Ratzinger Joseph - Raport o stanie wiary.doc

(1425 KB) Pobierz
Ratzinger

 

Rozdział pierwszy

NIEZWYKŁE SPOTKANIE

 

Emocje i rozsądek

 

„Agresywny Niemiec o hardym sposobie bycia, asceta, który nosi krzyż jak szpadę".

„Czerstwy Bawarczyk o kordialnym wyglądzie, zamieszkujący skromny apartament w pobliżu Watykanu".

„Panzer-Kardinal, który nie zdejmuje z siebie wspaniałego stroju i złotego krzyża z piersi, krzyża Księcia Świętego Rzymskiego Kościoła".

„Chodzi tylko w marynarce i krawacie, częstokroć sam prowadzi po Rzymie mały samochód; patrząc na niego nikt nie przypuściłby, że jest to jedna z najważniejszych osobistości w Watykanie".

Można by dalej cytować sprzeczne opinie, zawarte w artykułach, które ukazały się na całym świecie. Artykuły komentowały przede wszystkim początkowe fragmenty wywiadu (opublikowanego w 1984 roku we włoskim miesięczniku „Jezus" i potem przełożonego na wiele języków) udzielonego przez kardynała Josepha Ratzingera, który od stycznia 1982 roku jest prefektem Świętej Kongregacji Nauki Wiary. Jak wiadomo, jest to ta sama instytucja watykańska, która przez cztery wieki, a jeszcze i dwadzieścia lat temu, nazywana była Inkwizycją Rzymską i Powszechną lub Świętym Oficjum.

Czytając tak sprzeczne opisy samego wyglądu zewnętrznego kardynała Ratzingera, ktoś złośliwy mógłby przypuścić, że i pozostałe treści komentarzy są raczej odległe od ideału „obiektywnej informacji", o którym my, dziennikarze, dosyć często dyskutujemy w naszych kręgach. Nie wchodzę w meritum; ograniczę się jedynie do przypomnienia, że każda sprawa ma również swoją pozytywną stronę.

l W tym przypadku owe wykluczające się wizerunki prefekta Kongregacji Nauki Wiary, powstałe pod piórem niektórych (nie wszystkich, rzecz jasna) kolegów-dziennikarzy, były raczej wyrazem olbrzymiego zainteresowania, z jakim przyjęto wywiad z osobą odpowiedzialną za Kongregację, w której powściągliwość stała się wręcz legendarna, a najwyższą zasadą jest zachowanie sekretu.

Zdarzenie, zaiste, było nadzwyczajne. Kardynał Ratzinger zgodził się na kilkudniową rozmowę i udzielił w ten sposób najobszerniejszego i najpełniejszego spośród swoich nielicznych wywiadów. Należy poza tym zauważyć, że nikt w Kościele - oczywiście z wyjątkiem papieża - nie odpowiedziałby z większą kompetencją na stawiane pytania. Kongregacja Nauki Wiary jest bowiem instrumentem, za pomocą którego Stolica Święta pobudza i popiera zgłębianie wiary i strzeże jej integralności. Kongregacja jest zatem depozytariuszką prawo wierności katolickiej. Nie przypadkiem jest ona wymieniona na pierwszym miejscu w spisie urzędów i kongregacji Kurii Rzymskiej; jak bowiem napisał Paweł VI, dając jej pierwszeństwo w reformie posoborowej: „Jest to kongregacja, która traktuje o sprawach najwyższej wagi".

To niecodzienne wydarzenie, jakim było udzielenie wywiadu przez prefekta Kongregacji Nauki Wiary, jego jasne i szczere, aż do granic surowości, wypowiedzi wywołały u niektórych dziennikarzy zainteresowanie graniczące z pasją, nacechowane potrzebą emocjonalnego ustosunkowania się albo pro, albo kontra. Świadczy to ,o wysokiej pozycji, jaką zajmuje kardynał Ratzinger. W związku z tym nawet wizerunki zewnętrzne Kardynała, przedstawiane przez dziennikarzy, są wynikiem ich pozytywnego lub negatywnego ustosunkowania się do jego osoby.

 

Wakacje Kardynała

 

Josepha Ratzingera znałem z jego dzieł, osobiście zaś zaledwie przelotnie. Umówiliśmy się na spotkanie 15 sierpnia 1984 roku w małym, lecz słynnym miasteczku, po włosku nazywanym Bressanone, a po niemiecku Brixen, które jest jedną ze stolic krainy nazywanej przez Włochów Górną Adygą, zaś przez Niemców Południowym Tyrolem. Tu mieli siedzibę Książęta Kościoła w czasach walk prowadzonych między papieżami a cesarzami, to był teren, na którym spotykały się i ścierały - tak dawniej, jak i dzisiaj - wpływy kultury łacińskiej i germańskiej. Zatem - miejsce prawie symboliczne, ale nie wybrane umyślnie. Dlaczego więc właśnie Bressanone-Brixen?

Być może ktoś wyobraża sobie, że kardynałowie, członkowie Świętego Kolegium mają zwyczaj wyjeżdżać w lecie ze wspaniałych pałaców w Rzymie na wakacje do jakiegoś rajskiego zakątka.

Jest jednak inaczej, przynajmniej w przypadku Jego Eminencji kardynała Ratzingera. W nielicznych dniach sierpnia, w których udaje mu się opuścić Rzym, wyjeżdża do Bressanone, miejscowości raczej niewypoczynkowej. Tu nie zatrzymuje się w jakiejś willi czy pensjonacie, lecz wynajmuje pokój w seminarium, za przystępną cenę; diecezja zarobione z wynajmu pokoi pieniądze przeznacza na utrzymanie studentów teologii. W korytarzach i refektarzu starego, barokowego budynku spotykają się przeważnie sędziwi duchowni, a także pielgrzymi niemieccy i austriaccy, którzy zatrzymują się tu w drodze na południe. Kardynał Ratzinger spożywa w seminarium prostą strawę przygotowaną przez tyrolskie zakonnice, dzieląc stół z innymi księżmi. Jest tu przeważnie sam, bez osobistego sekretarza, który towarzyszy mu w Rzymie, jedynie w towarzystwie najbliższej rodziny, przybywającej tu z pobliskiej Bawarii.

Młody rzymski współpracownik Kardynała opowiadał o jego żarliwej modlitwie, chroniącej go przed niebezpieczeństwem zajęcia postawy Wielkiego Biurokraty, sygnatariusza dekretów, które same z siebie nie uzdrawiają przecież osób zainteresowanych. „Częstokroć - powiedział ów młody człowiek - Kardynał udaje się do pałacowej kaplicy, by tam się modlić i medytować. Jest w nim bezustanna potrzeba wkorzeniania naszej codziennej pracy (często niewdzięcznej, gdy dotyka problemów patologii wiary) w chrześcijaństwo przeżywane jako służba Ludowi Bożemu".

 

Prawica - lewica. Optymizm - pesymizm.

 

Kardynał jest zatem człowiekiem całkowicie oddanym wierze. I jedynie w tej perspektywie można właściwie pojąć prawdziwy sens jego wypowiedzi. Z tego punktu widzenia nie mają znaczenia schematy (konserwatywny - postępowy; prawicowy - lewicowy), które pochodzą z dziedziny ideologii politycznych, całkowicie obcych życiu religijnemu i nieprzystawalnych do wizji religijnych, o których Pascal powiedział, iż są „innym wymiarem, głębokością i wielkością przewyższającym wszystkie inne". Tak samo bezsensowne byłoby zastosowanie do niego innego prymitywnego schematu: optymista - pesymista, ponieważ świadczyłoby to o tym, że zapomina się, iż człowiek wierzący - budujący swój optymizm na fundamentalnym dla wiary fakcie Zmartwychwstania Chrystusa najpewniej może osiągnąć nie pesymistyczny czy optymistyczny, ale  realistyczny  stosunek do  rzeczywistości i jej  problemów, widzieć je z całą ostrością, bez żadnych zawoalowań.

W jednym z wykładów Josepha Ratzingera, wtedy - w 1966 roku - jeszcze profesora teologii, znajdujemy taką konkluzję rozważań na temat sytuacji Kościoła i wiary: „Być może oczekiwalibyście bardziej radosnego i świetlanego obrazu. I z pewnego punktu widzenia można by było przedstawić taki obraz. Ale wydaje mi się ważne, by pokazać dwa oblicza tego wszystkiego, co napełnia nas radością i wdzięcznością dla soboru, dla jego wezwań i zadań stawianych przed nami. I wydaje mi się konieczne zasygnalizowanie niebezpieczeństwa nowego triumfalizmu, w który popadają często-właśnie ci, co walczyli z triumfalizmem minionej doby. Dopóki Kościół jest tylko pielgrzymem na ziemi, nie ma prawa chwalić siebie. Ten nowy sposób chwalenia się mógłby stać się jeszcze zdradliwszy niż tiary i lektyki, dające powód raczej do uśmiechu niż do dumy".

Przeświadczenie Kardynała, że „miejsce Kościoła na tej ziemi znajduje się wyłącznie w bliskości Krzyża", nie prowadzi go w żadnym wypadku do rezygnacji. Przeciwnie: «Sobór - mówi -chciał zaznaczyć przejście od postawy zachowawczej do postawy misyjnej. Wielu zapomina, że według ujęcia soborowego terminem przeciwstawnym „konserwatyście" nie ma być „postępowy", ale „misjonarz"».

«Chrześcijanin - przypomina Kardynał tym, którzy posądziliby go o pesymizm - wie, że historia jest już zbawiona, że koniec jej będzie pozytywny. Ale nie wiemy przez jakie koleje losu, przez jakie przeszkody dojdziemy do tego wielkiego końca. Wiemy, że „moce piekielne" nie zyskają przewagi nad Kościołem ale nie wiemy dzięki spełnieniu jakich warunków tak się stanie».

W pewnym momencie Kardynał rozkłada ręce, wskazując swoją jedyną receptę na sytuację Kościoła, w której widzi światło, ale i zasadzkę: «Dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek Pan uświadamia nam, że tylko On może zbawić Swój Kościół. Kościół jest Chrystusowy i Chrystus zatroszczy się o niego. Od nas wymaga się pracy ze wszystkich sił, z pełnym oddaniem, z poczuciem optymizmu, ale i ze świadomością, że jesteśmy sługami niegodnymi, nawet jeśli wykonaliśmy wszystko, co do nas należy. Także w tym odwołaniu się do naszej znikomości widzę jedną z łask tego ciężkiego okresu. Okresu - kontynuuje - w którym wymaga się od nas cierpliwości, tej codziennej formy miłości, w której są obecne wiara i nadzieja».

Prawdę mówiąc (o ile jest to właśnie „obiektywna informacja”, o której wspominałem), podczas dni spędzonych z Kardynałem nie udało mi się dostrzec niczego, co usprawiedliwiałoby odmalowany przez niektórych obraz dogmatyka, twardego inkwizytora. Widziałem go wielekroć zasmuconego, ale też i słyszałem śmiejącego się do woli, opowiadającego anegdoty, komentującego riposty. Z poczuciem humoru korespondują inne jego cechy całkowicie sprzeczne ze schematem „inkwizytora": zdolność słuchania, zgoda na przerywanie mu wypowiedzi pytaniami, także gotowość do udzielania odpowiedzi otwartych i szczerych - przy bez przerwy włączonym magnetofonie. Zatem - człowiek daleki od „cliche" przedstawiającej go jako „Kardynała Kurii", stosującego dyplomatyczne uniki, nierozmownego. Jestem dziennikarzem od wielu lat, dziennikarzem przyzwyczajonym do różnego rodzaju rozmówców (również tych wysoko postawionych w hierarchii watykańskiej), ale wyznaję, że byłem wprost zdumiony bezpośrednimi i klarownymi odpowiedziami Kardynała na każde moje pytanie, nawet dotyczące najbardziej delikatnej materii.

 

Zbyt dużo, zbyt mało

 

Osądowi czytelnika (jakiekolwiek wysnuje wnioski) powierzam zatem wypowiedzi Kardynała, z zamiarem przekazania wiernie wszystkiego, co od niego usłyszałem.

Warto przypomnieć, że kardynał Ratzinger przejrzał i zaaprobował treść tej książki (i to nie tylko w języku oryginału - włoskim, ale także w przekładach, poczynając od niemieckiego, który stał się wzorcem dla wszystkich innych), a także potwierdził, iż poznaje w niej samego siebie.

Mówię to temu, kto w ożywionym komentarzu zapowiadającym książkę insynuował, że jest w niej „zbyt dużo" przeprowadzającego wywiad. Aprobata kardynała Ratzingera wyrażona książce dowodzi, że nie jest ona o „kardynale Ratzingerze według dziennikarza", lecz że jest w niej „kardynał Ratzinger, który uznał, że dziennikarz przekazał w wywiadzie wiernie to, co zostało powiedziane".

Inni - przeciwnie - zarzucali, że w tekście jest „zbyt mało" dziennikarza; jakby tu chodziło o jakąś „sterowaną" rozmowę, o jakieś strategiczne posunięcie rozmówcy, ograniczające rolę dziennikarza jedynie do podpisania wywiadu swoim nazwiskiem. Należy wyjaśnić, jak naprawdę wyglądały fakty poprzedzające wywiad. Moja prośba o rozmowę została opatrzona także prośbą wydawców, z którymi współpracuję. Sformułowano ją tak: gdyby Kardynał mógł oddać do dyspozycji dziennikarza nie tylko kilka godzin, ale kilka dni, planowany pierwotnie artykuł dla naszego czasopisma mógłby przekształcić się w książkę. Po jakimś czasie sekretariat kardynała Ratzingera odpowiedział zaproszeniem dziennikarza do Bressanone. Tu Prefekt oddał się do dyspozycji przeprowadzającego wywiad, pod jednym tylko warunkiem -umożliwienia autoryzacji tekstu przed publikacją. Zatem - żadnych kontaktów przedtem, żadnych dyskusji w trakcie, ale pełne zaufanie i wolność (oczywiście w wierności) dla dziennikarza.

Część spośród tych, którzy twierdzili, że jest „zbyt mało" dziennikarza w tekście, wymawiała autorowi, że nie był wobec Josepha Ratzingera wystarczająco „polemiczny", „krytyczny", a nawet „złośliwy". Ale ci, którzy wysuwają tego typu obiekcje, moim zdaniem, hołdują najgorszemu stylowi dziennikarstwa, w którym partner-rozmówca jest jedynie pretekstem do przeprowadzenia przez dziennikarza wywiadu z sobą samym, do zwrócenia uwagi na siebie i swoje widzenie rzeczy.

Wierzę natomiast głęboko, że nasze prawdziwe usługi, skoro nazywamy siebie „informatorami", polegają właśnie na informowaniu o punkcie widzenia tego, z kim przeprowadza się rozmowę, ocenę pozostawiając czytelnikowi. Skłonić rozmówcę do najpełniejszej wypowiedzi, dać mu przemówić własnymi słowami - tak czyniłem zawsze z innymi i tak starałem się postępować w rozmowie z prefektem Kongregacji Nauki Wiary.

Nie ukrywam natomiast (nie będę tu obłudnie deklarował „neutralności", przecież niemożliwej), że sam jestem głęboko zainteresowany sprawami Kościoła, zwłaszcza obecnym momentem zwrotnym w jego historii. Nie ukrywam też, że skorzystałem z okazji, by móc zrozumieć, co dzieje się w łonie Kościoła, bo -choć jestem osobą świecką - dotyczy to mnie osobiście. Można więc powiedzieć, że choć stawiałem pytania w imieniu czytelnika, były to także moje pytania, odpowiadały one mojej potrzebie i obowiązkowi zrozumienia. Jest to bowiem - sądzę - zadanie każdego, kto uważa się za wierzącego; kto zatem uważa się za członka Kościoła katolickiego.

 

Teolog i pasterz

 

Niewątpliwie przez wybór Josepha Ratzingera na człowieka odpowiedzialnego za byłe Święte Oficjum Jan Paweł II dokonał wyboru „szczególnego". W 1977 roku papież Paweł VI mianował Josepha Ratzingera na stanowisko arcybiskupa diecezji o świetnej  przeszłości i znaczącej teraźniejszości - diecezji monachijskiej. Ten duchowny, wyniesiony na stolicę biskupią, był już wtedy jednym ze słynniejszych uczonych katolickich, o ściśle określonym stanowisku w zakresie problematyki teologii współczesnej.

Joseph Ratzinger urodził się w roku 1927 w Marktl-am-Inn, w bawarskiej diecezji Passau. Wyświęcony został we Freisingu (diecezja monachijska) w 1951 roku. Doktoryzował się na podstawie pracy o świętym Augustynie, a później został docentem teologii dogmatycznej na najsłynniejszych uniwersytetach niemieckich (Munster, Tybinga, Ratyzbona). Napisał wiele naukowych rozpraw, które szybko zdobyły wielkie uznanie. Krytycy zwrócili uwagę, że rozprawy te nie były w najmniejszym stopniu specjalistycznymi popisami erudycji, ale miały na celu całościowe zgłębienie tego, co Niemcy nazywają das Wesen, samej substancji wiary i twórczego wykorzystania jej do rozwiązania problemów współczesnego świata. Typową pod tym względem pracą jest Einfuhrung in das Christentum (Wstęp do chrześcijaństwa), pozycja klasyczna, ciągle na nowo wydawana. Wykształciło się na niej wielu duchownych i świeckich, przyciągniętych myśleniem głęboko katolickim, a jednocześnie otwartym na nowy klimat zapoczątkowany przez Sobór Watykański II. Na soborze tym młody teolog Ratzinger brał udział jako ekspert ze strony episkopatu niemieckiego, zdobywając szacunek i zrozumienie tych, którzy w tym historycznym wydarzeniu zobaczyli cenną okazję, by dostosować do czasów praktykę duszpasterską Kościoła.

W sumie - teolog umiarkowanie postępowy, jeżeli chce się go już ująć w ten mylący schemat, o którym mówiliśmy. W każdym razie, profesor Ratzinger - uczony nowoczesny, lecz ostrożny - znalazł się w roku 1964 wśród założycieli międzynarodowego czasopisma Concilium, organu, który jest wyrazicielem tzw. tendencji postępowych teologii. Była to imponująca grupa ludzi, a Fundacja Concilium (jej mózg kierujący) miała swą siedzibę w Nijmegen w Holandii. Grupa ta współpracuje z pół tysiącem ludzi i wydaje każdego roku ponad dwa tysiące stron tłumaczonych na wiele języków świata. Dwadzieścia lat temu Joseph Ratzinger znajdował się wśród założycieli i kierownictwa miesięcznika-instytucji, które  było raczej krytycznie nastawione właśnie do Kongregacji Nauki Wiary.

Co oznaczała ta współpraca dla późniejszego prefekta byłego Świętego Oficjum? Nieszczęsny przypadek? Błąd młodości? I co się tymczasem wydarzyło? Nagły przełom myślowy? „Skrucha"?

Zapytałem go o to raczej żartobliwie, ale odpowiedź była poważna i natychmiastowa: «To nie ja się zmieniłem, to oni się zmienili. Już podczas naszych pierwszych zebrań przedstawiłem kolegom dwa wymagania. Po pierwsze: nasza grupa nie powinna być sekciarska, arogancka, jak gdybyśmy to my tworzyli nowy prawdziwy Kościół z alternatywnym nauczaniem o prawdziwym chrześcijaństwie. Po drugie: należy konfrontować nasze poczynania z rzeczywistością Soboru Watykańskiego II, z jego literą i prawdziwym duchem, z autentycznym Vaticanum II, a nie z wyimaginowanym Vaticanum III; bez samotnych ucieczek w przyszłość. Wymaganiom tym z czasem coraz mniej czyniono zadość, aż gdzieś około 1973 roku nastąpił zwrot. Zaczęto mówić, iż dokumenty Vaticanum II nie mogą być dłużej odniesieniem dla teologii katolickiej, gdyż sobór był jeszcze znakiem „tradycjona-listycznego, klerykalnego" Kościoła, a więc należy te tendencje przezwyciężyć; w sumie dosyć prosty punkt wyjścia. Ale wtedy byłem już od dawna poróżniony z kierownictwem i ze współpracownikami pisma. Jeżeli o mnie chodzi, to zawsze usiłowałem zachować wierność Vaticanum II, temu dzisiaj Kościoła, bez nostalgii za wczoraj bezpowrotnie minionym i bez niecierpliwej tęsknoty do jutra, które nie jest nasze».

W dalszym ciągu przeszedł od rozważań teoretycznych do konkretnych doświadczeń osobistych: «Kochałem swoją pracę nauczyciela i naukowca. Z pewnością nie miałem aspiracji, by stanąć na czele najpierw archidiecezji monachijskiej, a potem Kongregacji Nauki Wiary. To jest ciężka służba, ale pozwoliła mi zrozumieć, dzięki wglądowi w codzienne raporty, co znaczy prawdziwa troska o Kościół powszechny. Z mojego tak „niewygodnego" fotela (ale z którego widać przynajmniej ogólny obraz spraw) spostrzegłem, że pewnego typu „kontestacje" niektórych teologów są typową cechą umysłowości bogatego mieszczaństwa Zachodu. Rzeczywistość Kościoła konkretnego, Kościoła jako pokornego Ludu Bożego, jest całkowicie różna od tego, co sobie roją w pewnego typu laboratoriach, w których destyluje się utopię».

 

Cień Świętego Oficjum

 

Jakkolwiek by się osądzało Kardynała, trzeba dostrzec, że tak zwany „żandarm wiary" to w rzeczywistości nie człowiek „nomenklatury", funkcjonariusz uznający tylko kurie i urzędy, lecz prawdziwy uczony o konkretnym doświadczeniu duszpasterskim.

A i Kongregacja, na której prefekta został powołany, nie jest już owym Świętym Oficjum, wokół którego (z winy nie tylko historyków, ale także antykościelnej propagandy, prowadzonej od siedemnastego wieku aż do dzisiaj) utworzyła się posępna „czarna legenda". Dzisiejsze badania historyczne - prowadzone także przez historyków laickich - wykazują; że Święte Oficjum było jednak sprawiedliwsze, bardziej umiarkowane, ostrożniejsze, niżby chciał tego uparty mit.

Uczeni zalecają poza tym odróżnić „inkwizycję hiszpańską" od „Inkwizycji Rzymskiej i Powszechnej". Ta ostatnia została powołana do życia w roku 1542 przez Pawła III, papieża, który wszelkimi sposobami dążył do zwołania soboru. Historia ten epokowy sobór nazwała Trydenckim. Jako pierwsze ogniwo reformy katolickiej - by powstrzymać szerzącą się, zwłaszcza w Niemczech i Szwajcarii, herezję - powołał on specjalny organ, składający się z sześciu kardynałów, wyposażonych w prawo do interweniowania wszędzie tam, gdzie uznali to za konieczne. Ta nowa instytucja nie miała początkowo ani oficjalnej nazwy, ani stałego charakteru. Dopiero później została nazwana Świętym Oficjum lub Kongregacją Inkwizycji Rzymskiej i Powszechnej. Organ ten nigdy nie został poddany władzy świeckiej, a swą ściśle urzędową procedurę dostosował do sytuacji jurydycznej tamtych czasów i do surowego klimatu walk religijnych. Zupełnie inaczej  było z inkwizycją hiszpańską. Początkowo jej działania wymierzone były przeciwko żydom i muzułmanom, podejrzanym o „udawanie nawrócenia", później jej władza rozciągnęła się także na katolików. Inkwizycja hiszpańska została bowiem podporządkowana królowi i stałą się głównym narzędziem absolutyzmu monarszego. Odtąd działała często w niezgodzie z Rzymem, przeciwko czemu papieże nie raz protestowali.

Jakkolwiek było z dawną Inkwizycją Rzymską czy też z byłym Świętym Oficjum - począwszy od samej nazwy wszystko jest już wyłącznie przeszłością. Jak wspominałem, Paweł VI postanowił jako pierwszą zreformować właśnie tę kongregację. Dał temu wyraz w motu proprio ostatniego dnia soboru, 7 grudnia 1965 roku. Po reformie ponownie powierzono jej, choć w zmienionym kształcie proceduralnym, zadanie strzeżenia prawowierności, a także wyznaczono rolę nową - pobudzania wiary, zachęcania, dawania wskazówek.

Kiedy zapytałem kardynała Ratzingera, czy kosztowała go wiele zmiana kondycji teologa na pozycję kontrolera działalności teologów, odpowiedział bez wahania: «Nigdy nie zgodziłbym się na tę służbę Kościołowi, gdyby moim zadaniem była przede wszystkim kontrola. Po reformie Kongregacja zachowała oczywiście swą pozycję decyzyjną i interwencyjną w sprawach wiary, ale Paweł VI w motu proprio powierzył jej też priorytetowe zadanie, mające charakter konstruktywny, a polegające na „udzielaniu pomocy rozwojowi poprawnej doktryny tak, by stawała się nową siłą dla głosicieli Ewangelii". Naturalnie, jesteśmy jak i przedtem po to, by strzec i „korygować błędy i wyprowadzać na prostą drogę błądzących", jak mówi ten sam dokument, ale obrona wiary winna być zwrócona w stronę jej promocji».

 

Niezrozumiała służba?

 

Mimo reformy nawet wielu spośród katolików do dzisiaj nie może zrozumieć sensu posługi oddawanej Kościołowi przez Kongregację. A skoro już się ją oskarża, ma ona prawo do obrony.

Racje jej zaś brzmią - jeżeli dobrze zrozumiałem dokumenty i publikacje oraz to, co powiedzieli teologowie uznający jej funkcje za „bardziej niż kiedykolwiek istotne" - mniej więcej taks Jedynym punktem wyjścia teraz i zawsze jest perspektywa religijna; poza nią to, co jest posługą, wydawać się będzie nietolerancją, a gorliwa troska - dogmatyzmem. Jeżeli zaś wstąpi się w wymiar religijny, zrozumie się, że wiara jest dobrem najwyższym i najcenniejszym, bo prawda jest fundamentalnym elementem życia ludzkiego. Zatem troskę o to, by wiara nie uległa skażeniu, przynajmniej wierzący powinni uważać za bardziej istotną od troski o zdrowe ciało. Ewangelista ostrzega: „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało (..-)", bójcie się raczej Tego, „który duszę i ciało może zatracić w piekle" (Mt 10,28). Ta sama Ewangelia przypomina, że człowiek nie żyje „samym chlebem", ale przede wszystkim „Słowem Bożym" (Mt 4,4). To Słowo A bardziej potrzebne niż posiłek, należy przyjmować w wersji autentycznej i chronić przed zafałszowaniem. To sceptycyzm oddala człowieka od poznania prawdy, co w konsekwencji prowadzi do ograniczenia możliwości wniknięcia w istotę Kościoła. Wówczas całą nadzieję pokłada się już tylko w rzeczywistości ziemskiej (w której bardziej liczy się właśnie „chleb" i „ciało", a nie „dusza" i „Słowo Boże"). To sceptycyzm sprawia, że posługa Kongregacji Nauki Wiary wydaje się mało znacząca, anachroniczna, jeżeli nawet nie szkodliwa.

Obrońcy Kongregacji, wśród których jest prefekt Joseph Ratzinger, mówią: «W obiegu są łatwe slogany. Według niektórych najważniejsza dzisiaj jest ortopraktyka, czyli zasada „zachowywania się dobrze", „kochania bliźniego swego". Podrzędna natomiast jest wówczas, jeżeli nie wprost odrzucona, troska o prawowierność, ortodoksją, czyli o „wierzenie w sposób właściwy", zgodnie z sensem Pisma świętego i żywej Tradycji Kościoła. Ten zwodniczy slogan świadczy o powierzchownym myśleniu. W rzeczywistości bowiem, czyż treść ortopraktyki - miłość bliźniego swego - nie zmienia się radykalnie, jeśli się przyjmie rozumowanie zgodne z ortodoksją. Jako przykład weźmy palące problemy Trzeciego Świata j. Ameryki Łacińskiej: jaka jest najwłaściwsza  praktyka, by przyjść w sposób prawdziwie chrześcijański, a więc skutecznie, z pomocą biednym? Wybór prostego działania czyż nie zakłada uprzednio prostego 'myślenia, czyż nie odsyła nas do poszukiwań ortodoksji. Oto tylko pewne racje, dla których jesteśmy zaproszeni, by się wypowiedzieć».

Rozmawiając z Kardynałem na te wstępne tematy (których omówienie było nieodzowne przed podjęciem właściwej rozmowy), usłyszałem od niego: «W świecie, w którym sceptycyzm zaraził dogłębnie także wielu wierzących, odbiera się jako wielki skandal przekonanie Kościoła, że istnieje Prawda - pisana dużą literą - i że ta właśnie Prawda może być rozpoznawalna, wyrażalna, a także w pewnych granicach można ją precyzyjnie zdefiniować. Podzielają to przekonanie również ci katolicy, którzy stracili z oczu istotę Kościoła i widzą w nim tylko organizację ludzką. Kościół powinien chronić powierzony mu, a nie należący do niego depozyt. Musi więc gwarantować - ludziom wszystkich czasów - głoszenie Prawdy zgodnej z przekazem Magisterium. Ale ten temat - dodaje Kardynał - zostanie jeszcze nie raz poruszony, albowiem tu właśnie można odnaleźć jedną z przyczyn obecnego kryzysu».

 

„Herezja nadal żywa”

 

Oprócz obowiązków konstruktywnych, nałożonych na Kongregację, zachowała ona także prawo do interweniowania wszędzie tam, gdzie zachodzi podejrzenie, iż zagnieździła się „herezja", która zagraża autentyczności wiary. Dla współczesnego ucha terminy „herezja", „heretyk" brzmią tak niecodziennie, że czujemy się w obowiązku umieszczać je w cudzysłowie. Wymawiając je lub pisząc odnosimy wrażenie, że znaleźliśmy się na powrót w minionych czasach. Eminencjo - zapytałem - czyż są jeszcze naprawdę „heretycy", czyż jeszcze są naprawdę „herezje"?

«Niech mi wolno będzie - odpowiada - powołać się tu przede wszystkim na nowy Kodeks Prawa Kanonicznego opublikowany po dwudziestu czterech latach prac redakcyjnych - w 1983 roku.

Jest on całkowicie zmieniony i dostosowany do soborowych wymogów odnowy. W kanonie (to znaczy artykule) 751 mówi się:, „Herezją nazywa się uporczywe, po przyjęciu chrztu, zaprzeczanie jakiejś prawdzie, w którą należy wierzyć wiarą Boską i katolicką, albo uporczywe powątpiewanie o niej". Co zaś tyczy się sankcji, to kanon 1364 postanawia, że „odstępca od wiary, heretyk lub schizmatyk podlega ekskomunice wiążącej mocą samego prawa". Dotyczy to wszystkich wiernych, którzy by popadli w herezję, ale sankcje są ostrzejsze dla osoby duchownej. Widzi pan zatem, że także Kościół posoborowy (jeżeli coś znaczy określenie „posoborowy", którego nie akceptuję i jeszcze wytłumaczę dlaczego) uznaje istnienie heretyków i herezji, zakwalifikowanych w nowym kodeksie jako „przestępstwa przeciwko religii i jedności Kościoła", a nawet przewiduje sposoby chronienia przed nimi wspólnoty wiernych».

Kontynuuje: «Słowo Pisma świętego jest aktualne dla Kościoła w każdym czasie, tak jak i zawsze istnieje taka możliwość, że człowiek popadnie w błąd. Dlatego też wciąż aktualne jest ostrzeżenie zawarte w Drugim Liście Świętego Piotra Apostoła: „Znaleźli się jednak fałszywi prorocy wśród ludu tak samo, jak wśród was będą fałszywi nauczyciele, którzy wprowadzą wśród was zgubne herezje" (2P 2,1). Błąd nie jest dodaniem do prawdy. Nie należy zapominać, że dla Kościoła wiara jest „wspólnym dobrem", bogactwem należącym do wszystkich, poczynając od biednych, najbardziej bezbronnych wobec wypaczeń: zatem Kościół musi bronić ortodoksji dla dobra wszystkich wierzących. W tej perspektywie, jeżeli znajdziemy się w obliczu błędu - nie należy zapominać o ochronie i prawach pojedynczego teologa, ale też i nie należy zapominać o ochronie i prawach całej wspólnoty. Naturalnie, wszystko trzeba widzieć w świetle wielkiego wezwania ewangelicznego: „prawda w miłości". Także dlatego ekskomunika, którą może być obłożony dzisiaj heretyk, jest uważana za „sankcję medyczną", za karę, która nie tyle karze, co korygując uzdrawia. Kto zrozumie, że błądzi, kto przyzna się do tego, jest zawsze witany przez całą wspólnotę Kościoła z otwartymi ramionami jako szczególnie drogi syn».

Jednak - mówię - wszystko tak wygląda, jakby to powiedzieć... zbyt prosto, by stosowało się do naszych czasów, tak mało podatnych na z góry ustalone schematy.

«To prawda - przyznaje - w praktyce sprawy nie są tak klarowne, jak definiuje to kodeks (który nie może czynić inaczej). Takiej „negacji" i tak „upartego wątpienia" dzisiaj w życiu prawie nie spotykamy. W tak złożonej duchowo epoce można się ich spodziewać, z tym jednak, że nie prezentują się jako takie. Przeważnie bowiem przeciwstawia się swoje własne hipotezy teologiczne Magisterium Kościoła mówiąc, że nie wyraża ono wiary Kościoła, ale „archaiczną teologię rzymską". Można by pomyśleć, że to nie Kongregacja Nauki Wiary, ale oni, heretycy, ujmują „autentyczny" sens przekazywanej wiary. Wszędzie tam, gdzie więź duchowa w łonie Kościoła jest silniejsza, można spotkać i zjawisko przeciwne - nie od dziś zdumiewa mnie zręczność teologów, którzy upierając się przy dokładnej odwrotności tego, co zostało w sposób jasny ujęte w dokumentach Magisterium, prezentują swoje przekształcenia jako prawdziwy sens tychże dokumentów, z podstępnie dialektyczną zręcznością».

 

Rozdział drugi

SOBÓR DO PONOWNEGO ODKRYCIA

 

Dwa przeciwstawne błędy

 

Nasza rozmowa nie mogła się rozpocząć inaczej, niż od powrotu do wydarzenia tak niezwykłej wagi, jak Ekumeniczny Sobór Watykański II. Dwudziesta rocznica zakończenia soboru przypadła w 1985 roku. Dwadzieścia lat, które bardziej odmieniły Kościół niż dwa ostatnie stulecia.

O wadze, bogactwie i zasadności opracowania wielkich dokumentów Vaticanum II nikt, kto chce pozostać katolikiem, nie powinien w żadnym wypadku wątpić. Oczywiście zbędne, a nawet niewłaściwe byłoby przypominanie, że dotyczy to przede wszystkim prefekta Kongregacji Nauki Wiary. Niestety, w niektórych komentarzach zapowiadających ukazanie się niniejszej książki--wywiadu, wyrażano takie wątpliwości.

A przecież kardynał Ratzinger wielokrotnie stawał w zdecydowanej obronie Soboru Watykańskiego II i jego dokumentów. Można powyższego dowodzić na niezliczonych przykładach; wśród nich jest wywiad Josepha Ratzingera udzielony w roku 1975 z okazji dziesiątej rocznicy zamknięcia soboru. W Bressanone odczytałem mu tekst tego wywiadu, a Kardynał powiedział, że w pełni podtrzymuje ówczesny pogląd.

Zatem na dziesięć lat przed naszą rozmową napisał: «Sobór Watykański II znajduje się dzisiaj w półmroku. Tak zwane skrzydło postępowe uważa, że jego postanowienia należą do przeszłości, a tym samym tracą swoją ważność. „Skrzydło konserwatywne" - przeciwnie - obciąża sobór odpowiedzialnością za. aktualny kryzys Kościoła i ocenia to jako odstępstwo od soborów: Trydenckiego i Watykańskiego I. Doszło do tego, że niektórzy zażądali unieważnienia Vaticanum II  lub jego rewizji, co byłoby równoznaczne z unieważnieniem.

Kontynuuje: «W opozycji do obu tych stanowisk należy stwierdzić przede wszystkim, że Sobór Watykański II został powołany przez te same władze, co Sobór Watykański I i Trydencki, to znaczy - przez papieża i Kolegium Biskupów, pozostające w łączności z papieżem. Natomiast jeśli chodzi o treść poruszonych zagadnień, należy przypomnieć, że Vaticanum II jest bezpośrednią kontynuacją dwu poprzednich soborów, będąc w swych rozważaniach wierne najważniejszej i zasadniczej ich nauce».

Z tego, co zostało powiedziane wyżej, kardynał Ratzinger wysnuwa dwa wnioski: «Po pierwsze - jest nie do przyjęcia, by katolik opowiadał się za Soborem Watykańskim II, a przeciwko Soborowi Trydenckiemu lub Watykańskiemu I. Kto zaakceptował Sobór Watykański II, jego literę i ducha, potwierdził tym samym, że tradycja Kościoła nie została przerwana, potwierdził zatem ważność dwu poprzednich soborów. Oto co powinno wziąć poć uwagę „skrzydło postępowe", szczególnie jego ekstremalna część. Po drugie - tak samo niepoprawna jest decyzja opowiedzenia się za Vaticanum I i Soborem Trydenckim, a przeciwko Soborowi Watykańskiemu II. Kto odrzuca Sobór Watykański II, neguje jednocześnie władzę, która zwołała i prowadziła tamte dwa sobory, i w ten sposób odrywa te sobory od ich fundamentu. Ta uwaga dotyczy tak zwanego tradycjonalizmu, oczywiście w skrajnej postaci. Każde stanowisko wobec Soboru Watykańskiego II, będące wynikiem uznania niektórych tylko treści, niszczy wszystko, całą historię Kościoła, która może istnieć wyłącznie jako niepodzielna jedność».

 

Odkrywamy prawdziwy Sobór Watykański II

 

Zatem to nie Sobór Watykański II i nie jego dokumenty stwarzają problemy. Powodem niepokoju dla wielu, w tym także dla kardynała Ratzingera - i to nie od wczoraj - jest wielość interpretacji tych dokumentów, co doprowadziło do znanych skutków w epoce posoborowej.

Od dawna pogląd kardynała Ratzingera na tę epokę jest jasno sformułowany: «Bezsprzecznie ostatnie dwudziestolecie było dla Kościoła katolickiego niefortunne. Skutki tego, co nastąpiło po soborze, są przeciwne oczekiwaniom wszystkich, także oczekiwaniom papieży Jana XXIII i Pawła VI. Chrześcijanie na nowo są w mniejszości i to bardziej jeszcze, niż byli u schyłku starożytności».

Kardynał Ratzinger tak tłumaczy swój surowy osąd: «Papieże i Ojcowie Soborowi oczekiwali nowego zjednoczenia katolików, a tymczasem nastąpiła taka niezgoda, że wydaje się - używając słów Pawia VI - iż „autokrytyka przerodziła się w autodestrukcję". Oczekiwano przypływu entuzjazmu, a tymczasem nastąpił dojmujący upadek ducha i zniechęcenie. Oczekiwano skoku w przód, a tymczasem nastąpiła dekadencja spod znaku rzekomego „ducha soboru", natomiast jego prawdziwy duch został w ten sposób zdyskredytowany».

Już dziesięć lat temu Joseph Ratzinger konkludował: „Musi być jasno stwierdzone, że rzeczywista reforma Kościoła zakłada całkowite porzucenie tych błędnych dróg, które doprowadziły do zdecydowanie negatywnych konsekwencji". Napisał kiedyś: „Kardynał Julius Dopfner powiedział, że Kościół po soborze przypomina wielki plac budowy. Ktoś złośliwie dodał - tak, ale na tym placu zagubiono projekt budowy i każdy teraz ją kontynuuje wedle swego upodobania. Rezultat oczywisty".

Z  tego  powodu  zrozumiała  wydaje  się  troska  Kardynała o to, „by Soboru Watykańskiego II - jego oficjalnych deklaracji i autentycznych dokumentów nie obciążać odpowiedzialnością za ewolucję posoborową, zdecydowanie przeciwstawną literze i duchowi dzieła Ojców Soboru".

Mówi: «Jestem przekonany, że szkody, które ponieśliśmy w ciągu ostatnich dwudziestu lat, nie są zawinione przez sobór. Przyczyny znajdowały się „wewnątrz" Kościoła, w którym ujawniły się utajone przedtem siły - albo nieodpowiedzialne, albo tylko naiwne w swoim optymizmie - entuzjazmujące się nowoczesnością, a w rezultacie mylące postęp techniczny z prawdziwym, całościowym postępem. Szkody te zostały spowodowane także   i tym, co przyszło z „zewnątrz" jako skutek rewolucji kulturalno--obyczajowej średniego, mieszczaństwa, które zdobyło przewagę na Zachodzie. To nowe, tzw. trzecie mieszczaństwo hołduje przede wszystkim indywidualizmowi, racjonalizmowi i hedonizmowi, w ramach wyznawanej przez siebie radykalno-liberalnej ideologii».

Zatem Kardynał nie wskazuje katolikom niczego, co byłoby uczynieniem „kroku wstecz", lecz zachęca wyłącznie do autentycznego powrotu do dokumentów Soboru Watykańskiego II.

Powtarza: «Bronić dzisiaj prawdziwej Tradycji Kościoła oznacza bronić soboru. Musimy i my przyznać się do winy, jeśli niekiedy dostarczyliśmy pretekstu (czy to „lewicy" czy „prawicy") do mniemania, że Sobór Watykański II był „pułapką", pęknięciem, zarzuceniem Tradycji. Może być tylko kontynuacja, która nie zezwala ani na cofanie się, ani na ucieczkę w przyszłość; ani na anachroniczną nostalgię, ani na nieuzasadnioną niecierpliwość. Jest tylko dzisiaj Kościoła i jemu, a nie wczoraj czy jutru powinniśmy być wierni. A dzisiaj Kościoła to dokumenty Vaticanum II w pełnym ich autentyzmie. Powinniśmy je przyjąć bez zastrzeżeń, które byłyby równoznaczne z odrzuceniem, ale i bez samowolnych interpretacji, bo to prowadziłoby do wypaczenia sensu».

 

Recepta przeciw anachronizmowi

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin