PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA - Madame Evans.doc

(2173 KB) Pobierz
PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA

PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA

Madame Evans


So have a good life,
Do it for me -
Make me so proud,
Like you want me to be;
Where ever you are,
I'm thinking of you, oceans apart
I want you to know...


1.

Dopiero dźwięk odlatującej TARDIS przywrócił jej rozsądek. Wcześniej był tylko morski wiatr, słone krople na twarzy, i jego usta, i obejmujące ją ramiona - wszystko to, za czym zawsze tęskniła, na co czekała od tylu lat i czego Tamten nigdy nie potrafił jej dać.
Albo nie chciał.
Bo przecież gdyby zechciał, nie decydowałby za nią po raz kolejny. Nie zostawiłby jej, nie odesłał tak po prostu, bez żadnego wyboru. Ale nie, jemu wygodniej było odejść. Zawsze postępował tak, jak trzeba, prawda?
Tak bardzo chciała uwierzyć, że zrobił to, żeby ją chronić. Żeby zapewnić jej bezpieczeństwo. Może wtedy potrafiłaby przestać się na niego wściekać. Może wtedy bolałoby dużo mniej.
Tymczasem, jak na ironię, stała po raz kolejny w tym samym miejscu, w tej cholernej zatoce i starała się nie płakać. A obok niej tkwił obcy człowiek - tak, człowiek - który wyglądał dokładnie jak Doktor. Miał jego oczy i jego uśmiech. Mówił jego głosem i tak samo zacisnął teraz długie szczupłe palce wokół jej dłoni.
Spojrzał na nią w chwili, kiedy TARDIS zniknęła na dobre. Miał w oczach niepewność i pytanie, którego nigdy nie widziała u Tamtego i na które nie umiała odpowiedzieć. I ta świadomość byłaby nie do zniesienia, gdyby nie sześć minionych lat, w czasie których zdołała się zahartować. Powinna chyba się odezwać, powinna spróbować się uśmiechnąć, choćby ze zwykłej ludzkiej wdzięczności. Powiedział jej przecież te dwa słowa, które tak bardzo chciała usłyszeć. Tymczasem czuła tylko, że on nawet w ułamku procenta nie należy do niej tak, jak jej Doktor. Bo przecież to Tamten odkrył przed nią nieznane planety i zapach jabłkowej trawy. Za Tamtym wędrowała bez namysłu w przyszłość i cofała się w przeszłość, żeby ratować świat. Dzięki niemu poczuła się wreszcie kimś ważnym i mogła żyć pełnią życia.
Poświęciła wszystko, żeby tylko go odnaleźć. Naruszyła zasady, skacząc pomiędzy wymiarami i czekając na właściwą chwilę.
A on miał to gdzieś! Zostawił ją, po prostu kolejny raz zostawił, dając jej w zamian wyłącznie marną kopię samego siebie.
Zrodzony z walki. Cena za ocalenie wszechświata.
Tylko dlaczego to ona miała zapłacić tę cenę? Dlaczego niby musiała znów zaczynać od początku, uczyć się na nowo kogoś, z kim nie miała nic wspólnego?!
Kogoś, kto nie był nim.
I nigdy nie będzie.
Szybko cofnęła rękę i odwróciła głowę, żeby nie widzieć jego spojrzenia. Nie potrafiła tego znieść, patrzył przecież dokładnie tak samo jak Tamten. Jak jakiś cholerny zraniony jelonek.
Nie miał prawa jej tego robić. Nie miał prawa!
- Jedźmy już - powiedziała sucho i ruszyła brzegiem morza, zostawiając go za sobą i omijając wzrokiem matkę.
Wiedziała, że oboje pójdą za nią. Nie od dziś ludzie robili to, czego sobie życzyła. Nawet najbliżsi. Kiedyś myślała, że zawsze potrafiła sprawić, żeby tak się działo - a potem dotarło do niej, że to zaczęło się dopiero w czasach Doktora. To on ją tego nauczył.
Przyspieszyła kroku, słysząc za sobą ciężki oddech Jackie. Poprzedniej nocy padało, więc grzęźli wszyscy w piachu prawie po kostki. Wiatr wzmagał się z każdą sekundą; ostre podmuchy zapierały dech w piersi. Całe szczęście, że wyjście na promenadę było już blisko.
Rose szybko pokonała wąskie drewniane stopnie, przeskakując po dwa naraz. Dopiero na górze zatrzymała się, odrzuciła z twarzy potargane kosmyki i spojrzała na plażę.
Nawet chodził tak jak Tamten. Z tym samym rodzajem niedbałej nonszalancji, wciskając ręce w kieszenie spodni. Wiatr targał mu włosy i szarpał poły marynarki.
Mimowolnie zamknęła oczy. Znów widziała tylko swojego Doktora - w rozpiętym płaszczu, tłumaczącego się ze szkockim akcentem strażom przybocznym królowej Wiktorii. Wtedy wiało dokładnie tak samo. Oddałaby wszystko, żeby móc cofnąć czas, żeby tylko wróciły tamte dni.
Tymczasem Ten Drugi dogonił Jackie i powoli wszedł z nią na górę. Rose patrzyła w milczeniu jak matka dotyka lekko jego ramienia, a potem wyciąga telefon z kieszeni kurtki.
- Muszę powiedzieć ojcu, że jesteśmy - oświadczyła krótko. - Wiem, że sama potrafiłabyś nas przeteleportować, ale teraz nie zamierzam już na to pozwalać.
- Mamo...
- Nie ma takiej potrzeby.
Rose znieruchomiała i szybko uciekła wzrokiem w bok. To prawda, nie było potrzeby. Już nie musiała szukać. Nie musiała skakać na ślepo, ryzykując wszystkim, co udało jej się osiągnąć wcześniej, ani odliczać z gorączkową dokładnością kolejnych sekund. Mogła wreszcie przyjąć od Pete'a posadę, którą od dawna jej oferował - porządną, biurową pracę - i zacząć normalne życie. I mogła dać szansę Temu Drugiemu. Tej... Kopii. Klonowi. Wiedziała, że to tak nie działa, że metakryzys nie był niczyją winą, że może jest niesprawiedliwa – ale przecież on nie był niczym więcej, jak tylko materiałem zastępczym.
Nagrodą pocieszenia.
Gdyby tylko jeszcze nie czuła się tak cholernie pusta w środku - może wtedy zdołałaby jakoś to udźwignąć, spróbować się pogodzić z tym, że całe jej poświęcenie zdało się na nic. Prawdę mówiąc, marzyła wyłącznie o chwili, kiedy znajdzie się sama w swoim mieszkaniu i będzie mogła się wypłakać. Albo lepiej wykrzyczeć. Ale na razie widziała tylko znajomą twarz i niebieski garnitur, który kompletnie do niej nie pasował.
Poza tym, Klon nawet na nią nie patrzył. Zatrzymał się kilka kroków dalej i stał tam, z pochyloną głową i rękami w kieszeniach spodni, wpatrując się uparcie w nierówne chodnikowe płyty. Pewnie dlatego, że i tak nie pozostało im obojgu wiele do zrobienia. Jackie z właściwym sobie wdziękiem zapanowała już nad sytuacją.
- Wróciłyśmy – oznajmiła do słuchawki. Przez chwilę słuchała podniesionego głosu Pete’a; Rose za nic nie potrafiła rozróżnić słów. – No jak to gdzie, w Norwegii! Nie wrzeszcz na mnie, nic nam nie jest – Wzięła głęboki oddech. – I ja też, żebyś wiedział. Bardzo. Pete? Bardzo. – Głos jej złagodniał, a w oczach pojawił się cień uśmiechu. – Jak Tony? – Zmarszczyła brwi. – Super. Rose? – Zerknęła szybko na córkę. – OK. I jest z nami… A zresztą, sam zobaczysz, tego się nie da opowiedzieć. Nie krzycz, nic mi nie... Powiedz tylko, jak mamy wrócić. – Milczała przez chwilę, aż wreszcie wzruszyła ramionami i oddała telefon córce. – Lepiej będzie, jak ty to wszystko zapamiętasz.
Klon na moment podniósł głowę i uśmiechnął się lekko; tym dobrze znanym, trochę zawadiackim uśmiechem, który trwał krócej niż mgnienie oka.
Rose wzięła od matki komórkę i nagle dotarło do niej, że też się uśmiecha. Pewnie dlatego, że przez tę jedną chwilę on nie wydawał się być kimś obcym; wszystkie zmarszczki w kącikach oczu ułożyły mu się nagle we właściwych miejscach.
Tak, jakby to mogło cokolwiek zmienić.
Zacisnęła powieki, próbując skupić się na słowach ojca; musieli podjechać spory kawałek, praktycznie aż do wybrzeża Morza Norweskiego i dopiero tam złapać teleport. Wyczuła, że Pete jest wściekły. Nie dziwiło jej to, w końcu nie pierwszy raz, mimo jego ostrzeżeń, skoczyła prawie na oślep. I znów naraziła matkę na niebezpieczeństwo. Tak samo jak Tamten. Nie potrafiła przypomnieć sobie, kiedy właściwie stała się taka jak on. Pewnie nawet nie zdawałaby sobie z tego sprawy, gdyby nie tamta noc, gdy stali ramię przy ramieniu przed przywódcą Daleków. Dalek Caan chciał zdemaskować Doktora - ale ona wiedziała, że mówi też o niej samej. I że ma rację.
Tylu ludzi... Mickey. Nie liczyło się, że rani go na każdym kroku. I Jake, najbardziej Jake. I nie wahała się wciągnąć w to szaleństwo mamy i Pete'a. I tego pracownika Torchwood, Jamesa McCrimmona. Kiedy pierwszy raz jej się przedstawił, omal nie wybuchnęła śmiechem, a zaraz potem - płaczem. I to ona kazała mu sprawdzać odczyty dokładnie w momencie, kiedy w miejscu jego badań powstało to cholerne pęknięcie. Bo przecież najważniejsze było to, by skoczyła w odpowiednim momencie i spotkała Donnę. On się nie liczył.
- Przepraszam - powiedziała bezradnie do słuchawki, bo nagle dotarło do niej, że nie rozumie ani słowa z tego, co wyjaśnia ojciec. - Przepraszam, tato. Możesz powtórzyć?
Głos Pete'a nieco złagodniał. Przełączyła na tryb głośnomówiący, kiedy ojciec opisywał, gdzie znajdą samochód. Jeszcze raz omówił całą trasę, upewniając się czy wszystko dobrze zrozumiała i poradził, w których momentach można nie słuchać GPSa.
- Zaraz - przerwała mu nagle - dlaczego mamy się cofnąć taki kawał?
- Bo nie możemy was namierzyć. W okolicy Bad Wolf Bay i w promieniu kolejnych pięćdziesięciu mil na północ od szczeliny oszalały wszystkie mierniki. Musicie oddalić się bardziej na południe.
- OK - zgodziła się machinalnie. - OK. Zadzwonię kiedy będziemy na miejscu.
- Rose? - W głosie Pete'a zabrzmiało napięcie.
- Tak?
- Rose? - powtórzył i wyraźnie się zawahał. - Dobrze, że jesteś.
Rozłączył się natychmiast, a ona stała przez chwilę bez ruchu, słuchając urywanego sygnału w słuchawce. Dopiero naglący głos matki pomógł jej zebrać myśli.
- No i? Co robimy? - powtórzyła niecierpliwie Jackie. - Jeśli myślisz że zamierzam dłużej stać na tym wygwizdajewie, to jesteś w błędzie.
- Musimy podejść tutaj, kawałek dalej. Ojciec załatwi nam samochód.
Ruszyła szybko naprzód, zgodnie ze wskazówkami Pete'a i rzeczywiście - po kilku minutach dotarli wszyscy do zaniedbanego warsztatu, gdzie mechanik o skandynawskiej urodzie przywracał do życia lekko zardzewiałego SUVa. Z miny Jackie dość jasno dawało się wyczytać, co sądzi na temat tego typu usług w Norwegii i co powie Pete'owi po powrocie do domu, ale Rose szczęśliwie zdołała załatwić sprawę nie dopuszczając matki do głosu. Dopiero kiedy wyjechali poza bramę warsztatu, pani Tyler dała upust emocjom. Klon siedział obok niej z wyjątkowo poważną miną i tylko czasami próbował złapać spojrzenie Rose we wstecznym lusterku. Uśmiechnęła się ostrożnie, kiedy ich oczy spotkały się po raz pierwszy, a potem skuliła się na tylnym siedzeniu, wpatrzona w surowy norweski krajobraz. Jackie po półgodzinie wyrzekania na Pete'a i cholernych Skandynawów również dała za wygraną, więc droga mijała im w zupełnej ciszy. Gdyby chociaż SUV miał sprawne radio! Ale nie, po pierwszej próbie uruchomienia coś dziwnie w nim zazgrzytało, a potem zgrzyt przeszedł w jednostajny szum.
– Sprzężenie czasoprzestrzeni - mruknął Klon. - Założę się, że padła cała elektryka i teraz parę ładnych kilometrów będzie zgrzytało, zanim nie wyjedziemy poza pole... - urwał gwałtownie, bo ani Rose ani Jackie nie spytały o dokładne przyczyny awarii.
Szybko założył ręce na piersiach i nie odzywał się przez dłuższy czas. Rose zastanawiała się, czy jemu również jękliwy dźwięk silnika SUVa przypomina odgłos, z jakim startuje TARDIS. Wiedziała jednak, że nigdy go o to nie zapyta. Mogli tylko siedzieć i patrzeć bezczynnie, jak kolejne kilometry drogi uciekają im spod kół. I miała dziwne wrażenie, że oboje potwornie boją się tego, co czeka ich na końcu tej podróży. Cholera, w ogóle nie potrafiła sobie tego wyobrazić. To znaczy, doskonale wiedziała, co powinna zrobić, ale na razie sama myśl o tym, co jeszcze przed nią, była ponad jej siły.
Na szczęście mieli ze sobą Jackie, która jak nikt potrafiła zadbać o praktyczną stronę egzystencji.
- Musimy coś zjeść - zarządziła tonem nie znoszącym sprzeciwu po ponad godzinie jazdy. - Nie wiem jak wy, ale ja zawsze po uratowaniu świata robię się głodna.
Zahamowała z piskiem opon przy przydrożnym barze i energicznie wyskoczyła z wozu. Rose wysiadła powoli, otulając się ciaśniej kurtką. Wiało coraz mocniej i na dodatek zaczęło padać. Jedzenie mogłoby teraz dla niej nie istnieć - zawsze tak miała, kiedy była nieludzko zmęczona albo potwornie zdenerwowana - ale zdrowy rozsądek okazał się jednak silniejszy. Ruszyła w stronę budynku, czując na plecach spojrzenie Tamtego. Obejrzała się odruchowo i spostrzegła, że wyraźnie się zawahał.
- No, chodź - przynagliła go, zatrzymując się w pół kroku. Dogonił ją prędko; uśmiechnęła się mimowolnie na widok czerwonych conversów, odbijających się miękko od asfaltu. - Na co masz ochotę? - spytała, kiedy otwierał przed nią drzwi baru.
Zanim zdołał odpowiedzieć, Jackie wypełniła swoją burzliwą obecnością całe pomieszczenie, machając w ich stronę energicznie i wykrzykując, że ma dla nich stolik. Spojrzeli na siebie porozumiewawczo i zaczęli przepychać się w jej stronę; kiedy dotarli na miejsce, odprawiała właśnie lekko skołowanego kelnera.
- Co zamawiamy? - spytała nieuważnie Rose, opadając na pierwsze z brzegu krzesło. Była nieludzko zmęczona i dopiero teraz poczuła, że kręci jej się w głowie. Złapała szybkie spojrzenie Klona; znów miał w oczach coś, czego nigdy nie widziała u Tamtego. Niepewność? - Masz ochotę na coś szczególnego? Stawiałabym raczej na kuchnię międzynarodową, skandynawskiej próbowałam kiedy tu ostatnio wylądowali... Wylądowałam. Nie polecam.
Nie odrywał od niej tego spojrzenia, więc zaczęła wiercić się niespokojnie na krześle.
Cholera, nie powinna nawet wspominać Doktora, to nie Doktor, nie on...
- Więc co bierzesz? - powtórzyła, żeby tylko coś powiedzieć i nagle poczuła, że Jackie dyskretnie kopie ją pod stołem.
- Nie jestem głodny - stwierdził krótko. Zacisnął szczęki i szybko uciekł spojrzeniem w bok.
Rose oblała się rumieńcem. Szlag, jak mogła zapomnieć?! Przecież Tamten nigdy nie miał pieniędzy, a ona sama tak bardzo przywykła do jego parapsychicznej wizytówki, że nawet nie przyszło jej do głowy, by kiedykolwiek mógł się obejść bez tego wynalazku. No i rzeczywiście, nie mógł. Boże, gdyby tylko mogła, schowałaby się pod stołem - zachowała się jak durna, niewrażliwa krowa. I nawet nie mogła teraz skwitować tego żartem, nie mogła bezpośrednio i po swojemu zbagatelizować sprawy – zwyczajnie za mało go znała, by móc sobie na to pozwolić.
- Ja też nie będę jadła - powiedziała bezradnie, wyzywając się w myślach od idiotek. - Nie jestem jednak...
- Nawet mnie nie denerwujcie - burknęła szorstko Jackie. - Zamówiłam dla nas rybę z frytkami, trzeba was oboje odkarmić.
- Mamo!
- No co? - wzruszyła ramionami. - Brzmiało mi to najbardziej międzynarodowo. O, zobaczcie, już idzie. Mają dodatkowy plus za szybką obsługę.
Kelner okazał się wyjątkowo gadatliwy i nawet mówił łamaną angielszczyzną. Jackie szybko znalazła z nim wspólny język, a jej córka błogosławiła ją za to w duchu; przynajmniej nie musiała gorączkowo szukać tematów do rozmowy. Zresztą, nawet kiedy chłopak już się ulotnił, w barze i tak było wystarczająco głośno, by nie groziła im krępująca cisza. Rose bez apetytu dłubała w rybie na swoim talerzu i od czasu do czasu zerkała, jak Klon sięga po kolejne frytki.
Cholera, nawet jadł podobnie jak Tamten - i sama już nie wiedziała czy ją to cieszy, czy doprowadza do szału. Kompletnie się w tym pogubiła. Na szczęście Jackie dzielnie podtrzymywała konwersację.
- Jak mamy cię nazywać? - spytała nagle, gdzieś pomiędzy ostatnim kawałkiem ryby a deserem.
- John - odparł natychmiast, bez namysłu, a potem uśmiechnął się lekko. - John Noble.
Rose gwałtownie podniosła głowę. Nawet nie przyszło jej do głowy, żeby o to wcześniej zapytać. I dopiero teraz, kiedy się przedstawił, dotarło do niej, że nie może już nawet udawać że ma przy sobie Doktora. Miała tylko namiastkę. Obcego faceta z nazwiskiem Donny. Nie wątpiła, że Pete bez kłopotu załatwi formalności. W dobie znikających planet, znikający i odnajdujący się ludzie stanowili najmniejszy problem. I tylko ona jedna nie miała pojęcia, jak zdoła ich obu definitywnie rozdzielić. Doktor i jego ludzka wersja. Do tej pory starała się zwracać do niego bezosobowo, bo tak było najłatwiej, ale teraz musiała po prostu nauczyć się jego nowego imienia.
Nie potrafiła.
Tymczasem Jackie tylko skinęła głową, jakby to było dla niej najbardziej oczywiste na świecie, i spokojnie dokończyła swój deser.
- Miły był ten chłopak - zauważyła w zadumie. - Hmm, może wy tu dokończcie, a ja wezmę jeszcze coś na wynos?
- Mamo, wieczorem będziemy na miejscu, nie trzeba nam tyle jedzenia.
- No właśnie - podchwyciła Jackie, wstając z miejsca. - Do wieczora jeszcze mnóstwo czasu, a wy jesteście jak dwa szkielety.
Rose westchnęła i zdecydowanym ruchem odsunęła swój talerz z sernikiem na zimno.
W następnej sekundzie już tego żałowała, bo dotarło do niej, że zostali przy stoliku tylko we dwoje i być może wypadałoby nawiązać rozmowę. Cholera, nie miała bladego pojęcia, co mu powiedzieć. Z Doktorem nigdy nie groziło jej krępujące milczenie. Za dobrze czuła się w jego towarzystwie, zbyt często śmiali się razem aż do łez. Poza tym, kiedy wpadał w trans odkrywając coś interesującego, natychmiast przerywał ciszę technicznym bełkotem. Wtedy wystarczyło jej tylko brzmienie jego głosu.
A czasem potrafili nie rozmawiać całymi godzinami i w to ich dobre, wspólne milczenie wkradał się tylko cichy szum TARDIS. Tak, chyba najbardziej lubiła właśnie te chwile - wtedy miała wrażenie, że Doktor należy tylko do niej i cała reszta świata jest nieważna. Tymczasem teraz nagle została sama, w zatłoczonym lokalu, z człowiekiem, który - wiedziała o tym doskonale - był tak samo zakłopotany jak ona. Za dobrze znała ten charakterystyczny gest, którym potargał sobie włosy.
- Cóż... - mruknął i lekko wydął usta. - Chyba nie do końca tak to sobie wyobrażaliśmy, prawda?
- Słucham? - zająknęła się.
Szybko potarł dłonią skórę na karku.
- No wiesz, międzynarodowa ryba z frytkami jest w porządku, ale choroba szalonych krów już niekoniecznie, a w tym serniku jest przecież masa żelatyny, taka masa, że Creutzfeldt-Jakob oszalałby z radości, więc masz rację, że tego nie jesz, bo te priony to naprawdę paskudna rzecz. Zresztą już sam pomysł żeby karmić krowę zmieloną owcą był... - urwał gwałtownie, napotkawszy jej spojrzenie, i uniósł lekko brwi. - Co?
- Nic. - Pokręciła głową i szybko spuściła oczy. - Nic, tylko...
- Śmiejesz się - zauważył cicho. - Tym razem to na pewno był uśmiech.
Zamarła na moment, porażona faktem, że on przecież pamięta, musi pamiętać. Tamto jej zdumienie, strach i wreszcie - powolną akceptację. Tyle tylko, że nie była pewna, czy ma wystarczająco dużo siły, by przerobić wszystko jeszcze raz. I nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że to prawie jak zdrada Tamtego. Bo on przecież ciągle istniał, nie przestał myśleć i nie przestał czuć.
I po raz kolejny nie dał jej wyboru, chociaż zrobił wszystko żeby stworzyć pozory.
- Mam dobrą wiadomość - odezwała się, niespodziewanie dla samej siebie. - W tym świecie nigdy nie było choroby szalonych krów.
Uśmiechnął się natychmiast, całym sobą, jak gdyby tylko czekał na najmniejszy sygnał z jej strony. Pochylił się do przodu, jakby chciał złapać ją za rękę, ale w ostatniej chwili raptownie się wyprostował.
- Co za ulga - stwierdził beztrosko. - Mają dość problemów i bez gąbczastej encefalopatii bydła.
- Dlatego wzięłam wam kanapki z wołowiną - wpadła mu w słowo Jackie, stając nad nimi i kładąc na stole solidną papierową torbę. - Na szczęście one też są międzynarodowe.
Spojrzała na nich przelotnie i sięgnęła po swoją kurtkę.
- Możemy jechać? - upewniła się.
Podnieśli się z miejsc niemal równocześnie; Rose miała wrażenie, że powietrze wokół nagle zgęstniało i marzyła tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się na parkingu. Jackie szła tuż za nimi i kiedy dotarli do samochodu, z wyraźną satysfakcją położyła torbę z jedzeniem na przednim siedzeniu.
- Usiądźcie z tyłu - mruknęła nieuważnie. - Ciągle jestem głodna i muszę mieć zapasy pod ręką.
- Może ja poprowadzę? - zaproponowała córka. - Będziemy cię zmieniać, żebyś...
- Dziękuję ci bardzo - stwierdziła sarkastycznie matka. - Nie jestem jeszcze taka stara, żeby trzeba mnie było zmieniać po godzinie jazdy.
- Ale...
- Wsiadaj i nie kłóć się - skwitowała dyskusję i szybko zerknęła na Klona, który natychmiast zrobił poważną minę.
Rose pokręciła głową i posłusznie zamknęła za sobą drzwi auta. Jackie rozsiadła się wygodnie i sięgnęła po kanapkę, najwyraźniej czekając, aż jej drugi pasażer zajmie swoje miejsce. Dopiero wtedy uruchomiła silnik i włączyła radio, które tylko zachrobotało żałośnie.
- Co za cholerstwo – wymamrotała, wyjeżdżając z parkingu na pełnym gazie.
Dalsza droga okazała się dość nierówna; w okolicach piątego z kolei wzniesienia Rose wreszcie przyzwyczaiła się do tego typu atrakcji - łagodne falowanie podłoża przypominało podróż TARDIS przez wir czasowy. Zerknęła z boku na Klona, żeby przekonać się czy on ma podobne odczucia, ale widziała tylko ostry zarys jego profilu - twarz miał nieprzeniknioną i wpatrywał się uparcie w przednią szybę.
Musieli wreszcie wyjechać poza pole oddziaływania sprzężenia; Jackie uruchomiła GPSa, a potem zmieniła stację w radio i wnętrze SUVa wypełniło się ciepłym głosem Presleya. Rose przymknęła oczy i odchyliła głowę na oparcie siedzenia. Całe wieki minęły od czasu, kiedy miała na sobie tamtą różową sukienkę. Całe wieki od koncertu, na który Tamten ostatecznie nigdy jej nie zabrał. Zacisnęła powieki i skuliła się odruchowo - ostatnią rzeczą, na którą mogła sobie właśnie teraz pozwolić, były łzy. Tylko, że nie miała siły na nic i czuła się jak przekłuty balonik, z którego wreszcie uszło powietrze. Bała się otworzyć oczy, bała się spojrzeń Tego Drugiego i bała się, że on się domyśli... A przecież nie chciała żeby wiedział - niczego od niego nie chciała. Ani zrozumienia, ani współczucia. Tym bardziej współczucia. Ani - co było najstraszniejsze - wspólnego życia z nim. Ale wiedziała, że nie ma innego wyjścia. Czuła się jak w pułapce. I nie miała dokąd uciekać. Doktor by zrozumiał. Zrozumiałby, że nie można tak po prostu tkwić bez ruchu i uciekłby w ostateczności razem z nią, całe jego życie było w końcu jedną wielką ucieczką, "uciekaj!" stanowiło główny motyw, myśl przewodnią każdej jego podróży. Ale matka powiedziała jej przecież kiedyś, w TARDIS, że nie da się wiecznie uciekać. Że można się pogubić. I proszę, zgubiła się. Nie miała jeszcze trzydziestki, a była tak cholernie pogubiona. I tak strasznie, tak potwornie zmęczona i samotna.
Ciepły głos Elvisa w jego "Are you lonesome tonight" zlał się w jedno z szumem silnika, dotykiem szorstkiego materiału na policzku i czyimś uspokajającym szeptem. Nie potrafiła się zmusić do otwarcia oczu - pewnie dlatego, że było jej, po raz pierwszy od stu lat, ciepło i bezpiecznie. A potem szum ustał, Elvis przestał śpiewać, a uspokajające kołysanie nagle się urwało i Rose szybko uniosła powieki. Musiała zasnąć i we śnie zsunąć się nieco na bok, bo nagle odkryła, że opiera policzek na piersi Klona i czuła wyraźnie, jak on obejmuje ją ramieniem. Odepchnęła go instynktownie, bez namysłu, mrugając gęsto. Szybko cofnął rękę - równie zaspany i zdezorientowany jak ona.
Przez ułamek sekundy wyglądał tak, jakby chciał wcisnąć się w tapicerkę po przeciwnej stronie siedzenia. Potem wyprostował się i odwrócił głowę; chyba nie życzył sobie, żeby zobaczyła jego twarz. Zresztą, wcale nie miała takiego zamiaru. Była zbyt zażenowana, żeby mu się przyglądać. Owszem, mogła tak po prostu przytulić się do swojego Doktora i wtedy czuła, że wszystko jest na swoim miejscu, ale wiszenie w sposób nieświadomy i niekontrolowany na obcym człowieku...
Odruchowo poprawiła włosy, czując jak na policzki wpełza jej rumieniec. Na dodatek zdała sobie sprawę, że stoją na samym środku jakiejś wyjątkowo nierównej drogi.
- Jasna cholera - powiedziała głośno i dobitnie Jackie w tej samej sekundzie.
- Mamo. - Rose miała szczerą nadzieję, że głos jej nie zadrży. - Co się stało?
- No, nareszcie - wysapał ich kierowca nieco jadowicie. - Śpicie sobie w najlepsze i nawet do was nie dociera, że się zgubiliśmy!
- Przecież proponowałam, że cię zmienię! Poza tym, nie zasnęłam specjalnie!
- Wiem, wiem! Ale teraz chyba to ustrojstwo się zepsuło. Nie mogę ruszyć! Kręcę tym kluczykiem i nic!
- Więc wytłumacz mi może, co zrobiłaś i jak można zabłądzić z GPSem?
- Nie wiem, miałaś mnie pilotować!
- Nie chciałaś!
- Chciałam! Bo mam prawo się pomylić!
- Nie pomyliłaś się, tylko zwyczajnie zabłądziłaś, bo nie chciałaś nas budzić!
- Ja tylko...
- Chwila, chwila. - Klon najwyraźniej postanowił wkroczyć do akcji. - Może byście tak...
- Cicho! - zawołały jednocześnie, nawet na niego nie patrząc.
- Cóż. - Wzruszył ramionami i lekko wydął usta. - OK.
Wyskoczył szybko z samochodu i otworzył maskę. Kłęby pary buchnęły wściekle z silnika, co sprowokowało Jackie do kolejnej fali wyrzekań na skandynawską solidność. Rose tylko pokręciła głową i wysiadła. Stanęła obok Klona, zakładając nerwowo za ucho kosmyk włosów. Znów zaczęło padać.
- Coś poważnego? - spytała cicho.
Spojrzał na nią przelotnie.
– Jeszcze nie wiem - mruknął, pochylając się nad silnikiem. Zakaszlał, odruchowo rozpędzając dłonią kolejny kłąb pary.
– Odsuń się, nie chcę żebyś wdychała to świństwo.
Uśmiechnęła się, bo ta jego troska ją wzruszyła. Jackie zamilkła wreszcie i ciszę od jakiegoś czasu przerywał tylko stukot kropel deszczu o maskę SUVa.
- Może pomogę? - zaproponowała.
Zerknął na nią przez ramię, unosząc brew.
- Może - przytaknął. Sięgnął do kieszeni spodni, a potem gorączkowo przeszukał jeszcze drugą. Wreszcie znieruchomiał i stał tak przez chwilę, wpatrując się tępo w asfalt. Wiedziała dlaczego. Szukał dźwiękowego śrubokrętu. Dopiero teraz dotarło do niej, że jest tak samo zdezorientowany, jak ona.
- Zobacz czy gdzieś jest apteczka - polecił wreszcie zmienionym głosem. - Może jakoś wyleczymy biedakowi ten silnik.
Wyciągnęła rękę, żeby pogłaskać go po ramieniu, ale zaraz ją cofnęła, bo zabrakło jej odwagi. Zamiast tego podeszła do bagażnika - i rzeczywiście, wygrzebała stamtąd lekko sfatygowany kuferek. Wróciła do przodu, mijając matkę, która tkwiła w buntowniczej pozie za kierownicą. Zastała Klona grzebiącego z zaangażowaniem we wnętrznościach auta; mówił coś o sterowniku, który nie ma zasilania. Zapatrzyła się, jak smukłymi palcami łączy delikatnie kabelki, marszcząc przy tym brwi i wysuwając lekko czubek języka. W pewnej chwili przysunął jedną z części bardzo blisko twarzy, mrużąc oczy.
Wyglądał tak zabawnie, tak znajomo, że pewnie by się roześmiała, gdyby nie fakt, że strasznie chciało jej się płakać. A więc nie miał też okularów. Ale to by znaczyło...
– Nie widzisz? - zaryzykowała pytanie.
– Hm? - mruknął nieuważnie, obracając w dłoni błyszczący metal.
– No wiesz, te części są małe, a ty... To znaczy, on nigdy... - plątała się. – Myślałam, że to były tylko okulary... No wiesz. Mózgowca.
Spojrzał na nią przelotnie – znowu nie potrafiła nic wyczytać z jego oczu.
– TARDIS zostawiła mi niedużą wadę wzroku – wyjaśnił wreszcie równym głosem. - Taki mały dowcip. Kara za próżność.
– Ale jak teraz...
- Ha! - wykrzyknął triumfalnie, jakby za wszelką cenę chciał zdusić w zarodku jej dociekliwość. - Skoro nie zapala się kontrolka świec żarowych po przekręceniu kluczyka w stacyjce, trzeba wyjąć przekaźnik numer sto dziewięć, zdjąć z niego obudowę i poprawić luty na płytce drukowanej. A że nie mamy czym ich poprawić... - Wziął od niej apteczkę, wyciągnął z niej nieco wymięty plaster i wyszczerzył się radośnie - to musi nam wystarczyć to, co mamy.
- Długo jeszcze będziemy tu tkwić? - dobiegł ich zirytowany głos Jackie.
- Chwila! - zawołali jednocześnie, nie umawiając się. A potem spojrzeli na siebie i Rose uśmiechnęła się lekko, kiedy mrugnął do niej porozumiewawczo. Zostawiła go razem z plastrem i wnętrznościami silnika i poszła zajrzeć na tylne siedzenie. Z torebki matki wyciągnęła mokre chusteczki, w bagażniku znalazła coś, co od biedy mogło przypominać solidnie przybrudzony ręcznik. Słyszała jak mama i Klon próbują uruchomić silnik – SUV zakrztusił się lekko i wreszcie zawył dość głośno, z wyraźnym triumfem. Kiedy wróciła przed maskę, Klon właśnie zamykał ją z ulgą.
- Gotowe - mruknął i złapał ręcznik, który Rose mu rzuciła. Wytarł szybko dłonie i sięgnął po chusteczki. - Możemy jechać. - Zmarszczył brwi, bo nie odrywała od niego wzroku. - Co się stało?
- Pobrudziłeś się - wyjaśniła cicho. - Na twarzy, z lewej strony.
Nerwowo potarł skórę we wskazanym miejscu.
- Wyżej - szepnęła wyjmując nową chusteczkę. - Przy skroni, o tu...
Wspięła się na palce i delikatnie starła ciemny ślad. Stał bez ruchu, jakby bał się swobodniej odetchnąć; z bliska widziała tylko jego wyczekujące spojrzenie. Kiedy skończyła, chciała się odsunąć, ale nagle złapał jej palce i przytrzymał mocno. To był taki gest, jakby miał ochotę przytulić policzek do jej dłoni, pocałować ją w nadgarstek...
Zaskoczona, zachwiała się lekko, a on w tej samej sekundzie cofnął rękę i schował ją do kieszeni.
- Lepiej już jedźmy - powiedział nieswoim głosem i ruszył do auta.
Resztę drogi spędził niemal bez ruchu na tylnym siedzeniu. Rose nie miała odwagi się do niego odezwać, ale na szczęście Jackie wyrabiała normę za nich dwoje, bo najpierw przedrzeźniała GPSa, a potem, kiedy Rose zmieniła ją za kierownicą, zastanawiała się na głos, czy złość minęła już Pete'owi na dobre, czy też dalej będzie się na nie obie wściekał. Jego żona obstawiała raczej tę drugą możliwość.
- Ale jakoś go udobrucham - pocieszała się co jakiś czas. - Poza tym, nie będzie przecież wrzeszczał przy Tonym.
- Myślisz, że zabierze Tony'ego ze sobą? - zapytała z powątpiewaniem córka. - I zorganizuje nam komitet powitalny?
Jackie skrzywiła się tylko.
- Nie, no masz rację. Zostawi go w domu, żeby móc na nas nawrzeszczeć w spokoju.
Właściwie się nie myliła. Dotarli wreszcie do miejsca teleportacji nad brzegiem Morza Norweskiego; spienione fale rozbijały się z wściekłym hukiem o skały i gdyby Rose była mniej zmęczona, pewnie potrafiłaby docenić piękno tego widoku. Ale na razie marzyła wyłącznie o własnym łóżku i o tym, żeby móc przestać myśleć. By móc choć na chwilę zapomnieć o tym, co się wydarzyło i co jeszcze ją czekało.
Westchnęła, usiłując skupić się tylko na tym, co musiała teraz zrobić. W drugiej próbie nawiązała łączność z Torchwood, przekazała współrzędne i w duchu błagała wszystkie bóstwa, by Pete miał rację i by odległość, którą pokonali, okazała się teraz wystarczająca i umożliwiła im bezpieczny powrót. Kiedy nadszedł czas na skok, kiedy ustawili się obok siebie wzdłuż brzegu, Rose z całej siły ściskała dłonie matki i Klona. Teoretycznie nic złego nie miało prawa się zdarzyć, poza tym sama robiła to przecież setki razy, a na dodatek czas lądowania i jego miejsce nie były teraz sprawą życia i śmierci. Ale za dobrze - wciąż za dobrze - pamiętała pierwsze próby tuż po zbudowaniu Działa Międzywymiarowego. Rozszczepieni ochotnicy, błędne pomiary, humory pola magnetycznego. Zamknęła oczy i nabrała powietrza w płuca, a potem był już tylko znajomy barwny wir i to dziwne, niepokojące uczucie - jakby coś rozrastało się w piersiach i wypełniało przestrzeń między żebrami. Uderzyła stopami w twardą posadzkę, odetchnęła głęboko i stała przez chwilę bez ruchu, szczęśliwa, że palce matki i Klona wciąż zaciskają się mocno wokół jej dłoni.
Udało się, udało...
- Powinienem was obie udusić gołymi rękami! I jego też!
Szybko otworzyła oczy. Wylądowali w pustym pomieszczeniu na ostatnim piętrze Torchwood - trzask teleportacji odbił się echem od gładkiej białej ściany, którą zawsze widywała w najgorszych sennych majakach. Tuż przed nimi stał Pete - czerwony z wściekłości, z zaciśniętymi pięściami i głęboką zmarszczką na czole, która nigdy nie wróżyła niczego dobrego.
- W życiu nie widziałem takiego popisu! - krzyknął do córki, podchodząc bliżej. - Jesteś kompletnie nieodpowiedzialna! A ty... - odwrócił się do Jackie. - Z tobą policzę się osobno! Jak mogłaś polecieć i nikomu nic nie powiedzieć?!
- Bo w życiu byś mnie nie wypuścił! - zawołała natychmiast. - Nie mogłam jej zostawić, przecież wiesz! - Głos jej drgnął i kilka łez spadło na błękitną tunikę. - Nie mogłam jej zostawić...
Pete niepewnie przestąpił z nogi na nogę i wymamrotał pod nosem coś, co brzmiało jak: "Dobrze już, dobrze". A potem przeniósł wzrok na Klona.
- A ty? - spytał ostro, przez zaciśnięte zęby. - Czy kiedykolwiek myślisz o kimś jeszcze, poza sobą?! Po cholerę ci było lądować akurat tam, w najgorszym miejscu?! Czy ty wiesz...
- Tato...!
- Czy ty wiesz, co tam się dzieje ze współrzędnymi?! I jak wygląda załatwianie teleportu?! O mało mnie nie zlinczowali! I gdzie tak w ogóle masz tę cholerną budkę?!
- Pete!!!
Klon stał bez ruchu naprzeciw niego - oczy mu pociemniały i zaciskał pięści ze wszystkich sił. Kiedy Tyler podszedł bliżej, uniósł tylko wyżej głowę i spojrzał na niego przeciągle spod na wpół przymkniętych powiek.
- Tato... - jęknęła Rose, na próżno próbując znaleźć odpowiednie słowa. - Tato, proszę...
- O co, do cholery?! - ryknął Pete. - Nie skończyłem jeszcze!
- Owszem, skończyłeś - wysyczała Jackie, której momentalnie obeschły łzy. - Skończyłeś.
Podeszła bliżej, szarpnęła męża za poły marynarki i pocałowała go, mocno i gwałtownie.
- Zamknij się wreszcie - wymamrotała po chwili i objęła go ze wszystkich sił, kryjąc twarz w jego ramieniu. Zachwiał się, kiedy podskoczyła i oplotła go nogami w pasie.
Stali tak bardzo długo, jakby nie mogli się od siebie oderwać, i Rose nagle uświadomiła sobie, jak potwornie im zazdrości. Tego całego oddania, tej pewności że mają w sobie oparcie. Że przetrwali tyle burz i znaleźli się nawzajem. Tymczasem ona stała obok człowieka o nieprzeniknionej twarzy i nie miała pojęcia, co dalej. To znaczy może i miała pojęcie - wiedziała od początku, że weźmie go do swojego mieszkania, że choćby spróbuje mu jakoś pomóc na starcie. I to wszystko, tylko tyle.
Bo… To był dla niego obcy świat - tak jak dla niej, gdy znalazła się tu sześć lat wcześniej. I była to winna Doktorowi. Prosił ją o to. Niech to cholera - czuła instynktownie, że musi być w jakiś sposób wobec niego lojalna, nawet teraz, nawet po tym co zrobił. Nie, nie kochała Klona, ale też nie potrafiła znieść myśli, że mógłby być daleko od niej. Nie umiała tego wyjaśnić, nawet samej sobie, a już na pewno nie chciała robić tego teraz. I nie mogła też wymagać od matki i Pete'a, by się nim zajęli. Nie wątpiła, że Jackie szybko obłaskawi męża i to, że ojciec zareagował teraz tak gwałtownie nie miało znaczenia - ale przez te wszystkie lata wspierali ją bezustannie. To nie była ich wina, że cała historia nie zakończyła się, tak jak sobie wymarzyła. I chyba dlatego po prostu nie potrafiła poprosić ich o kolejną przysługę. Nie mogła oczekiwać, że będą wciąż od nowa ponosili konsekwencje jej szaleństwa. Dlatego musiała uruchomić całą siłę woli, by zmusić się do wykonania następnego kroku.
Tymczasem Jackie stanęła wreszcie na podłodze i nie wypuszczając Pete'a z objęć, szeptała mu coś do ucha, długo i zawile. Rose obserwowała jak zmienia się wyraz jego twarzy; kiedy wreszcie się od siebie odsunęli, ojciec szybko podszedł do Klona i wyciągnął rękę.
- Przepraszam - mruknął. - Nie wiedziałem.
Tamten milczał przez chwilę, aż wreszcie uścisnął podaną sobie dłoń.
- W porządku - powiedział bardzo cicho. - Nie mogłeś wiedzieć.
Przez chwilę patrzyli na siebie twardo i Jackie chyba uznała, że już czas wkroczyć do akcji.
- Nie uważacie, że nam wszystkim przyda się odpoczynek? - spytała w przestrzeń. - Resztę spokojnie możemy ustalić jutro.
- Dobry pomysł. - Pete odetchnął głęboko i podszedł do córki. - W porządku?
Przygarnął ją gwałtownie ramieniem, zanim zdążyła się odezwać, i - trochę sztywno - pocałował w czoło.
- Odpocznij, dobra? - szepnął. - Chcesz, żebyśmy go zabrali i...
- Nie. - Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. - Nie. Poradzę sobie.
- Uhm - mruknął t...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin