go tak samo jak bezsenność,
która szczególnie nasiliła się w ostatnich czasach. Samopoczucie strzelca pogorszyło się tak
bardzo, Ŝe zaczął podejrzewać u siebie jakąś nieznaną chorobę. Jak inaczej wyjaśnić tę
nieustanną słabość, worki pod oczami, wysychające przy kaŜdym oddechu usta… Na razie
nikt tego jeszcze nie zauwaŜył, ale… Uśmiechnął się kwaśno. A jeśli nawet zauwaŜą, to co?
Choroba nie oznacza przecieŜ złych intencji. Nikt nie moŜe domyślić się jego prawdziwych
zamiarów.
Zwalił się na siano, zakopał głębiej i zamarł w nadziei, Ŝe kamraci go nie ruszą. Był bliski
rozpaczy. Czy uda mu się wypełnić to, co zamierzał? Czy Mitra nie wstrzyma jego karzącej
ręki? Nie, odpowiedział sobie z przekonaniem. Mitra nie będzie go zatrzymywał. Chyba
Nergal, który spłodził tego wyrodka… W głębi duszy Etej nie był pewien, czy sam czasem
nie jest jego dzieckiem. Ostatecznie i tak nie widział Ŝadnej róŜnicy: Światło czy Mrok, Niebo
czy Ziemia, z rzadka tylko poruszały go te sprawy, a i to raczej z nawyku. Dawno juŜ pojął,
Ŝe nie ma niczego poza Wielkim śyciem i Wielką Śmiercią, której schronienie — Szare
Równiny — tak przeraŜa prosty lud i jego Ŝałosnych władców. On, Etej, wolny strzelec, z
pogardą patrzył na zwierzęta nazywające siebie ludźmi. Lekki stosunek do własnego
nieistnienia był im równie obcy, jak kotu czy psu brak apetytu. Nawet najsilniejsi i
najmęŜniejsi z nich, którzy nieraz znajdowali się o pół kroku od Szarych Równin, woleli
jednak śycie. On sam jednakowo traktował śycie i Śmierć. Było mu wszystko jedno, a w
Strona 4
Donnell Tim - Conan I Widmo Przeszłości
kaŜdym razie tak o sobie myślał. Nic nie trzymało go na Świecie, tak samo jak nic nie
ciągnęło go w Mrok. Lecz tamten… Tamten powinien pierwszy odejść na Szare Równiny.
Powinien. ChociaŜby dlatego, Ŝe wyraźnie nie było mu tam spieszno.
Westchnął spazmatycznie. Oj, Mitro, niedobrze… Miał wraŜenie, jakby głowę ściskała mu
Ŝelazna obręcz Pantedra, upośledzonego na umyśle kata Zuagirczyków. Strzelec nigdy nie
doświadczył tej tortury, ale naturze komedianta nietrudno było sobie ją wyobrazić. Zacisnął
zęby. Poczuł, jak Pantedr ze swym obrzydliwym uśmieszkiem nakłada mu na głowę obręcz,
dokręca gwinty i… Nagle pociemniało mu w oczach od straszliwego bólu. Przez chwilę leŜał
nieporuszenie, jak gdybym stracił nadzieję, Ŝe przeŜyje. Jego Ŝycie nie było naprawdę waŜne,
lecz gdyby zginął, nie dokonałaby się jego zemsta. Jak przez sen słyszał pomruki przyjaciół i
cichy śmiech kobiety. Ból ustępował powoli. Zlizując krew z warg, Etej rozluźnił ręce, potem
nogi, wreszcie całe ciało… Głosy z głębi szopy stały się wyraźniejsze i w zapadającym
zmroku zobaczył jakąś postać. JuŜ od kilku dni na nią czekał. W odzieniu czarniejszym od
nocy, z białymi, ślepymi oczami i długimi, smukłymi palcami. Taką ukazywała mu się w
dzieciństwie, taką widział przed strasznym bojem z piratami, kiedy tylko on jeden przeŜył…
Teraz jednak nie przeraził go jej straszliwy wygląd. Wiedział, Ŝe przyjdzie, wiedział, Ŝe tylko
on ją ujrzy. Tylko on… Uśmiechnął się. MoŜe pozwoli mu dotknąć skraju swej szaty? MoŜe
to pomoŜe znaleźć odpowiedź, czy spełni się zemsta — jedyny cel jego istnienia w ostatnich
latach. Strzelec wyciągnął rękę, ale postać nieoczekiwanie rozpłynęła się w mroku. Jęknął
rozczarowany. Zniknęła tak szybko, Ŝe nawet nie zdąŜył o niej pomyśleć. Skulił się w sianie
jak w łonie matki i tak pozostał.
Nie ruszał się. Był człowiekiem z innego świata, lekkim, wolnym… A moŜe tak mu się
tylko zdawało?
II
Smukłonogi trzylatek z długą grzywą jedwabistych włosów parskał, patrząc z ukosa na
Conana fioletowym okiem. Jego spojrzenie było zdecydowanie Ŝyczliwe. Nowego właściciela
poznał dziś rano, gdy karawana z Koryntii z towarami i podarunkami dla aquilońskiego
władcy dobiła wreszcie do wrót Tarancji. W królewskiej stajni natychmiast zdjęto z gniadego
konia uprząŜ, wyczyszczono go, napojono i okryto miękkim, kwiecistym czaprakiem z
frędzlami na rogach. Król patrzył na niego, nie kryjąc uśmiechu zadowolenia, a za jego
plecami dziesięciu koniuchów kłóciło się szeptem, usiłując wywalczyć sobie prawo
doglądania smukłego rumaka.
— Mendus! — burknął Conan, nie odrywając oczu od podarunku.
Niewysoki chłopak, który dwa księŜyce temu przybył z północnej wioski na podbój
stolicy, oblizał pospiesznie zaschnięte z podniecenia wargi i podszedł do władcy.
— Głową za niego odpowiadasz!
Twarz koniucha rozpłynęła się w szczęśliwym uśmiechu. Podziękował królowi niskim
pokłonem, rzucił na starszego triumfalne spojrzenie i gospodarskim gestem poklepał konia po
kłębie.
Conan zostawiał swoje włości, będąc w doskonałym usposobieniu. Po raz pierwszy od
wielu dni opuścił go cięŜki, mroczny nastrój, wynikły z połączenia trwogi i nieustannego
napięcia. Zniknął bez śladu. Poczuł, jak mięśnie rąk, ramion i potęŜnej szyi rozluźniają się.
Nagle króla opanowała nieznośna chęć zdrowej upitki i mimo woli przyspieszył kroku. Niech
Nergal weźmie wszystkich buntowników, zwłaszcza Ŝe właśnie zostali bezlitośnie rozbici
przez Czarne Smoki. Niech zabierze teŜ tego zdrajcę Goro — juŜ niedługo uda się tam
prościutko z śelaznej WieŜy. Kogo jeszcze? A niechby wszyscy się do niego przenieśli,
machnął ręką Conan. Splunął z lubością, kopnięciem nogi rozwarł cięŜkie drzwi, naznaczone
u dołu śladami jego butów, i wszedł do pałacu. Zrzucił na usłuŜne ręce sługi jedwabny,
wyszywany w złote gwiazdy płaszcz i kilkoma skokami pokonał drugie, szerokie marmurowe
schody. Znalazł się w niewielkiej, przytulnej i niemal pustej sali, gdzie zwykł przyjmować
skrzywdzonych i poniŜonych, niesprawiedliwie skazanych, i innych będących w potrzebie.
Ukryte drzwi wiodły stąd do wspaniałych komnat, wysłanych grubymi i miękkimi jak
wodorosty turańskimi dywanymi, z cięŜkimi kotarami na ogromnych niemal na całą ścianę
oknach i prostymi, lecz eleganckimi, dębowymi meblami. Było to ulubione miejsce
odpoczynku króla.
Conan przemierzył salę długimi krokami, skręcił za wspaniały chiński fotel z wysokim,
wąskim oparciem, na którym siedział w czasie przyjęć, i zniknął za srebrzystoszarą aksamitną
zasłoną. Po drodze uderzył jeszcze z rozmachem w wiszący na ścianie dzwon z nieznanego
dotąd ciemnoŜółtego stopu, podarunek shemickiego kupca. Rozległ się lekki dźwięk i po
Strona 5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin